W północ się odziejęW PÓŁNOC SIĘ ODZIEJĘ – najnowsza powieść z monumentalnego cyklu Świata Dysku – została wyróżniona prestiżową Nagrodą im. Andre Norton, przyznawaną najlepszym książkom młodzieżowym! Jakby tego było mało, powieść ta jest także nominowana do Mythopeic Award, również w kategorii literatury młodzieżowej.

My zapraszamy do przeczytania rozdziału II z najnowszej ksiażki Terrego Pratchetta który to znajdziecie w rozwinięciu newsa.

Kiedy ludzie zwracają się przeciw czarownicom, cierpią niewinni

Tiffany Obolała jest czarownicą. Bardzo się stara, pomagając mieszkańcom Kredy. Nawet jeśli jej praca obejmuje głównie bandażowanie nóg i ma niewiele wspólnego z… no magią. I utrudnia sen.Read More

Ale gdzieś, kiedyś  istniał splątany kłąb zła i pogardy, nienawiści i wrogości. Teraz się przebudził. Budzi też dawne opowieści, te o złych, starych czarownicach. I nagle Tiffany nie jest już taka pewna, czy postępuje słusznie. A jej mali sprzymierzeńcy – waleczni Nac Mac Feeglowie – tylko wszystko komplikują. Sytuacja powinna się poprawić, kiedy Tiffany wreszcie porządnie się wyśpi. Ale wcale się nie poprawia.

I wkrótce stanie się o wiele, wiele gorsza…

Pratchett jest bez wątpienia najbardziej dowcipnym pisarzem fantasy. Ale śmiech, który wywołuje, to nie rechot, ale uśmiech porozumiewawczy. Bliżej mu do dadaistów i Monty Pythona, aniżeli do Tadeusza Drozdy lub Ace’a Ventury.
Piotr Sarzyński, „Polityka”

Terry Pratchett urodził się 28 kwietnia 1948 r. w Beaconsfield. Jako autor opowiadań zadebiutował w wieku 15 lat, w 1971 r. wydana została jego pierwsza powieść „Dywan”, a potem kolejne – „Ciemna strona słońca” (1976) i „Strata” (1981). W 1983 r. ukazała się pierwsza powieść z cyklu Świat Dysku – „Kolor magii”. W 1998 r. został uhonorowany przez królową Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury.

Rozdział I znajdziecie tutaj!!!

Rozdział 2
Kocia muzyka

Spała zaledwie godzinę, nim zaczął się koszmar.
Najlepiej z całego wieczoru zapamiętała stukanie głowy pana Petty o ścianę i balustradę, kiedy wyciągnęła go z łóżka i trzymając za brudną nocną koszulę, powlokła po schodach na dół. Był ciężkim mężczyzną, na wpół śpiącym, przy czym druga jego połowa była pijana.
Kiedy tak wlokła go za sobą jak worek, wiedziała, że nie wolno dać mu czasu na myślenie, nawet jednej chwili. Ważył trzy razy więcej od niej, ale znała się na dźwigniach. Nie można być czarownicą, jeśli się nie wie, jak manewrować kimś cięższym od siebie. Przecież nigdy by nie zdołała zmienić pościeli inwalidzie.
W końcu zjechał z ostatnich kilku stopni do malutkiej kuchni i zwymiotował na podłogę. Tiffany była zadowolona: leżenie w cuchnących wymiocinach to najmniej, na co ten człowiek zasłużył, ale musiała szybko przejąć kontrolę, zanim pan Petty zdąży się opanować.
Kiedy tylko zaczęło się bicie, przerażona pani Petty, typowa domowa myszka, uciekła z krzykiem drogą do wiejskiej gospody; ojciec Tiffany posłał jakiegoś chłopaka, żeby obudził jego córkę. Pan Obolały był człowiekiem przewidującym; rozumiał, że ta piwna wesołość po całym dniu na jarmarku może pokonać każdego. I kiedy Tiffany pędziła na miotle w stronę chaty Pettych, słyszała, jak budzi się kocia muzyka.
Uderzyła Petty’ego w twarz.
– Słyszy pan to? – spytała, machnąwszy ręką w stronę ciemnego okna. – Słyszy pan? To kocia muzyka i grają ją dla pana, panie Petty, właśnie dla pana! Mają kije! I mają kamienie! Mają wszystko, co im wpadło w ręce, i mają też pięści, a dziecko pańskiej córki nie żyje, panie Petty. Zbił pan swoją córkę tak mocno, że dziecko umarło; kobiety pocieszają pana żonę i wszyscy wiedzą, że pan to zrobił! Wszyscy!
Patrzyła w jego przekrwione oczy. Jego dłonie odruchowo zacisnęły się w pięści, ponieważ zawsze był człowiekiem, który pięściami myślał. Już wkrótce spróbuje ich użyć, wiedziała o tym, ponieważ łatwiej uderzać, niż myśleć. Pan Petty pięściami wybijał sobie drogę przez życie.
Kocia muzyka zbliżała się powoli, bo trudno jest ciemną nocą iść przez pola, kiedy człowiek ma w sobie bukłak piwa, niezależnie od tego, jak słusznym gniewem się uniósł. Tiffany miała nadzieję, że nie pójdą najpierw do stodoły, bo wtedy powieszą go od razu. Jeśli będzie miał szczęście, to tylko go powieszą. Kiedy sama tam zajrzała i zobaczyła, że dokonał się mord, wiedziała, że bez niej będzie popełniony raz jeszcze. Rzuciła czar na dziewczynę, by zabrać jej ból; teraz trzymała go tuż nad swoim ramieniem. Był niewidzialny, oczywiście, ale w oczach duszy płonął ognistym pomarańczem.
– To ten chłopak – wybełkotał mężczyzna; wymiociny ściekały mu na pierś. – Przychodził tutaj, zawracał jej w głowie. Nie słuchała swojej mamy ani mnie. A przecie ma dopiero trzynaście lat! To skandal!
– William też ma trzynaście – stwierdziła Tiffany, starając się panować nad głosem. Nie było to łatwe; wściekłość wzbierała w niej, bliska wybuchu. – Chce mi pan wmówić, że była za młoda na taki romans, ale nie za młoda na to, by ją pobić tak mocno, że krwawiła z miejsc, z których nikt nie powinien krwawić?
Nie wiedziała, czy pan Petty odzyskuje rozsądek, ponieważ nawet w najlepszych chwilach miał go tak niewiele, że trudno było stwierdzić, czy w ogóle tam jest.
– To było niedobre, co razem robili – oświadczył. – A w końcu mężczyzna musi pilnować dyscypliny we własnym domu, racja?
Tiffany mogła sobie wyobrazić gorące słowa padające w gospodzie, kiedy coraz głośniej rozbrzmiewała uwertura do muzyki. W wioskach Kredy niewiele było broni, ale były takie narzędzia jak sierpy, kosy, noże do przycinania strzech i ciężkie, bardzo ciężkie młoty. Nie były bronią – dopóki się nimi kogoś nie uderzyło. A wszyscy wiedzieli, jaki Petty ma temperament. Ile razy jego żona tłumaczyła sąsiadom, że podbiła sobie oko, bo uderzyła się o drzwi?
O tak, Tiffany wyobrażała sobie rozmowy w gospodzie, kiedy włączało się piwo i ludzie przypominali sobie o tym wszystkim, co nie było bronią, a wisiało w szopach. Każdy jest królem w swoim małym zamku. I każdy o tym wie – przynajmniej każdy mężczyzna – więc pilnuje swoich spraw i nie zagląda do cudzego zamku, dopóki ten zamek nie zacznie cuchnąć, a wtedy trzeba coś zrobić, bo rozpadną się wszystkie pozostałe. Pan Petty stanowił w sąsiedztwie wstydliwą tajemnicę, która właśnie przestała być tajemnicą.
– Jestem pańską jedyną szansą – powiedziała Tiffany. – Niech pan ucieka. Niech pan złapie, co może, i niech pan ucieka natychmiast. Niech pan ucieknie tam, gdzie nikt nigdy o panu nie słyszał, a potem jeszcze kawałek dalej, na wszelki wypadek, bo nie zdołam ich powstrzymać, rozumie pan? Osobiście nie obchodzi mnie, co się stanie z pańskim nędznym ciałem, ale nie chcę, żeby dobrzy ludzie zmienili się w złych ludzi, bo dokonają mordu, więc niech pan lepiej biegnie przez pola, a ja zapomnę, w którą stronę pan ruszył.
– Nie możesz mnie wypędzić z mojego własnego domu – wybełkotał, znajdując w sobie jakąś pijacką przekorę.
– Stracił pan już swój dom, swoją żonę, swoją córkę… i swojego wnuka, panie Petty. Tej nocy nigdzie nie znajdzie pan przyjaciół. Ja proponuję panu życie.
– To przez picie! – wybuchnął Petty. – Picie to zrobiło!
– Ale to pan pił, a potem jeszcze więcej, i jeszcze! Pił pan przez cały dzień na jarmarku i wrócił do domu tylko dlatego, że alkohol chciał już iść do łóżka! – Tiffany czuła w sercu jedynie chłód.
– Przepraszam…
– To nie wystarczy, panie Petty, wcale nie wystarczy! Niech pan idzie i stanie się lepszym człowiekiem. Potem, kiedy pan wróci odmieniony, tutejszym ludziom serce może pozwoli się z panem przywitać, a może choćby skinąć głową.
Obserwowała jego oczy. Znała go dobrze. Coś w nim wzbierało. Był zawstydzony, oszołomiony, urażony, a w takich sytuacjach Petty’owie tego świata atakują.
– Niech pan tego nie robi, panie Petty – poradziła. – Ma pan pojęcie, co pana spotka, jeśli uderzy pan czarownicę?
I pomyślała: Tymi pięściami mógłbyś mnie zabić jednym ciosem, dlatego postaram się, żebyś był przestraszony.
– To ty napuściłaś na mnie kocią muzykę, tak?
Westchnęła.
– Nikt nie panuje nad muzyką, panie Petty. Pojawia się sama, kiedy ludzie mają już dosyć. Nikt nie wie, gdzie się zaczyna. Ludzie się rozglądają, ktoś patrzy komuś w oczy, tamten kiwnie lekko, inni to widzą. Inni też spoglądają po sobie i tak, bardzo powoli, budzi się muzyka, ktoś chwyta łyżkę i uderza nią o talerz, potem ktoś inny wali kuflem o stół, buty zaczynają tupać o podłogę, coraz głośniej i głośniej. To głos gniewu, głos ludzi, którzy mają już dosyć. Chce pan spotkać się z taką muzyką?
– Myślisz sobie, że jesteś taka mądra, co? – warknął Petty. – Z tą swoją miotłą, swoją czarną magią, kiedy tak rozkazujesz normalnym ludziom…
Mogłaby niemal go podziwiać. Stał tak, bez żadnych przyjaciół na tym świecie, zalany własnymi wymiocinami i… pociągnęła nosem – tak, mocz kapał mu z nocnej koszuli… A jednak był aż tak głupi, żeby w ten sposób do niej mówić.
– Nie jestem mądra, panie Petty. Po prostu mądrzejsza od pana. A to nietrudne.
– Tak? Ale ta mądrość jeszcze ci zaszkodzi. Taka dziewucha, co wtyka nos w cudze sprawy… Co zrobisz, kiedy ta muzyka zagra dla ciebie, co?
– Niech pan ucieka, panie Petty. Niech pan stąd zniknie. To pańska ostatnia szansa.
I naprawdę tak było – rozróżniała już pojedyncze głosy.
– Ale chyba wasza wysokość pozwoli biedakowi włożyć buty? – rzucił z sarkazmem.
Schylił się po nie przy drzwiach, lecz pana Petty można było czytać jak bardzo małą książeczkę, taką ze śladami palców na każdej stronie i z kawałkiem bekonu zamiast zakładki.
Wyprostował się i machnął pięścią…
Zrobiła krok do tyłu, chwyciła go za przegub i uwolniła ból. Czuła, jak płynie przez jej rękę, aż zamrowiło, potem przez zaciśnięte palce do Petty’ego – cały ból jego córki w ciągu jednej sekundy. Ból cisnął nim przez całą kuchnię i pewnie wypalił wszystkie uczucia z wyjątkiem zwierzęcego strachu. Petty jak byk rzucił się do rozklekotanych drzwi kuchennych, wyrwał się na zewnątrz i pognał w ciemność.
Tiffany chwiejnym krokiem wróciła do stodoły, gdzie paliła się lampa. Według babci Weatherwax człowiek nie czuł bólu, który przenosił, lecz to było kłamstwo. Czuła ból, który niosła, ale że nie był to naprawdę jej ból, mogła to jakoś wytrzymać, jednak uwolnienie go czyniło ją słabą i oszołomioną.
Kiedy pojawił się rozzłoszczony, gwarny tłum, siedziała cicho w stodole przy śpiącej dziewczynie. Hałas okrążył dom, ale nie wdarł się do środka – tak nakazywała jedna z niepisanych reguł. Trudno uwierzyć, że anarchia kociej muzyki ma jakieś reguły, lecz to fakt; mogła trwać trzy noce albo zakończyć się po jednej, a nikt nie wychodził z domu, kiedy muzyka unosiła się w powietrzu, nikt też nie wracał do domu, chyba że po to, by błagać o wybaczenie, zrozumienie albo dziesięć minut na spakowanie rzeczy i ucieczkę. Kocia muzyka nigdy nie była zorganizowana. Zdawało się, że przychodzi do głów wszystkim równocześnie. Grała, kiedy wioska uznała, że ktoś za mocno pobił żonę albo zbyt okrutnie skopał psa, albo kiedy żonaty mężczyzna i zamężna kobieta zapominali, że ślub brali z kimś innym. Zdarzały się też inne, mroczniejsze przestępstwa przeciwko muzyce, lecz nie rozmawiało się o nich otwarcie. Czasem ludzie mogli ją uciszyć, naprawiając swe postępki; często pakowali się i wynosili przed nadejściem trzeciej nocy.
Petty pewnie by nie zrozumiał sugestii; Petty by wyszedł, wymachując pięściami. Zaczęłaby się bójka, ktoś zrobiłby coś głupiego, to znaczy jeszcze głupszego, niż zrobił Petty. A potem baron by się dowiedział i ludzie mogliby stracić swoje źródła utrzymania, co oznacza, że musieliby opuścić Kredę i odejść stąd może nawet na dziesięć mil, żeby znaleźć pracę i zacząć nowe życie wśród obcych.
Pan Obolały był człowiekiem obdarzonym głębokim instynktem i jakieś dziesięć minut później, kiedy muzyka już cichła, delikatnie otworzył wrota stodoły. Tiffany wiedziała, że to dla niego trochę krępujące – był szanowanym człowiekiem, a teraz nagle córka stała się ważniejsza od niego. Czarownica nie słucha niczyich poleceń; wiedziała, że z tego powodu inni mężczyźni sobie z niego żartują.
Uśmiechnęła się, kiedy usiadł na sianie obok niej; dzika muzyka nie znalazła nic, co mogłaby pobić, obrzucić kamieniami albo powiesić. Ojciec rozejrzał się i jego wzrok padł na małe zawiniątko, pospiesznie otulone sianem i workiem. Tiffany ułożyła je tak, by dziewczyna nic nie zauważyła.
– Więc to prawda, że nosiła dziecko? – Pan Obolały nawet w najlepszych chwilach był oszczędny w słowach.
– Tak, tato.
Przez moment zdawało się, że ojciec Tiffany spogląda w pustkę.
– Lepiej, żeby go nie znaleźli – stwierdził po przyzwoitej chwili.
– Tak.
– Niektórzy mówili, żeby założyć mu pętlę. Byśmy ich powstrzymali, oczywiście, ale nie byłoby dobrze, gdyby ludzie się podzielili. To jakby trucizna dla wsi.
– Tak.
Jakiś czas siedzieli w milczeniu. Potem ojciec zerknął na śpiącą dziewczynę.
– Co dla niej zrobiłaś? – zapytał.
– Co tylko potrafię.
– I wykonałaś tę swoją sztuczkę z odbieraniem bólu?
Westchnęła.
– Tak, ale to nie wszystko, co powinnam zabrać. Muszę pożyczyć łopatę, tato. Pochowam to małe biedactwo gdzieś w lesie.
Odwrócił głowę.
– Wolałbym, żeby nie na ciebie to spadło, Tiffany. Nie masz nawet szesnastu lat, a ciągle widzę, jak biegasz po ludziach, niańczysz ich, bandażujesz i nie wiadomo co jeszcze. Nie powinnaś tego wszystkiego robić.
– Tak, wiem – zgodziła się Tiffany.
– Więc dlaczego?
– Bo inni tego nie robią, nie chcą albo nie mogą. Dlatego.
– Ale to przecież nie twoja sprawa, prawda?
– Zmieniam ją w moją. Jestem czarownicą. To właśnie robimy. Kiedy sprawa jest niczyja, to jest moja – wyjaśniła szybko Tiffany.
– No tak, ale wszyscy myśleliśmy, że chodzi o latanie dookoła na miotłach i takie różne, a nie o obcinanie staruszkom paznokci.
– Bo ludzie nie rozumieją, co jest potrzebne. Nie dlatego, że są źli, po prostu nie myślą. Weź taką panią Stocking, która nie ma na świecie niczego oprócz swojego kota i artretyzmu. Ludzie dość często przynosili jej coś do jedzenia, to prawda, ale nikt nie zauważył, jak długie ma paznokcie u nóg. Splątały się jej tak, że od roku nie potrafiła zdjąć butów! Ludzie tutaj są chętni, jeśli chodzi o jedzenie czy niekiedy bukiet kwiatów, ale nie ma ich, kiedy zaczyna się robić trochę brudno. Czarownice dostrzegają takie rzeczy. Pewnie, czasem zdarza się trochę latania, ale głównie po to, żeby dostać się do miejsca, gdzie jest bałagan.
Ojciec pokręcił głową.
– I lubisz to robić?
– Tak.
– Dlaczego?
Tiffany musiała się zastanowić; ojciec nie spuszczał wzroku z jej twarzy.
– Pamiętasz, tato, co zawsze mówiła babcia Obolała: „Nakarm tych, co są głodni, ubierz tych, co nadzy, przemów za tych, co nie mają głosu”. No więc uważam, że jest jeszcze miejsce na: „Podnieś za tych, co nie mogą się schylić, sięgnij za tych, co nie mogą się wyciągnąć, wytrzyj za tych, co nie mogą się obrócić”. Zgodzisz się? A wszystko dlatego, że czasami trafi się dobry dzień, który wynagradza wszystkie złe dni i przez jedną chwilę słyszysz, jak obraca się świat. Nie potrafię inaczej tego wytłumaczyć.
Ojciec przyjrzał się jej z czymś w rodzaju zdziwienia połączonego z dumą.
– I uważasz, że warto?
– Tak, tato!
– No to jestem z ciebie dumny, dżygicie, bo pracujesz jak mężczyzna!
Użył pieszczotliwego określenia, które znała tylko rodzina, więc pocałowała go grzecznie i nie powiedziała, że raczej nie znalazł­by mężczyzny, który pracowałby tak jak ona.
– A co teraz wszyscy zamierzacie zrobić z Pettymi? – spytała.
– Twoja mama i ja możemy wziąć do siebie panią Petty z córką i… – Pan Obolały przerwał i spojrzał na nią, jakby go przeraziła. – Nic nigdy nie jest takie proste, moja mała. Za młodu Seth Petty był całkiem porządnym facetem. Nie najbystrzejszy prosiak z miotu, to fakt, ale przyzwoity gość, na swój sposób. To jego ojciec był wariatem. Rozumiesz, wtedy sprawy załatwiało się szybko i ostro; kto nie był posłuszny, mógł się spodziewać, że oberwie po łbie, ale ojciec Setha miał taki gruby skórzany pas z podwójną sprzączką i tłukł nim Setha nawet za to, że chłopak krzywo na niego spojrzał. Szczera prawda. Zawsze powtarzał, że da mu lekcję.
– Chyba mu się udało – stwierdziła Tiffany, ale ojciec podniósł rękę.
– Potem zdarzyła się Molly – podjął. – Trudno powiedzieć, że Molly i Seth byli dla siebie stworzeni, bo tak po prawdzie żadne z nich nie było stworzone właściwie dla nikogo. Ale wydaje mi się, że byli razem jakby szczęśliwi. W tamtych czasach Seth pracował jako poganiacz i pędził stada, czasami aż do wielkiego miasta. Do takiej roboty nie trzeba specjalnego wykształcenia i możliwe, że niektóre owce były trochę bystrzejsze od niego, ale ktoś musiał tę robotę wykonać, Seth dostawał wypłatę i nikt źle o nim nie myślał. Kłopot polegał na tym, że w efekcie zostawiał Molly samą na całe tygodnie i…
Ojciec przerwał, wyraźnie zakłopotany.
– Wiem, co chcesz mi powiedzieć. – Tiffany spróbowała mu pomóc, ale postanowił to zignorować.
– Nie o to chodzi, że była niedobrą dziewczyną. Raczej o to, że nigdy tak naprawdę nie rozumiała, o co w tym wszystkim chodzi, nie miała nikogo, kto by jej wytłumaczył, a przez cały czas przejeżdżali tędy różni obcy, różni wędrowcy. Niektórzy całkiem przystojni…
Tiffany zlitowała się nad ojcem. Siedział z nieszczęśliwą miną, zakłopotany, bo swojej małej dziewczynce musiał mówić o sprawach, o jakich małe dziewczynki nie powinny wiedzieć.
Pochyliła się i znów pocałowała go w policzek.
– Wiem, tato, naprawdę wiem. Amber nie jest naprawdę jego córką, tak?
– No, przecież tego nie powiedziałem, nie? Może i jest – odparł skrępowany ojciec.
I na tym polega problem, pomyślała Tiffany. Prawda? Gdyby Seth Petty wiedział, czy jest tak, czy tak, pewnie jakoś pogodziłby się z tym „może”. Niewykluczone. Nigdy nie wiadomo.
Ale on też nie wiedział. Zapewne w niektóre dni zdawało mu się, że wie, a w inne podejrzewał najgorsze. A dla takiego człowieka jak Petty, nieprzyzwyczajonego do myślenia, takie mroczne myśli przetaczały się po głowie, aż plątały się w mózgu. A kiedy mózg przestaje myśleć, wkraczają pięści.
Ojciec przyglądał się jej z uwagą.
– Wiesz o takich sprawach?
– Nazywamy to obchodzeniem domów. Każda czarownica to robi. Spróbuj zrozumieć, tato. Widziałam rzeczy straszne, a niektóre tym straszniejsze, że były takie, no… zwyczajne. Różne drobne sekrety za zamkniętymi drzwiami, tato. Rzeczy dobre i rzeczy paskudne, o których nie chcę ci opowiadać. To wszystko jest elementem czarownictwa. Uczysz się wyczuwać takie sprawy.
– Wiesz, dla nikogo z nas życie nie jest usłane różami… – zaczął ojciec. – Był czas, kiedy…
– W pobliżu Kromki żyła stara kobieta – przerwała mu Tiffany. – I umarła w łóżku. Właściwie nic w tym strasznego, zwyczajnie skończyło się jej życie. Tylko że leżała tak dwa miesiące, zanim ktoś się zorientował. Oni tam w Kromce są trochę dziwni. Ale najgorsze jest to, że jej koty nie mogły się wydostać i zaczęły ją pożerać; wiesz, była zwariowana na punkcie kotów, więc pewnie by nie miałaby nic przeciw temu, ale jedna kotka urodziła w jej łóżku kociaki. Właśnie w jej łóżku. Naprawdę trudno było znaleźć tym kociakom domy, dopiero w miejscach, gdzie ludzie nie słyszeli jeszcze tej historii. Zresztą to były śliczne kociaki, z pięknymi niebieskimi oczkami.
– Kie-kiedy mówisz „w jej łóżku”… – zająknął się ojciec – masz na myśli…
– Z nią nadal leżącą, owszem – potwierdziła Tiffany. – Tak, musiałam sobie radzić z martwymi. Na początku trochę wymiotujesz, ale potem uświadamiasz sobie, że śmierć jest, no… częścią życia. Nieźle jest też myśleć o tym jak o liście zadań do wykonania, i wykonywać je po kolei. Można też trochę popłakać, ale wszystko to należy do całości.
– Nikt ci nie pomógł?
– O tak, dwie starsze panie, gdy do nich zapukałam. Ale właściwie ona nikogo nie obchodziła. Czasem tak się zdarza. Ludzie znikają w szczelinach. – Zastanowiła się. – Tato, nadal nie używamy tej starej kamiennej szopy, prawda? Możesz posłać kogoś, żeby ją dla mnie wysprzątał?
– Oczywiście. A wolno spytać po co?
Tiffany usłyszała tę grzeczność w jego głosie. W końcu zwracał się do czarownicy.
– Chyba wpadł mi do głowy pewien pomysł – oświadczyła. – I chyba wykorzystam jakoś tę szopę. To tylko myśl, ale nie zaszkodzi, że sprzątniesz ją na wszelki wypadek.
– Wiesz, ciągle jeszcze jestem bardzo dumny, kiedy widzę, jak śmigasz na tej swojej miotle – rzekł ojciec. – To jest magia, prawda?
Każdy by chciał, żeby magia istniała, pomyślała Tiffany. I co można odpowiedzieć? Nie, magia nie istnieje? Czy może: Owszem, magia istnieje, ale nie taka, jak myślisz? Wszyscy chcą wierzyć, że pstryknięciem palców możemy zmienić świat.
– Krasnoludy je robią – powiedziała. – Nie mam pojęcia, jak działają. Utrzymać się na nich – to jest sztuka.
Kocia muzyka ucichła, może dlatego, że nie miała już celu, a może ponieważ – to całkiem prawdopodobne – istniała szansa, że jeśli muzycy szybko wrócą do gospody, zdążą jeszcze wypić piwo przed zamknięciem.
Pan Obolały wstał.
– Powinniśmy chyba zabrać tę dziewczynę do domu. Jak sądzisz?
– Młodą kobietę – poprawiła go Tiffany, schylając się nad śpiącą.
– Co?
– Młodą kobietę – powtórzyła. – Zasługuje przynajmniej na to. Myślę też, że najpierw zabiorę ją gdzie indziej. Potrzebuje pomocy, jakiej nie potrafię jej udzielić. Możesz poszukać gdzieś kawałka sznura? Mam na miotle skórzany pas, naturalnie, ale to chyba nie wystarczy.
Usłyszała jakieś szelesty na stryszku i uśmiechnęła się. Niektórzy z przyjaciół bywają naprawdę niezawodni.
– Zabierasz ją gdzieś? – zdumiał się pan Obolały.
– Niedaleko. Muszę. Ale się nie martw. Niech mama przygotuje dodatkowe łóżko, niedługo z nią wrócę.
Ojciec zniżył głos.
– To oni, prawda? Dalej wszędzie za tobą chodzą?
– No… Mówią, że nie, ale sam wiesz, jakie kłamczuchy są z tych Nac Mac Feeglów.
Miała za sobą długi dzień i w dodatku niełatwy, inaczej nie byłaby taka niesprawiedliwa. Jednak – co dziwne – z góry nie odezwał się żaden komentarz. Ku jej zaskoczeniu brak Feeglów okazał się nagle niemal tak samo niepokojący jak ich nadmiar.
Ale zaraz potem z radością usłyszała cichy głos:
– Cha, cha, cha, terozki nas nie psyłapała, nie, chłopcy? Siedzieliśmy cichutko jako małe mysecki! Wielka ciut wiedźma nicego nie podejzewała! Chłopcy! Chłopcy?
– Tępaku Wullie, słowo daję, ni mas nawet dość rozumu, coby se nos wydmuchać! – odpowiedział podobny, ale gniewny głos. – Której cąstecki w „nikt ma nawet słówecka nie pisnąć” ześ nie zrozumiał? O zes łojzicku!
Ostatniej uwadze towarzyszyły odgłosy przepychania.
Pan Obolały zerknął niespokojnie na sufit i pochylił się do córki.
– Wiesz, że mama bardzo się o ciebie martwi? Przecież niedawno znowu została babcią. I bardzo jest dumna… z ciebie też, oczywiście – dodał pospiesznie. – Ale całe to czarownictwo, rozumiesz, to nie coś, czego młody człowiek oczekuje u przyszłej żony. No i teraz, kiedy ty i młody Roland…
Tiffany sobie z tym radziła. Radzenie sobie także jest częścią czarownictwa. Jej ojciec wyglądał tak żałośnie, że przybrała pogodną minę i powiedziała:
– Na twoim miejscu, tato, poszłabym do domu i wyspała się porządnie. Ja tu wszystko załatwię. Nawet widzę tam zwój liny, lecz chyba nie będzie mi już potrzebny.
Przyjął to z ulgą. Nac Mac Feeglowie potrafią zaniepokoić kogoś, kto ich dobrze nie zna. Chociaż, jeśli się lepiej zastanowić, potrafią zaniepokoić każdego, niezależnie od tego, jak długo ich zna. Obecność Feeglów w życiu człowieka szybko je zmienia.
– Byliście tu przez cały czas? – spytała gniewnie, kiedy tylko ojciec pospiesznie wyszedł.
Przez moment z góry padał deszcz ścinków siana i całych Nac Mac Feeglów.
Problem z gniewaniem się na Nac Mac Feeglów polegał na tym, że przypominało gniewanie się na tekturę albo na pogodę – nie robiło żadnej różnicy. Spróbowała jednak mimo wszystko, bo już stało się to w pewnym sensie tradycją.
– Robie Rozbóju! Obiecaliście mnie nie szpiegować!
Rob uniósł dłoń.
– Ano tak, ześ trafiła, jasna sprawa, ale to takie łono nie po rozumienie, panienko, bo ześmy wcale nie spiegowali. Dobze godom, chłopaki?
Masa niebiesko-czerwonych postaci, zalegających teraz na podłodze, wzniosła głosy w chórze bezczelnych kłamstw i wymówek. Przycichli, kiedy zobaczyli jej minę.
– Dlaczego właściwie, Robie Rozbóju, upierasz się przy kłamstwie, kiedy zostałeś przyłapany na gorącym uczynku?
– Ano, to łatwe, panienko – odparł Rob Rozbój, który był formalnie przywódcą Nac Mac Feeglów. – No bo wis, jaki jest sens kłamania, kiedy cłek nicego złego nie zrobił? A zrestą terozki jestem śmiertelnie poraniony do samych podrobów z powodu tego, ze moje dobre imie zostało ocernione – oznajmił z uśmiechem. – Ile razy zem cie okłamał, panienko?
– Siedemset pięćdziesiąt trzy. Za każdym razem, kiedy obiecujesz nie wtrącać się w moje sprawy.
– Ano tak. Ciągle ześ jest nasą wielką ciut wiedźmą.
– To może, ale nie musi być prawda – rzekła Tiffany z godnością. – Ale jestem o wiele bardziej wielka, a o wiele mniej ciut niż dawniej.
– O duzo bardziej wiedźmowata – wtrącił wesoły głos.
Tiffany nie musiała nawet patrzeć, by wiedzieć, kto się odezwał. Tylko Tępak Wullie potrafił wtrącić się tak, że wpadał po szyję. Spojrzała na jego rozpromienioną twarz – nigdy nie mógł zrozumieć, co właściwie zrobił nie tak.
Wiedźma! Nie brzmiało to zbyt ładnie, ale każda czarownica była dla Feeglów wiedźmą, choćby i całkiem młoda. Nic przez to nie chcieli powiedzieć – a w każdym razie prawdopodobnie nie chcieli, chociaż nigdy na pewno nie wiadomo, a Rob Rozbój uśmiechał się czasem, kiedy tak mówił. Ale to przecież nie ich wina, że dla każdego, kto nie ma nawet sześciu cali wzrostu, słowo to oznacza osobę, która włosy czesze grabiami i ma zęby gorsze niż stara owca. Zostać nazwaną wiedźmą, kiedy ma się lat dziewięć, może się wydawać dość śmieszne. Ale nie jest już zabawne, kiedy ma się prawie szesnaście, za sobą ciężki dzień, za mało snu i wielką, ale naprawdę wielką ochotę na kąpiel.
Rob Rozbój wyraźnie to zauważył, bo zwrócił się do brata:
– Psypominas sobie, bracie mój, ze są takie momenty, ze powinieneś racej wepchnąc ten swój łeb w kacy kuper, zamiast sie łodzywać?
Tępak Wullie spuścił głowę.
– Pseprasam, Rob. Ino zem nie znalazł tu zadnej kacki.
Przywódca Feeglów spojrzał na okrytą kocem dziewczynę, śpiącą spokojnie na podłodze, i nagle wszystko stało się poważne.
– Jakbyśmy tu byli, kiedy to lanie sie działo, toby on miał cięzki dzionek, słowo daje.
– Więc może dobrze, że was nie było – odparła Tiffany. – Nie chciałbyś zobaczyć ludzi, jak idą do waszego kopca z łopatami, co? Słuchajcie, macie się trzymać z daleka od grubychszych. Ludzie robią się nerwowi. A kiedy robią się nerwowi, zaczynają się złościć. No ale skoro już tu jesteście, to możecie mi pomóc. Chcę przenieść tę biedną dziewczynę do kopca.
– Ano, wimy – zapewnił Rob. – Psecie sama kelda nas tu wysłała, cobyśmy cie znasli.
– Wiedziała o tym? Jeannie wiedziała?
– Ja tam nie wim – zapewnił nerwowo Rob.
Zawsze był nerwowy, kiedy mówił o swojej żonie – Tiffany już dawno to zauważyła. Kochał ją do zatracenia i na samą myśl, że choćby spojrzy na niego spod zmarszczonych brwi, kolana zmieniały mu się w galaretę. W życiu pozostałych Feeglów liczyły się bijatyki, kradzieże i pijaństwo, plus kilka dodatkowych elementów, jak zdobywanie żywności (którą zwykle kradli) czy pranie ubrań (które zwykle pomijali). Jako mąż keldy Rob Rozbój odpowiadał też za Tłumaczenie, co dla Feegla nigdy nie jest łatwe.
– Jeannie ma widze o sprawach – powiedział, nie patrząc Tiffany w oczy.
Zrobiło jej się go żal. Lepiej chyba znaleźć się między młotem a kowadłem niż między keldą a wiedźmą, pomyślała.