W latach 90’, kiedy byłem nastolatkiem, Liroy (czyli Piotr Marzec) był dla nas – to znaczy dla mnie i dla chłopaków, z którymi grałem w kosza i próbowałem pierwszych fajek (nie smakowały nam) kimś w rodzaju idola. Facetem, który w naszym języku rapował o naszych sprawach i problemach, jakby sam je przeżył! W końcu Liroy to nie tylko Scyzoryk i Scobiedooya, które, nawiasem mówiąc, były totalnymi hitami i przyniosły Liroyowi – ku niezadowoleniu naszych rodziców i nauczycielek (nauczyciele jakby mniej się tym przejmowali) – sukces mierzony w setkach tysięcy sprzedanych płyt. Album Alboom z 1995 roku tym samym stał się wówczas największym osiągnięciem komercyjnym w historii polskiego rapu.

Siłą rzeczy w tamtym okresie miałem do Liroya całkowicie bezkrytyczny stosunek, choć nie należałem do tych fanów, którzy obsesyjnie zdobywali o nim wszystkie dostępne informacje. Dla mnie liczyła się muzyka, a w niej teksty, które idealnie do mnie trafiały. Co ciekawe, jako że wychowywałem się w Gdyni, gdzie Liroy mieszkał już od 1992 roku (i gdzie nawet kilka razy widziałem go na ulicy), miałem poczucie, jakbyśmy byli „ziomami” – wiecie jak działa takie lokalne myślenie. Dużo się wtedy mówiło, że Liroy to raper z Kielc, ale u nas wszyscy wiedzieli, że przecież jest z Gdyni… W końcu poszedłem na studia, zmieniłem środowisko, zmieniłem muzykę. Przestałem sobie wyobrażać, że „jak będę duży zostanę raperem”. Sentyment pozostał. Kiedy usłyszałem o planach wydania autobiografii Liroya, nie miałem wątpliwości, że muszę ją mieć. Jedyne, co mnie zastanawiało, to jak odbiorę ją po tylu latach przerwy.

Książka kompletnie mnie zaskoczyła. Sam nie wiem, czego oczekiwałem, może jakichś „scenek z życia rapera” pełnych imprez, panienek i dragów, picia do nieprzytomności, wszczynania bójek, od czasu do czasu nagrywania jakiejś płyty czy dawania koncertu. Tymczasem trzymałem w rękach szczerą opowieść, od której czasem włos się jeży na karku, która budzi emocje i nie pozostawia wątpliwości – Liroy naprawdę przeżył to, o czym śpiewał, a może i więcej. W każdym razie na pewno za dużo.

Prekursor polskiego hip-hopu (nie mam wątpliwości, że nim właśnie jest) nie miał lekkiego życia. Właściwie jego dzieciństwo wypełniał koszmar przemocy – ojciec tłukł go z byle powodu, pił na umór, maltretował matkę. Liroy opisuje swój lęk, ból, nienawiść do ojca aż po pragnienie zadania mu śmierci w obronie matki, której ten potrafił „roztrzaskać butelkę na głowie”. Zaskoczyła mnie otwartość, szczerość i dystans, z jakimi to opisał. Zdumiewa, że można o takich sprawach mówić z takim spokojem! Inna rzecz, że Liroy naprawdę zostawił przeszłość za sobą – jak wiemy z medialnych doniesień, spełnia się zawodowo, ma udane życie rodzinne, stara się być dla swoich dzieci dobrym ojcem. Szacun.

Zanim osiągnął sukces, jego życie było mocno poplątane. AutobiogRAPia pozwala dowiedzieć się, w jaki sposób raper został takim a nie innym człowiekiem, ale też jak pracował nad sobą, by nie popełniać błędów ojca. W książce znajdujemy wspomnienia związane z trudnym dzieciństwem na kieleckich Sadach, ale też z przyjemnymi chwilami wakacji u dziadków; Liroy pisze o swojej szkole, pierwszych przyjaźniach, ucieczkach z domu (pierwszy raz w trzeciej klasie podstawówki, kiedy do Szwecji wraz z kolegą chcieli dostać się przez Czechosłowację…), a później o eksperymentach z najróżniejszymi używkami i seksem, o zagranicznych wyjazdach, z których wracał z nie zawsze legalną zawartością bagażu i o pierwszych krokach w polskim „szołbizie”.

Liroy nie pisze tylko o sobie – portretuje Polskę z okresu poprzedzającego transformację i lat późniejszych, opisuje jak rodził się polski rap i jego kultura w czasach, kiedy zdobycie hip-hopowych nagrań graniczyło z cudem (tak jak trafienie na uczciwego menadżera). Wydaje się, że szczęście Liroya polega na tym, że szybko nauczył się być zaradny, potrafił odnaleźć się w każdej sytuacji i miał (ma) głowę do interesów; czy to do handlu magnetowidami, czy didżejki, czy wreszcie do muzyki. Sporo też jeździł po świecie, o czym dotąd nie wiedziałem, był w Niemczech, Francji i Związku Radzieckim nim ten zdążył upaść. Opowieść kończy się w 1995 roku, kiedy cała Polska zna Liroya i albo go kocha, albo nienawidzi.

Początkowo książka miała powstać we współpracy z kabareciarzem Grzegorzem Halamą, ale kiedy okazało się, że trzeba się spieszyć z przygotowaniami do druku, Liroy zdecydował się pracować nad nią sam. Wyszło zaskakująco dobrze (dużo tych zaskoczeń…). Styl jest taki, jakiego należało się spodziewać – luzacki, dowcipny, slangowy, miejscami wulgarny, chropowaty. Ale wszystko tu ze sobą współgra i całość czyta się naprawdę dobrze, trochę jak surowy reportaż. Książka jest też ładnie wydana (choć niestety brakuje w niej zdjęć), a świetnym pomysłem było dodanie na marginesach QRkodów odsyłających nas do utworów czy filmów wspomnianych w tekście – naprawdę przydatna sprawa dla ludzi, którzy mają smartfona, ale nie bardzo wiedzą, co to „Korowód” Grechuty, czym był „Ostatni smok” i jak na jarocińskim festiwalu brzmiał zespół Dekret.

Wygląda na to, że możemy oczekiwać kontynuacji – mówi o tym już sam tytuł AutobiogRAPia vol.1 oraz kończący książkę wielokropek. A więc czekam na drugą część. Ta kończy się budującym wnioskiem, że trudne dzieciństwo nie oznacza jeszcze wyroku, choć na pewno bardzo komplikuje start w dorosłość. Liroyowi ten start się udał… I jego książka też.

Tytuł: Liroy. Autobiograpia
Autor: Piotr Marzec, Grzegorz Halama
Wydawnictwo: Anakonda
Seria: Gwiazdy Sceny
Okładka: twarda
Data premiery: 4 grudnia 2013
Kategoria: autobiografia, biografia

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *