Kojarzycie film Indiana Jones i świątynia zagłady? Oglądałam go dawno, bardzo, bardzo (a nawet jeszcze bardziej) dawno temu, więc szczegółów nie pamiętam, ale kojarzy mi się z bieganiem po dżungli, zaginionym miastem pełnym krwiożerczych wyznawców bogini Kali, dziwnymi obrzędami i jaskiniami oświetlonymi płomieniami pochodni. Wszystko to razem, pokazane na ekranie w wykorzystaniem przedpotopowych efektów specjalnych, nie jest jakoś szczególnie zachwycające (moim zdaniem jest to najsłabsza część przygód Jonesa), ale wspominam o tym, gdyż w trakcie lektury książki Sir Henry’ego Ridera Haggarda noszącej tytuł Ona, otrzymałam te same wątki i motywy. Z tą różnicą, że podane w zachwycająco wyrafinowany i kunsztowny sposób.

Kiedyś to ludzie potrafili opowiadać! Piszę „kiedyś”, bo sir Henry powołał swoją powieść do życia dokładnie 127 lat temu. Jego książka określana jest dzisiaj wiktoriańską przygodową powieścią grozy. Biorąc ją do ręki, czułam się niczym Charlie u progu fabryki czekolady Willie’go Wonki. Historia, która narodziła się w przebogatej wyobraźni autora, jest tak fenomenalnie barwna, tak urzekająca w swym nieprawdopodobieństwie, że czytanie jej przekształca się szybko w fascynację.

Mało tego, styl opowieści przywołuje wspomnienia z lektury moich ulubionych dziewiętnastowiecznych perełek – Frankensteina Mary Shelley, Portretu Doriana Gray’a Oscara Wilde’a czy opowieści Allana Edgara Poego… Mamy tu podobną poetykę, równie bogate słownictwo i nieustanne zaglądanie w głąb psychiki postaci. Ówcześni twórcy poświęcali sporo czasu na doskonalenie swoich utworów, na dopieszczanie ich i szlifowanie swojego stylu. Nie bali się opisów, wtrąceń, poetyzacji języka, nie unikali opisywania głębi uczuć czy wrażeń, a wszystko to wplatali w opowieści niezwykle ekscytujące i pociągające. Ogrom wyobraźni człowieka, który nie tracił czasu na oglądanie telewizji i siedzenie z nosem w Internecie (przyganiał kocioł garnkowi), powinien zawstydzić spore grono współczesnych twórców i twórczyń.

Nie tak dawno wydawnictwo Zysk i S-ka wznowiło powieść, a tym samym zwróciło moją uwagę na Sir Henry’ego. Oczywiście nie znać go nie sposób, bo to przecież on stworzył postać Allana Quatermaina i napisał Kopalnie króla Salomona. Mimo iż Ona była już wcześniej wydawana w Polsce, do tej pory nie miałam jej w rękach. Nigdy nie jest jednak za późno na odkrywanie znakomitych książek, prawda? Wyobraźnia podpowiadała mi obraz sir Ridera Haggarda, który niemal 150 lat temu zasiada za swoim biurkiem w gabinecie pełnym książek, chwyta pióro (nie, nie gęsie, moja imaginacja resztki rozsądku zachowała) i zaczyna pisać opowieść, którą ja właśnie biorę do rąk, wodząc wzrokiem po efekcie jego pracy. Uwielbiam książki z duszą, a ta zdecydowanie takową posiada.

Bohaterami są dwaj Anglicy, którzy wyruszają do Afryki, by wyjaśnić nieprawdopodobną tajemnicę związaną z pochodzeniem jednego z nich – młodego człowieka noszącego miano Leo Vincey. Umierający ojciec pozostawia mu przed śmiercią podejrzanie pokrętną instrukcję. Streszczę ją dla was, żeby było szybciej. „Kochany syneczku, twoja prapraprapraprapraprababka (nie chcę robić tutaj dziwacznych tworów językowych, ale przypuszczam, że przydałoby się tych pra- jeszcze dużo więcej, żeby unaocznić Wam antyczność rodu Vincey’ów) nakazała swoim potomkom pomstę za śmierć jej męża, zamordowanego przez białą królową władającą tajemniczym ludem żyjącym na niedostępnych terenach w Afryce. Jedź więc, synu, wypełnij prośbę babuni.”

Odrobinę dziwaczne, przyznacie, jednak przesłanie jest opatrzone licznymi pisemnymi dowodami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie. Mężczyźni tego rodu nie raz podejmowali próbę dotarcia do dzikich ostępów afrykańskich w celu odnalezienia domniemanej morderczyni. Nikomu jak dotąd nie udało się spełnić prośby założycielki klanu. Leo jest młody i żądny przygód, natychmiast chwyta za walizkę i niemal siłą wciąga na statek Horacego, swojego opiekuna i przyjaciela. Zaczyna się niewyobrażalnie baśniowa, fantastyczna przygoda, za którą w przyszłości doktor Jones dałby się zapewne pokroić.

Leo i Horacy poznają Ayeshę, nieśmiertelną władczynię. Ona Posłuch Mająca jest najpiękniejszą i najmądrzejszą kobietą chodzącą po ziemi, jej historia zapiera dech w piersiach, a uroda, skrywana na co dzień pod zasłoną, doprowadza mężczyzn na skraj szaleństwa. Brzmi to jakoś… tandetnie, prawda? Wierzcie mi jednak, historia jest wymyślona błyskotliwie i opowiedziana z takim talentem, że klękajcie narody!

Mamy tu zapierające dech w piersiach przygody, ale powieść Haggarda ma nam do zaoferowania o wiele więcej. Sugestywne, niezwykle plastyczne opisy afrykańskiej przyrody, pełne fascynujących przemyśleń dygresje dotyczące sensu życia, śmierci oraz życia wiecznego (mającego tutaj szczególne znaczenie), obserwacje zwyczajów, rytuałów i codziennego życia tubylców – to tylko drobny ułamek przebogatej zawartości tej książki.

Już sama warstwa awanturniczo-przygodowa powieści mogłaby sprawić, że uznałabym tę książkę za zdecydowanie godną uwagi. Jednak styl, jakim posługiwał się Sir Henry, bogactwo stosowanej przez niego symboliki, głębia powłoki filozoficzno-antropologicznej skłaniają mnie do tego, by poważnie zastanowić się nad użyciem określenia „arcydzieło”. Oczywiście, nie każdy lubi, gdy mu nagle ścinającą krew w żyłach przygodę przerywają stronicowym kontemplowaniem piękna wschodzącego słońca. Tego typu wtrącenia można jednak z powodzeniem ominąć i wrócić do opisów walki o przeżycie w dżungli – szkoda byłoby rezygnować z poznania przygód Leo i Horacego z powodu ogromnie podzielnej uwagi narratora.

Autor: Henry Rider Haggard
Tytuł oryginału: She: A History of Adventure
Tłumaczenie: Władysław Jerzyński
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Liczba stron: 364
Okładka: miękka
ISBN: 9788377853214
Kategoria: powieść przygodowo-fantastyczna

Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: Zielono w głowie