They say that blood is thicker than water – Mówi się, że najważniejsze są więzy krwi – tym niełatwym do przetłumaczenia na nasz język przysłowiem zaczyna się najnowszy film Tima Burtona, reżysera filmów bajkowych lecz mrocznych, od Soku z Żuka (1988 r.) przez Edwarda Nożycorękiego (1990 r.), do Alicji w Krainie Czarów (2010 r.), a także dwóch filmów o Batmanie (1989 r. i 1992 r.) i biografii podobno najgorszego reżysera wszechczasów, Eda Wooda (1994 r.). Tym razem Burton postanowił przedstawić na swój sposób jeden z największych klasyków amerykańskiej telewizji – serial Dark Shadows (1966-1971 r.), którego sława zaowocowała filmem House of Dark Shadows (1970), jego kontynuacją Night of Dark Shadows (1971 r.) i serią książek opartych na serialu i jego bohaterach. Te spędzały sen z powiek amerykańskim nastolatkom urodzonym w czasach baby boomu i pamiętającym zapewne z dzieciństwa strach przed komunistami i zagładą atomową, który skutecznie podsycał rząd federalny. Serial ożył jeszcze na krótko w 1991 r., by zniknąć z ekranów już po pierwszej serii. Jeśli komuś serial i jego dzieje kojarzą się z Rodziną Addamsów, to słusznie – ale o tym później.
Ad rem więc. Film zaczyna się w osiemnastowiecznym Liverpoolu, skąd Barnabas Collins jako chłopiec wypływa z rodzicami szukającymi lepszego życia w Nowym Świecie. Rodzina staje się lokalnym potentatem rybołówczym (jakkolwiek to nie brzmi) lecz jej szczęście trwa krótko: młody Barnabas (Johnny Depp) wdaje się w romans z piękną Angelique Bourchard (Eva Green) i odtrąca ją. Angelique jest czarownicą i skazuje jego rodziców, żonę Josette i w końcu jego samego na straszliwy los. Barnabas staje się wampirem, zostaje schwytany, skuty łańcuchem i zamknięty w trumnie na dwa stulecia. W roku 1972 koparka natrafia na jego grób, uwalniając wampira, który postanawia powrócić do rodzinnej posiadłości i pomóc rodzinie. Okazuje się, że Angelique, nadal piękna jak przed dwoma stuleciami, jest przebiegłą businesswoman, która zrujnowała interes Collinsów i nie zapomniała o tym, który ją odtrącił. Barnabas postanawia pomóc swoim krewnym (w roli Elizabeth Michelle Pfeiffer), których życia są równie zrujnowane co dom, w którym mieszkają, i stawić czoła wiedźmie. Nie wie przy tym, że u Collinsów mieszka dziewczyna, która wygląda jak jego zabita przez Angelique żona…
Film ma w sobie coś z horroru, co nieco z komedii, a trochę wręcz z kina familijnego. Barnabas nie idzie grzecznie do banku krwi jak do warzywniaka – pije krew i to niewinnych ludzi. Niektóre sceny finałowe też kojarzą się z horrorem lub filmem science fiction bardziej niż z jakimkolwiek innym gatunkiem. Film ma też parę scen erotycznych, które, choć nie epatują golizną, dobitnie dają do zrozumienia, że nie jest to obraz dla dzieci. Gdy Dr Julia Hoffman (Helena Bonham-Carter) klęka przed Barnabasem, by pokazać mu coś, czego od dawna nie zaznał, film na chwilę zmienia poziom na porównywalny z American Pie. Nieco bardziej zabawna jest scena, w której Barnabas ulega Angelique i razem turlają się po ścianach i suficie jej biura, rozbijając wszystko w drobny mak. Nawet Samantha z Seksu w Wielkim Mieście nie powstydziłaby się takich (s)ekscesów.
Dla mnie najbardziej zauważalnym motywem komediowym i zarazem środkiem artystycznym jest zderzenie języków i kultur. Barnabas musi przyzwyczaić się do Ameryki lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku i początkowo przed rodziną udaje krewnego z Anglii. Gdy przeraża go telewizor, gdy mówi, że w jego mieście pannę wykupuje się od rodziców w owcach a ulicami płyną potoki ścieków wylewanych przez okna, amerykańska rodzina niemal nic nie podejrzewa. Amerykańska (bardziej legendarna niż realna) niewiedza na temat reszty świata i zachwyt ekscentrycznym Anglikiem jest satyrą podwójną, bo dotyczącą zarówno Europejczyków w USA jak i samych Amerykanów w kontaktach z cudzoziemcami. Źródłem humoru są też sytuacje, w których wampir nie jest świadomy zmian społecznych po dwóch stuleciach, na przykład gdy mówi piętnastoletniej Carolyn (Chloë Grace Moretz), że już najwyższy czas wyjść za mąż i wykorzystać te biodra do rodzenia dzieci zanim uschną. Motyw dziwacznego cudzoziemca, zwłaszcza Anglika, to stały motyw amerykańskich komedii, nawet jeśli gra go Amerykanin po kursie fonetyki. Austin Powers jest tu najlepszym przykładem.
Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał tu o języku w filmie. Jak w niezliczonych produkcjach stworzonych na potrzeby Amerykanów i innych narodów Johnny Depp mówi ze skodyfikowanym akcentem brytyjskim drugiej połowy dwudziestego wieku, jaki możemy jeszcze usłyszeć w radiu BBC i u przedstawicieli klas wyższych. Pewne jest, że nikt nie mówił w ten sposób w osiemnastowiecznym Liverpoolu. Rozumiem oczywiście motywy Burtona. Gdyby trzymał się prawdy historycznojęzykowej, mowa Deppa wymagałaby napisów nawet w Wielkiej Brytanii, o innych krajach anglojęzycznych nie wspominając, a samo sprowadzenie specjalisty od gramatyki historycznej tego dialektu kosztowałoby krocie. Na prawdziwą pochwałę zasługuje natomiast coś innego, niestety ledwie oddanego w ograniczonym miejscem na ekranie tłumaczeniu. Barnabas mówi w sposób staroświecki i elegancki, czasem poetycki. To nie tylko brzmi zabawnie w zestawieniu z mową bohaterów amerykańskich (włącznie z Dr Hoffman – mamy tu Angielkę mówiącą po amerykańsku i Amerykanina mówiącego po brytyjsku), ale bywa też bardzo wyrafinowane i przywodzi na myśl dziewiętnastowieczne dialogi rodem z powieści Jane Austen, a wręcz poezję angielskiego romantyzmu. Mało tego, gdy Barnabas za pomocą wyszukanych słów każe Angelique iść do diabła, samo nasuwa się skojarzenie z tekstami Cradle of Filth.
Film nawiązuje do pierwszego serialu poprzez pokazanie lat siedemdziesiątych, lecz jest to realizm cokolwiek magiczny, na granicy pastiszu. Głupawi lecz nieszkodliwi hipisi w kolorowych łachach (czyżby satyra na współczesnych hipsterów?), kolorowe wystawy w miasteczku, marihuana jako zabawny atrybut młodzieży, dyskoteka urządzona w pałacu i (nieodmłodzony) Alice Cooper we własnej osobie jako jej główny gość każą zastanowić się, czy aby na pewno nie mamy do czynienia z ponownie wykorzystanym planem filmów o Austinie Powersie. Nie doświadczyłem lat siedemdziesiątych na własnej skórze, ale jestem pewien, że nie były tak idylliczne. Natomiast na brawa zasługuje ścieżka dźwiękowa pełna odniesień do wczesnych lat siedemdziesiątych. Oprócz mrocznego wstępu Danny’ego Elfmana usłyszeć można wkomponowane w piękną wizualnie scenę podróży Nights in White Satin The Moody Blues, piosenki Barry’ego White’a, Black Sabbath, Deep Purple i wspomnianego wyżej Alice Cooper.
Gra aktorów również zasługuje na uznanie. Johhny Depp, jako romantyczny acz niebezpieczny wampir, stworzył kreację niby podobną do wielu wcześniejszych ról, ale na wskroś Deppowską. Trudno wręcz wyobrazić sobie innego aktora w tej roli. Michelle Pfeiffer, chyba ze względu na swoją bohaterkę, nie ma szerokiego pola do popisu, podobnie jak grająca przez większość filmu trzecie skrzypce Helena Bonham-Carter – zblazowana dama to jej specjalność i nie wychodzi poza ten schemat. Eva Green, czy to przez swoje piękno czy przez możliwości, jakie daje rola, jest świetna. Zimna jak lód i piękna jak marmurowy posąg, Angelique w wykonaniu Evy jest drapieżnikiem, któremu uległby każdy mężczyzna. Alexis Carrington i Cruella de Mon muszą pogodzić się z tym, że dołączyła do ich grona kobiet z piekła rodem kolejna harpia, w dodatku młodsza.
Film niestety psuje część końcowa. Climax z wielkim bum jest kolejną rzeczą, którą Amerykanie kochają i którą zapewne oglądają z zapartym tchem i ustami pełnymi popcornu. Walka wampira i czarownicy to pokaz jakże już znanych widzom XXI wieku efektów specjalnych. Mamy tu nawiązanie, a może i „miniplagiat”, sceny z filmu Ze Śmiercią Jej do Twarzy Zemeckisa, popularną „scenę grochówkową” rodem z Egzorcysty, mamy połączenie elementów strasznych i śmiesznych jak w Rodzinie Addamsów (zła blondynka kontra rodzina w wielkim, starym domu), mamy deus ex machina w postaci przemiany Carolyn i ciekawe momenty, w których postać mająca wcześniej niesamowitą siłę nagle jej nie wykorzystuje lub nie może jej wykorzystać. Mamy też ckliwe zakończenie sceny walki. Brakuje tylko typowo hollywoodzkiego zakończenia całości i tu Burton nie zawodzi, nie dając satysfakcji tym, którzy liczyli na kino familijne.
Podsumowując, film jest ciekawy, rozrywkowy, miejscami zabawny; ma wiele pięknych, gotyckich lub pseudogotyckich scen, ale nie każdemu się spodoba. Nie polecam go fanom horrorów, którzy liczą na dwie godziny strachu. Nie polecam go tym, którzy chcą zabrać dzieci na fajny film z Deppem, bo mogą przestraszyć się krwi i motywów erotycznych. Nie polecam go też historykom liczącym na wierne oddanie realiów czasów kolonizacji Ameryki czy choćby lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Polecam go natomiast tym, którzy docenią język oryginału, zwłaszcza mowę Barnabasa, satyrę na amerykańskie społeczeństwo i jednocześnie postrzeganie Anglików i nie będą szukać głębokiego przesłania. Przesłanie jest podane w pierwszych słowach jak na talerzu.
{youtube}6DS8E0LXoV4{/youtube}
Tytuł polski: Mroczne cienie
Tytuł oryginału: Dark Shadows
Reżyseria: Tim Burton
Rok produkcji: 2012
Premiera kinowa: 18 maja 2012
Gatunek: fantasy, horror, komedia
Kraj produkcji: USA
Czas trwania: 113 min
Przedział wiekowy: od 12 lat
Maciej Rataj – absolwent filologii angielskiej na UG, obecnie asystent i doktorant w zakresie językoznawstwa