Wydawać by się mogło, że kwestia rasizmu i segregacji rasowej, jakże często poruszana na kartach literatury, jest – podobnie jak Holokaust – tematem przepracowanym, o którym nie sposób już powiedzieć nic nowego i odkrywczego, który niczym więcej nas nie poruszy, nie zaskoczy, nie wpłynie na nasze życie czy sposób postrzegania świata. Kiedy jednak sięgam po książkę taką, jak Sucha sierpniowa trawa, uświadamiam sobie, jak ogromny potencjał w niej drzemie. Ludzka głupota, bezmyślność i okrucieństwo nigdy nie powinny przestać nas poruszać i szokować – obojętność i przejście nad nimi do porządku dziennego w jakimś sensie czynią nas współwinnymi zła, jakie wywołują. Debiutancka powieść Anny Jean Mayhew – niełatwa, wyczerpująca emocjonalnie i boleśnie prawdziwa, zwracając uwagę na ludzką krzywdę, jednocześnie nas na nią uwrażliwia.
Ponieważ istnieje. W ten sposób jeden z najwybitniejszych alpinistów ery międzywojennej, Anglik George Mallory, odpowiedział na pytanie dziennikarzy o sens zdobywania Mount Everestu. I jak to zwykle bywa ze słowami nie do końca przemyślanymi, rzuconymi pod wpływem chwili, rozdrażnienia, zdenerwowania – na zawsze przeszły one do historii. Lakoniczność tej frazy, jej przewrotność, ale przede wszystkim fakt, że szokująco trafnie charakteryzuje osobowość każdego z tych, dla których zdobywanie kolejnych szczytów stanowi sens życia, sprawiły, że stała się mottem alpinistów, najprostszym, ale i najprawdziwszym wyjaśnieniem pasji gnającej ich w najbardziej niedostępne zakątki Ziemi. Ponieważ istnieje – oto jedyny, autentyczny powód, by eksplorować i zdobywać, nawet za cenę własnego życia.
Albo się na starość robię sentymentalna, albo ostatnio mam niebywałe szczęście do wyjątkowo pięknych, wartościowych lektur. Takich, co to z każdym przeczytanym zdaniem coraz głębiej zapadają w serce, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Takich, które po odwróceniu ostatniej strony upewniają w przeświadczeniu, że życie bez nich byłoby dużo uboższe, choć może i łatwiejsze. Takich, które znajdują szczególne miejsce w mojej pamięci. Przed paroma dniami do ich grona dołączyła powieść autorstwa Julii Alvarez, Czas motyli. Ta Amerykanka dominikańskiego pochodzenia, której rodzina na początku lat 60-tych uciekła z kraju przed represjami krwawej dyktatury Rafaela Trujillo i dzięki temu prawdopodobnie ocaliła życie, spędziła młodość w cieniu tych, które nie miały tyle szczęścia.
Kryminalny Wrocław to kolejne po Morderczych miastach pisarskie przedsięwzięcie słynnych (już chyba) Zbrodniczych Siostrzyczek – zbiór opowiadań z dreszczykiem, których wspólnym miejscem akcji jest Wrocław. Zanim przystąpisz, Drogi Odbiorco, do lektury niniejszej recenzji, muszę Cię ostrzec, że będzie ona nieprofesjonalna i nieobiektywna. Powody są dwa: 1. jestem z Wrocławia; 2. uwielbiam Siostrzyczki. Kryminalny Wrocław nie jest jednak pozycją przeznaczoną tylko dla mieszkańców Wenecji północy. Nie jest nawet pozycją li tylko dla wielbicieli kryminału. To książka dla każdego.
Wydawnictwo Literackie, które w maju poprzedniego roku przedstawiło czytelnikom osławiony Kronos Witolda Gombrowicza, postanowiło po raz kolejny wydać gombrowiczowskie opus magnum, tym razem w postaci jednej książki. Dziennik 1953 – 1969 prezentuje się wprost przepięknie – twarda oprawa, prawie 1000 stron uczty literackiej, którą przez jej rozmiary trudno pewnie uchwycić w dłonie, a do tego spoglądający z okładki sam Witold G., popatrujący w dal, gdzieś poza nami. Nie sposób się nie skusić.
Znaleźć prozę, która różni się językowo od wszystkiego, co czytało się wcześniej, jest niełatwe. Wydawać by się mogło, że trudno dopisać cokolwiek nowego do świata książek, które już powstały. Jeżeli jednak takie książki powstają, to często są one przekombinowane narracyjnie, niczym dzieła Doroty Masłowskiej. Dlatego natrafiwszy ostatnio na Małe lisy Justyny Bargielskiej poczułam świeży oddech lingwistyczny.
Andrzej Stasiuk – prozaik, poeta, publicysta, dramaturg, wydawca. Jeden z najbardziej znanych, utytułowanych i najchętniej czytanych autorów w naszym kraju i za granicą. Właśnie ukazała się jego kolejna książka- Nie ma ekspresów przy żółtych drogach -na którą składają się eseje/felietony wcześniej publikowane m.in. w: Tygodniku Powszechnym, Art&Business, Neue Züricher Zeitung, L’Espresso, czasopiśmie internetowym dwutygodnik.com oraz te prezentowane przy okazji różnorodnych wystaw i festiwali. Tym razem pisarz znów jest w drodze: nieśpiesznie wędruje, zwiedza, podgląda i swoje wrażenia spisuje, a spostrzeżenia razem z głębokimi przemyśleniami i barwnymi opisami skrupulatnie notuje. Tak kokietuje czytelnika z okładki swojej najnowszej publikacji. Jak jest w rzeczywistości? Czy jego teksty zaskakują czytelnika? Czy nie będą niczym ‘odgrzewane kotlety’, ze znaną tematyką, wpadającą w nostalgiczne, momentami nawet nużące tony o gorzkim zabarwieniu?
Co łączy zakonnicę, nauczyciela muzyki i Afrykę? Odmienność, oryginalność, duża wrażliwość. Może celujecie w tytułowe Dwanaście słów. Żeby się przekonać jak jest naprawdę, warto przeczytać najnowszą powieść Jana Jakuba Kolskiego o takim właśnie tytule. Znajdziemy w niej odbicie niezwykłej wrażliwości autora, która zderzona z dość ostrym słownictwem, daje niepowtarzalny efekt. Niebanalne wrażenia estetyczne dopełnia dokładność opisów (tak, czuć tu wyraźnie pióro reżysera), które pozwalają wyobrazić sobie poetyczne wręcz ujęcia, znane nam z filmów tego utalentowanego filmowca. Już na wstępie zaryzykuję stwierdzenie, że najnowsza powieść jest lepsza, bardziej dopracowana, nieprzegadana, jednym słowem – ciekawsza niż Egzamin z oddychania. Po tej zachęcie liczę na to, że zechcecie przeczytać nie tylko moją recenzję, ale przede wszystkim książkę, bo jest to taka proza, która zostaje z czytelnikiem na długo, wgryza się w jego podświadomość i zostawia w niej trwały ślad.
To jest jedna z tych historii, które na długo zapadają w pamięć. Nie tylko ze względu na swą aktualność, bo ta opowieść rzeczywiście dobrze wpisuje się w obecną sytuację gospodarczą, w której strach sieje panoszący się po świecie kryzys ekonomiczny. Raczej ze względu na swych bohaterów: nieprzeciętną matkę i jej czworo niezwykłych dzieci. Czemu są tak nietuzinkową rodziną? Ano dlatego, że kiedy ich sielankowe życie się skończyło, stanęli twarzą w twarz z rzeczywistością i zakasali rękawy, by odbudować swe życie na nowo. Razem udało im się zmierzyć z upokorzeniem i wstydem, brakiem pieniędzy i niepewnościami – razem stworzyli sztywną więź silnych osobowości. Zmagania ze sobą i przeciwnościami losu opisała owa dziarska mama, Petra van Laak, w swojej książce 1 kobieta, 4 dzieci, 0 kasy (prawie) wydanej przez PWN. Czego dokonali? Jaki udział w sukcesie miały dzieci? Jeśli jesteście ciekawi, zapraszam do spotkania z tymi wspaniałymi ludźmi!
Ciepłe, niebanalne historie z nieśpieszną akcją to jej specjalność. Bohaterowie i bohaterki, nad którymi z czułością się pochyla, z którymi się zaprzyjaźnia, ale ich nie idealizuje. Oni walczą ze swymi przywarami o lepsze, zgodne z wyznawanymi zasadami życie, ona na ich przykładzie uświadamia swoim czytelnikom, co jest w nim najważniejsze. Nieustannie przypomina o pięknie natury i tajemniczej aurze niszczejących zamków. Kto to taki? Renata L. Górska, polska pisarka żyjąca za granicą, która ma na swoim koncie już cztery powieści obyczajowe. Miesiąc temu dołączyła do nich piąta – Historia kotem się toczy. Czuć w niej charakterystyczną dla autorki pozytywną energię, optymizm i nadzieję, a co równie istotne widać w niej zamysł i przesłanie, którym chce się z nami podzielić.