… czyli kilka słów o tym, dlaczego tak bardzo kocham Californication!

Ostatni, finałowy odcinek piątego sezonu Californication ujrzał światło dzienne już dość długi czas temu, został przeze mnie obejrzany i wysłał w moim kierunku impuls (z braku lepszego słowa). Impuls, który niejako zainspirował mnie do tego, by podzielić się swoimi refleksjami na ten temat. Drugim powodem – już w pewien sposób niemalże zmuszającym mnie do obrony tegoż serialu – były słowa, które usłyszałem zaledwie kilka chwil temu. Gdy poinformowałem pewną miłą mi osobę o tytule, jaki chciałbym nadać temu tekstowi, w odpowiedzi usłyszałem jedno pytanie: a seks? To mnie, jako niewątpliwego fana perypetii Hanka Moody’ego, zabolało.

Californication jest tematem, na który powiedziano już dość sporo, ale w mojej opinii wciąż mało, nie stał się on tematem oklepanym, co raduje moje serducho i co jednocześnie nie jest moim celem w tym tekście. A o czym będę się wywnętrzać? Ano, o kilku rzeczach. Wywnętrzać się (ależ ja lubię to słowo) będę o Californication z perspektywy fana wielu różnorakich seriali – począwszy od wciąż niedocenianego w naszym kraju Dextera, przez przygody Synów Anarchii z Charming, aż po rozmyślania JD ze Scrubs. I wywnętrzać się (i znowu, i znowu!) będę w pewien typowy dla mojej skromnej osoby sposób – marudząc o tym, co powoduje w tymże serialu niesamowite emocje, drżenie rąk, suchość w gardle, niemalże radosny śmiech przez pełne goryczy łzy. Bo i faktycznie jest o czym tu pisać.

Na samym wstępie chciałem zaznaczyć, iż ostatnimi czasy moją uwagę z większą aktywnością zaczęły naciskać dziwne opinie, w większości niepotrzebne skupiające się na erotycznej otoczce wokół serialu. Komediowy odpowiednik filmów pornograficznych z całkiem przyzwoitą fabułą – tak w jednym zdaniu mógłbym przedstawić „mądrość” płynącą z tychże beznadziejnych opinii, powodujących chęć zwrócenia śniadania/obiadu/kolacji (zależnie od godziny, w której to czytasz – niepotrzebne skreślić) w moich trzewiach. Z miejsca napiszę, że to nie jest tak, iż ja nie dostrzegam tych scen w – a, niech stracę, strzelę! – 80% odcinków. Nie mógłbym tego nie robić, nie sposób zaprzeczyć, iż sceny erotyczne są w serialu częstym zjawiskiem, często są one zbędne, niepotrzebne, przejaskrawione, przesadzone, ale… Da się do tego przyzwyczaić. Przyzwyczaić i oglądać serial w skupieniu. W skupieniu nad tym, co naprawdę jest tutaj godne podziwu, ważne i – warte zapamiętania.

But damn, you smell good, like home and you make excellent coffee that has to count for something, right?

 {youtube}2p6TQjqsVos{/youtube}

Kiedyś pewna osoba była faktycznie ciekawa mojej opinii odnośnie tego serialu i zapytała mnie, czemu go oglądam – przecież to takie uwłaczające kobietom, często obrzydliwe, bezsensowne, przejaskrawione… Żałowałem jednej rzeczy. A mianowicie, że pytanie nie brzmiało tak: czy Twoim zdaniem „Californication” jest jednym z najwspanialszych, najbardziej romantycznych, najpiękniejszych i wciągających tworów we współczesnej kulturze? Przy takim pytaniu na mojej twarzy pojawiłby się szczery uśmiech, motyle zakołysałby się w brzuchu, a ja mógłbym szczerze, z ręką na sercu, bez mrugnięcia okiem, bez żadnego wahania odpowiedzieć, że… Tak. Jest. I nie mam na myśli monotonnej i przereklamowanej romantyczności znanej każdemu z filmów z Hugh Grantem (sorry, Hugh, takie skojarzenie, nic osobistego!), czy też tandetnej, pretensjonalnej i nudnej, jaka objawia się nam w co drugiej polskiej komedii miłosnej, oczywiście w roli głównej z Karolakiem, czy tam innym Adamczykiem… Tu jest coś, co każdy chciałby przeżyć. Coś wyższego! To niezwykłe uczucie, sprawiające, że zaczynasz gapić się tępo w ekran telewizora/komputera i zastanawiasz się: do jasnej cholery, czemu mnie to nie spotkało? Czemu to nie jestem ja? Czemu nie ma w moim życiu nikogo, dla kogo mógłbym zrobić wiele? O kim myślałbym w każdej chorej, popieprzonej sytuacji, w jakiej się znajdę? Czemu nie ma znalazłem do tej pory nikogo, do kogo miałbym skierować takie słowa? Jakież to słowa mam na myśli? Oczywiście – znany każdemu, kto oglądał Californication dłużej niż przez kilka odcinków – list Hanka do Karen. Moje pytanie, które zadaję sobie w tym momencie, jest niezwykle banalne: czy spotkałem się w świecie kultury z czymś, co spowodowało jeszcze szybsze bicie serca niż tak wydawać by się mogło proste, w teorii mało romantyczne (no ale czymże jest w dzisiejszym świecie „romantyzm”, ha?) słowa, zawarte w wyżej wymienionym liście, brutalnie dziurawiące moje serce i umysł na wylot? Zdecydowanie nie.

Warto zapamiętać, że to nie tylko słowa – cała otoczka przedstawiona w scenie jest równie ważna. Przepełnione uśmiechem i pożądaniem zdjęcia, wymieszane z zadowoleniem z życia, wesołością, prostotą… Damn, you smell good! I oczywiście muzyka. Wypełniony po brzegi emocjami, niekiedy niesamowicie drżący z przejęcia, wręcz wypełniony do pełna geniuszem wokal Eddiego Veddera w jednym z najlepszych utworów, jaki kiedykolwiek wyprodukowała dla nas firma zwana Pearl Jam. „Nothingman”.

She once believed…in every story he had to tell…

Nothingman…

{youtube}lPetLkhLoC0{/youtube}

Hank Moody może uchodzić za przykład „nothingmana” (w mojej osobistej interpretacji tego słowa) – człowiek, który chce dobrze (zwłaszcza to dobrze pokazane jest w niedawno zakończonym sezonie), ale scenarzysta nigdy mu nie chce pozwolić na to, by szlachetne działania zakończyły się sukcesem. Zawsze coś się chrzani pod koniec. Niewątpliwym jest fakt, że w świecie kultury i sztuki możemy odnaleźć wielu „nothingmanów” (niekoniecznie wśród fikcyjnych bohaterów – świat realizmu również zawiera w sobie wiele goryczy), zaś jeszcze większa ilość osób poczuwa się do bycia nimi. Staje się to zjawiskiem tak powszechnym, że aż irytującym.

 Wiele osób uważa, że „miłosne” podboje Moody’ego są przesadzone – i faktycznie, zgodzę się, czasami to bywa drażniące, aczkolwiek czy jest to powód do tego, by zrezygnować z oglądania jednego z najlepszych seriali w historii telewizji? Chyba nie, a wiele osób to czyni. W ostatnim z sezonów, gdy Richard Bates staje się jednym z ważnych bohaterów, gdy na scenę wkracza również Tyler… Zapewne nie jestem jedynym, który to zauważył, jednakże nie da się ukryć, iż mamy tutaj ukazany „rozwój” głównego bohatera – pisarza z licznymi problemami i uzależnieniami. Oczywiście wiadomo, że inspiracją dla Moody’ego był Charles Bukowski, którego osobiście niesamowicie cenię, z drugiej jednak strony – Bukowski nawet gdy był bardzo pod wpływem to pisał. A Hank? Koń, jaki jest, każdy widzi. Niemniej jednak mamy tutaj pokazany pewien schemat: etap początkującego pisarza (Tyler), etap szalonego życia dorosłego faceta z duszą dziecka (Hank) i schyłek życia (Bates). Bates, oczywiście, o czym wspomina w ostatnim sezonie – zdecydowanie odrzuca swoje porównanie z Hankiem. Zupełnie tak samo, jak Hank przez długi czas nie chciał przyznać się do tego, że Tyler jest jego młodszą wersją.

