Gdy piszę tę recenzję, telewizja nadaje „Gladiatora”, poprzedni wielki przebój w reżyserii Ridleya Scotta, w którym główną rolę zagrał Russell Crowe. Wspominam ten hit sprzed lat, gdyż odnoszę wrażenie, że sentyment do historii dzielnego generała Maximusa jest bardzo powszechny, także wśród twórców tego obrazu. I właśnie z tęsknoty za lekko patetyczną, pełną smutku opowieścią o złym tyranie i dzielnym wojowniku, który – z pozoru skazany na porażkę – walczy o wolność, nie tylko swoją, ale także rodaków, powstał „Robin Hood”. Bo sęk w tym, że Maximus umarł, co nieco komplikowało sprawę ewentualnego sequela.
Filmowcy i z tym sobie jednak poradzili. Zamiast Komodusa jest książę Jan, ciemiężony Rzym zmienił się w Anglię, a dzielny gladiator w szeregowego łucznika, wracającego do domu po długich latach w służbie króla Ryszarda Lwie Serce.
Lekko zjadliwy ton powyższego opisu nie oznacza jednak, że „Robin Hood” to film kiepski – wręcz przeciwnie, można się przy nim nieźle bawić. Dobre aktorstwo (niezawodni Crowe, Blanchett i Hurt, całkiem niezła kreacja Oscara Isaaca), efektowne sceny batalistyczne, a do tego sporo humoru – widać w tym wszystkim doświadczenie reżysera, który nawet gdy nie tworzy arcydzieła, pozostaje doskonałym rzemieślnikiem. I tym właśnie jest nowa produkcja spółki Scott i Crowe – filmem ze wszech miar poprawnym, którego największym problemem jest to, że powstał nie jako samodzielne dzieło, ale uzupełnienie „Gladiatora” (samym twórcom zapewne ten cel nie przyświecał, ale mimo wszystko podczas seansu nie sposób pozbyć się wrażenia déjà vu).
Retelling legendy o banicie z lasu Sherwood staje się więc retellingiem współczesnego filmu, przez co traci na wartości. W zasadzie trudno orzec, jaki powód miał Scott, by zabrać się za tę historię. Nie wniósł do niej niczego nowego, spłycił nie pasujące mu wątki (o co chodzi z tymi dzieciakami w lesie?), praktycznie wyciął zbędne postaci (szeryf z Nottingham pojawia się przelotnie), tworząc średnio strawną papkę, przyprawioną sporą dozą ględzenia o wolności i równości wszystkich ludzi (sprawdziło się w „Gladiatorze”, tutaj tylko drażniło). Niewiele światła na to wszystko rzucają sceny dodatkowe, których w edycji reżyserskiej DVD jest całe szesnaście minut, a które nic nie dodają do samej opowieści. W efekcie powstał film dobry, ale zamiast go oglądać, radzę wrócić do „Gladiatora”.