Shadows are falling and I’m running out of breath

Keep me in your heart for awhile

{youtube}9GVypc1NIQc{/youtube}

Każdy z nas zna (przynajmniej powinien, acz jeśli nie – na stos z nim/nią!) Boba Dylana (trudno mówić o znajomości jego twórczości, bowiem bardzo często owa znajomość ogranicza się jedynie do Knockin’ On Heaven’s Door… No, może jeszcze Like a Rolling Stone), wielu z nas zna (kojarzy?) Neila Younga, Leonarda Cohena, Nicka Cave’a, Toma Waitsa, czy innych współczesnych bardów, śpiewających poetów… ale Warren Zevon? Jeśli powiem, że jest on w naszym kraju mało znaną osobistością to będę bardzo delikatny. Samemu muszę przyznać się do tego, iż zanim zacząłem wiele dobrych lat temu oglądać Californication sam kojarzyłem z twórczości tejże postaci jedynie kilka sztandarowych utworów, które trafiały we mnie mniej lub bardziej (teraz nie potrafię wyobrazić sobie dnia bez usłyszenia choćby jednego utworów Warrena Zevona…), lecz wtedy w centrum serialu stanął on… I zmienił wszystko. Lew Ashby, grany przez Calluma Keitha Renniego. A w zasadzie… śmierć Lew Ashby’ego… Sama „konstrukcja” sceny – wyśmienita. Strasznie podoba mi się taki sposób przedstawiania wydarzeń – fikcyjna rozmowa ze zmarłym przyjacielem toczona w głowie głównego bohatera (ha, ciekawe co na to JD ze Scrubs?)… I potem nagle bum!, koniec rozmowy, koniec nadziei na to, że Lew Ashby zagości w dalszych odcinkach serii, że za chwilę, za kilka sekund połączy się ponownie z miłością swojego życia… I następuje dziwny, nieopisany smutek po śmierci tej jakże kolorowej i bogatej postaci. Sama rozmowa? Genialna. Właśnie ona zapaliła mój płomyczek miłości do Warrena Zevona. Miłości, której nikt i nic już nie zgasi. Fenomenalne Keep Me In Your Heart lecące w tle. Przepiękne. Perfekcyjne. Doskonałe. Coś, co mógł napisać jedynie geniusz, który jest świadomy i pogodzony z tym, że niedługo odejdzie z tego świata. Coś, czego ani wcześniej, ani później nie widziałem w Californication. Warto tutaj wspomnieć o jego ostatnim (a było ich wiele!) występie u Davida Lettermana – na pytanie prowadzącego odnośnie tego, co zmieniło się w jego życiu, odkąd dowiedział się o chorobie, odparł: enjoy every sandwich. Sam Letterman w jednym z odcinków swojego show, tuż po śmierci Warrena Zevona stwierdził, że mimo tego, iż Zevon był pogodzony ze śmiercią to do końca myślał o nim, że to właśnie on jest facetem, który… zwycięży. Jestem, cholera, facetem, ale łezka w oku się kręci. Duże łezka. Ba, niejedna.

Jedną z tych rzeczy, która sprawia we mnie nieodpartą chęć ciągłego, nieprzerwanego oglądania Californication jest na pewno muzyka, jaką serwują nam twórcy serialu. Wspomniany Warren Zevon zdaje się być częstym gościem, ale nie można zapominać o wielu innych świetnych wykonawcach, z jakimi mamy do czynienia. Na dzień dobry dostajemy Stonesów, pojawia się także Bob Dylan, zawsze genialny Elton John, do tego jeszcze Nick Cave, Sheryl Crow… A przecież nie możemy zapominać o rzeszy mniej znanych (dla wielu – całkowicie anonimowych) muzyków, jacy również tworzą muzyczną stronę serialu: My Morning Jacket, Gus Black, Neil Nathan, czy chociażby Blind Pilot. Zawsze lubię myśleć o Californication jako o serialu, który oprócz samego ukazania fabuły, daje nam solidną lekcję porządnej muzyki, doskonale wprawiającej nas w kalifornijski klimat, wyśmienicie dopasowanej do sytuacji. Zwłaszcza utworów, które pojawiają się w smutnych dla Hanka momentach są utworami niezwykle wzruszającymi.

 – At the end of the day it’s all about her.

    – Who?

    – You know.

{youtube}nSEn1gAee7Y{/youtube}

Symbolika jest kolejną ważną rzeczą, jaka przejawia się i z jaką do czynienia mamy w serialu. Z jednej strony mamy aresztowanie Hanka i dalszą „wizję”, gdzie on sam, z butelką wina w ręce, wpada do basenu i zostaje otoczony przez kobiety, z którymi miał takie a nie inne przygody… To wspaniale pokazuje nam dlaczego strona erotyczna Californication jest tak bardzo rozwinięta – niemalże codzienny seks Hanka z inną kobietą pokazuje nam zagubienie bohatera, niemoc do przezwyciężenia swoich słabości, bezsensowną ucieczkę w przyziemne rozkosze, spowodowaną brakiem możliwości zdobycia kobiety swojego życia. To właśnie on, Hank Moody, pierwszy „casanova” Kalifornii, w głębi serca hołduje wartościom, cenionym przez ludzi, którzy nie śnią nawet o tak rozrywkowym trybie życia. To on – podrywacz i kochający ojciec, urokliwy kochanek. W głębi duszy Moody chce, żeby wszystko się z ułożyło. Na każdym kroku stara się być bohaterem „rodziny”, zwłaszcza wobec swojej córki, które nie raz, nie dwa, dostaje ostro od życia, a owym pośrednikiem jest właśnie jej własny ojciec. Cóż, taki wydaje się być los „nothingmana”.

As your father, I made a silent vow to protect you from the world. Never realizing I was the one who end up hurting you the most.

{youtube}uEqFFLNdVuE{/youtube}

Fantastycznym momentem jest także zakończenie czwartego sezonu – bohater po pożegnaniu z ukochaną nade wszystko córką rusza na plan swojego filmu, filmu o nim samym, gdzie widzi to wszystko, jak powinno być… To, co się dzieje w jego głowie, a co jest widziane przez widzów serialu, niesamowicie porusza, po raz kolejny pokazuje to, czego Hank tak naprawdę chce. I po tym wszystkim odjeżdża w siną dal, w stronę zachodzącego słońca… No i oczywiście towarzyszy nam przy tym You Can’t Always Get What You Want.

W jednym z odcinków piątego sezonu, gdy Moody spędza uroczo czas w domku ukochanej w bardzo charakterystyczny sposób wyraża się o domkach z białymi płotkami: All my life I thought that sort of life was lame, but now I realize the joke was on me.

– Why does he love her so much? I mean, what is it about her?

    – I don’t know… I don’t think I’ve ever known. I think sometimes you get it right the first time, and then… it defines your life. It becomes who you are.

{youtube}INl1J6AFkMY{/youtube}

Ostatni sezon – jakkolwiek prezentujący niezły poziom – bardzo zirytował mnie swoim zakończeniem. Ja rozumiem, że całość serialu w dużym stopniu rozgrywa się wokół tego, jak Hankowi się wszystko chrzani, jednak scenarzyści powinni wreszcie dać mu trochę szczęścia i radości, a nie wplątywać go w kolejny niechciany romans, którym zapewne, znając życie, po raz kolejny straci swoją szansę na to, by odzyskać ukochaną kobietę, co mnie boli – zasłużył na chociaż kilka odcinków u boku Karen.

 Dużym plusem jest na pewno pojawienie się w odcinku jednej z najbardziej genialnych postaci, Lew Ashby’ego (swoją drogą w tej scenie ma koszulkę Mötley Crüe – tę samą, jaką ma Hank w scenie po śmierci Lew). Piekło. Rock’n’rollowe piekło z wrzaskami Roberta Planta w tle, wśród narkotyków, lejącej się zewsząd whiskey i… bólu, cierpienia, pustki i samotności. Tak właśnie skończył się 5. sezon, chociaż jego finał zawierał chyba najwięcej zabawnych scen ze wszystkich, ale… No właśnie, zawsze jest to „ale”. Zawsze jest pech Moody’ego. Cóż mogę rzec na sam koniec? Ha, chyba tylko chwycić szklankę i powiedzieć: oby mu się!

At the end of the day it’s all about her. It’s always been about her. What happens between us I can’t control… But what I can do is be the absolute best I can be for her.

{youtube}3P3VDlqDAjI {/youtube}

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *