Pierwszy tom bestsellerowej i wielokrotnie nagradzanej trylogii Ruchomy Chaos Patricka Nessa, uznawanej za jedną z najlepszych serii dla młodego czytelnika ostatnich lat. Poruszone w niej zagadnienia i literacki kunszt autora sprawiają, że jest idealną lekturą także dla dorosłego czytelnika. Prawa do jej sfilmowania zostały nabyte przez wytwórnię Lionsgate, która przeniosła na ekran filmowy między innymi Igrzyska Śmierci.
 
Książka ukazała się 15 października. Zapraszamy do lektury fragmentu!

O książce:

Tood Hewitt jest jedynym chłopcem w osadzie pełnej mężczyzn. Odkąd osadnicy zostali zarażeni Szumem, Todd słyszy wszystko, co mężczyźni myślą, a oni słyszą wszystko, co myśli on.

Za miesiąc Todd ma stać się mężczyzną, ale wśród otaczającej go kakofonii orientuje się, że mieszkańcy osady coś przed nim ukrywają – coś tak strasznego, że Todd zmuszony jest uciec wraz ze swoim psem, którego prosty, lojalny głos również słyszy.

Ścigani przez wrogo nastawionych osadników, natrafiają na dziwną, milczącą istotę: dziewczynę. Kim ona jest? Dlaczego nie została zabita przez chorobę, tak jak wszystkie inne kobiety w Nowym Świecie?

Chropowata narracja Todda wciąga czytelników w zapierającą dech podróż, w toku której chłopiec stojący u progu dorosłości musi się oduczyć wszystkiego, co zna, aby pojąć, kim naprawdę jest.

Autor: Patrick Ness
Tytuł: Na ostrzu noża
Cykl: Ruchomy chaos (tom 1)
Seria: Ruchomy Chaos
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Data wydania: 15 października 2014
ISBN: 9788361386506
Liczba stron: 500
Kategoria: fantastyka

   
Na ostrzu noża
Patrick Ness
(fragment)

Pierwsze, co odkrywasz, jak twój pies nauczy się mówić, to że psy nie mają za wiele do powiedzenia. O niczym.
– Chce mi się kupę, Todd.
– Zamknij pysk, Manczi.
– Kupę. Kupę, Todd.
– Powiedziałem, zamknij pysk.
Idziemy przez zarośnięte chwastami pola na południowy wschód od osady, te, co to opadają ku rzece i dalej, ku bagnom. Ben mnie wysłał, żebym mu narwał trochę bagiennych jabłek, i kazał mi zabrać Mancziego, choć wszyscy wiemy, że Cillian kupił go tylko po to, żeby się podlizać burmistrzowi Prentissowi i dlatego bach, na urodziny w zeszłym roku dostałem psa, chociaż nigdy nie mówiłem, że chcę psa. Mówiłem, że najbardziej to chcę, żeby Cillian wreszcie naprawił turbocykl, żebym nie musiał się tłuc na piechotę w każdy przeklęty kąt w tej głupiej dziurze, ale nie, wszystkiego najlepszego, Todd, masz tu szczeniaczka, Todd, i chociaż go nie chcesz, chociaż nigdy żeś o niego nie prosił, zgadnij, kto musi go karmić i tresować i kąpać i wyprowadzać i słuchać, jak paple, teraz, kiedy jest już wystarczająco duży, by zarazek gadania działał na jego japę. Zgadnij, kto?
– Kupa. – Manczi szczeka cicho do siebie. – Kupa, kupa, kupa.
– Po prostu zrób tę durną kupę i przestań o niej mleć ozorem.
Zrywam łodygę trawy rosnącej obok ścieżki i zamierzam się na niego. Nie trafiam, nie mam zamiaru go trafić, ale on tylko wydaje swój krótki szczekający śmiech i biegnie dalej. Idę za nim, uderzając trawy rosnące po obu stronach łodygą, którą trzymam w ręku, mrużąc oczy przed słońcem, próbując o niczym nie myśleć.
Tak naprawdę nie potrzebujemy tych jabłek z bagien. Ben może je kupić w sklepie pana Phelpsa, jeśli naprawdę chce. Wiadomo też, że pójście na bagna, żeby zerwać parę jabłek, to nie robota dla mężczyzny, bo mężczyźnie nigdy nie wolno się tak obijać. No cóż, ja oficjalnie stanę się mężczyzną dopiero za trzydzieści dni. Przeżyłem dwanaście lat liczących po trzynaście długich miesięcy i do tego jeszcze dwanaście miesięcy, i to wszystko oznacza, że od wielkich urodzin dzieli mnie jeszcze cały miesiąc. Powstają plany, trwają przygotowania, będzie niezłe przyjęcie, jak sądzę, choć zaczynam wyłapywać związane z nim dziwne obrazy, całe ciemne i jednocześnie zbyt jaskrawe, ale w każdym razie stanę się mężczyzną, a zrywanie jabłek na bagnach to nie robota dla mężczyzny, ani nawet dla prawie-mężczyzny.
Ale Ben wie, że może mnie poprosić, żebym tam poszedł, i wie, że powiem: dobrze, pójdę, bo bagna to jedyne miejsce w pobliżu Prentisstown, gdzie możesz zyskać chwilę wytchnienia od całego tego Szumu, co się wylewa z ludzi, całego zgiełku i jazgotu, co nigdy nie cichnie, nawet kiedy śpią, mężczyźni i te myśli, co sami nie wiedzą, że je mają, nawet kiedy wszyscy je słyszą. Mężczyźni i ich Szum. Nie wiem, jak oni to robią, że są w stanie wytrzymać jedni z drugimi.
Mężczyźni robią wokół siebie mnóstwo Szumu.
– Wiewiórka! – woła Manczi i już leci, zbaczając ze ścieżki, nie dbając o moje krzyki, więc ja też muszę za nim pobiec przez (rozglądam się, żeby mieć pewność, że jestem sam) cholerne pola, bo Cilliana szlag trafi, jeśli Manczi wpakuje się w jakąś cholerną wężową dziurę, i oczywiście to będzie moja cholerna wina, nawet jeśli ja w ogóle nie chciałem dostać tego cholernego psa, do jasnej cholery.
– Manczi! Wracaj tu!
– Wiewiórka!
Przedzieram się przez trawę. Pędrakulki przylepiają mi się do podeszew. Gdy próbuję się ich pozbyć, jedna się rozwala, zostawiając na bucie zieloną smugę, której – jak wiem z doświadczenia – już się nie wywabi.
– Manczi! – wściekam się.
– Wiewiórka! Wiewiórka! Wiewiórka!
Ujada wokół drzewa, a wiewiórka biega tam i z powrotem po pniu, drażniąc się z nim. No chodź, młyniecki psie – mówi jej Szum. Chodź złap, chodź złap. Młyniec młyniec młyniec.
– Wiewiórka, Todd! Wiewiórka!
Kuźwa, ale durne te zwierzaki.
Łapię Mancziego za obrożę i daję mu solidnego klapa po tylnych łapach.
– Au, Todd? Au? – Walę go znowu. I znowu. – Au? Todd?
– Chodź – mówię, a mój własny rozwścieczony Szum huczy tak głośno, że ledwo słyszę własne myśli, czego zaraz pożałuję, poczekajcie tylko.
Młyniecki chłopak, młyniecki chłopak – myśli wiewiórka pod moim adresem. Chodź złap, młyniecki chłopaku.
– Ty też się odpartol – odpowiadam, ale nie mówię “odpartol”, tylko deczko mniej grzecznie.
I naprawdę, naprawdę powinienem był się jeszcze raz rozejrzeć.
Bo znikąd zjawia się Aaron, znienacka podrywa się z trawy, podrywa się i wali mnie z liścia w twarz, rozcinając mi wargę swoim wielkim pierścieniem, a potem zaciska dłoń w pięść i wymierza drugi cios na odlew, trafiając w kość policzkową, ale przynajmniej nie w nos, bo już upadam w trawę, próbując uciec przed jego sierpowym, i puszczam obrożę Mancziego, a on pędzi z powrotem ku wiewiórce, szczekając jak najęty, zdrajca jeden, i ląduję na czworakach w trawie, zasyfiając sobie pędrakulkami całe ciuchy.
I zostaję tak, na ziemi, dysząc.
Aaron staje nade mną, jego Szum zasypuje mnie fragmentami Biblii i jego następnego kazania i pojedynczych myśli: Język, młody Todd i znalezienie ofiary i święty wybiera swą drogę a Bóg słyszy, a do tego ta powódź obrazów, która jest w każdym Szumie, znajomych rzeczy oraz przelotnych migawek…
Co? Co u diaska?
Ale głośny kawałek jego kazania zagłusza to coś, a ja spoglądam w górę, w jego oczy i nagle nie chcę wiedzieć. Czuję już smak krwi z wargi, którą mi rozciął swoim pierścieniem i nie chcę wiedzieć. On nigdy tu nie przychodzi, mężczyźni nigdy tego nie robią, mają swoje powody, jak to mężczyźni, tylko ja i mój pies tu bywamy, ale teraz on tu jest i nie chcę nie chcę nie chcę wiedzieć.
Aaron uśmiecha się zza tej swojej brody, patrząc w dół, uśmiecha się patrząc na mnie, leżącego w trawie.
Uśmiechnięta pięść.
– Język, młody Toddzie – mówi – wiąże nas jak więźniów na łańcuchu. Czy niczego się nie nauczyłeś w kościele, chłopcze? – A potem mówi to, co najczęściej powtarza z ambony. – Jeśli jeden z nas upada, wszyscy upadamy.
Tak, Aaronie – myślę.
– Ustami, Todd.
– Tak, Aaronie – mówię.
– A cholery? – nie odpuszcza. – A kuźwy? Nie myśl, że ich też nie słyszałem. Twój Szum cię zdradza. Zdradza nas wszystkich.
Nie do końca – myślę, ale równocześnie odpowiadam:
– Przepraszam, Aaronie.
Nachyla się nade mną, zbliżając wargi do mojej twarzy, i czuję zapach oddechu wydobywającego się z jego ust, czuję ten smród jak ciężar, jakby to były palce sięgające ku mnie.
– Bóg słyszy – szepcze. – Bóg słyszy.
I znów podnosi rękę, uchylam się odruchowo, on parska śmiechem, a potem już go nie ma, tak po prostu. Odchodzi z powrotem w kierunku osady, zabierając swój Szum ze sobą.
Cały się trzęsę od napięcia po tym, jak mnie walnął, trzęsę się przez to, że jestem tak nakręcony i zaskoczony i wściekły i tak bardzo nienawidzę tej osady oraz mieszkających w niej mężczyzn, że mija dłuższa chwila, nim jestem w stanie wstać i znowu złapać mojego psa. Co on tu do kuźwy nędzy robił? – myślę i jestem tak wkurzony, wciąż tak nabuzowany złością i nienawiścią (i strachem, tak, strachem, zamknijcie się) że nawet się nie odwracam, żeby sprawdzić, czy Aaron usłyszał mój Szum. Nie odwracam się. Nie odwracam się.
A potem jednak się odwracam i idę po mojego psa.
– Aaron, Todd? Aaron?
– Nie powtarzaj więcej tego imienia, Manczi.
– Krwawisz, Todd. Todd? Todd? Todd? Krwawisz?
– Wiem. Zamknij się.
– Młyniec – mówi, jakby to nic nie znaczyło. Łeb ma pusty jak niebo.
Wymierzam mu klapsa w tyłek.
– Tego też nie powtarzaj.
– Au? Todd?
Idziemy dalej, trzymając się w bezpiecznej odległości od rzeki, którą mamy po lewej. Rzeka płynie w dół przez serię kanionów na wschód od osady; bierze swój początek daleko na północy, za naszą farmą, mija osadę i rozlewa się szerzej, tworząc podmokły obszar, który przechodzi w bagniska. Lepiej trzymać się z dala od rzeki, a zwłaszcza od tego podmokłego odcinka przed linią bagiennych drzew, bo żyją tam kroksy, wystarczająco duże, żeby załatwić prawie-mężczyznę i jego psa. Płetwy na ich grzbietach wyglądają zupełnie jak trzciny, a jeśli podejdziesz za blisko, WUUM! – wylatują z wody, rzucają się na ciebie z wyciągniętymi szponami i kłapiącą paszczą, i w zasadzie nie masz już wtedy szans.
Omijamy podmokły odcinek i staram się chłonąć przybliżającą się ciszę bagien. Nie ma tu już nic ciekawego do oglądania, tak naprawdę, i to dlatego mężczyźni tu nie przychodzą. A także przez zapach. Nie udaję, że go nie ma, ale też wcale nie śmierdzi tu tak strasznie, jak powiadają mężczyźni. Czują smród swoich wspomnień, nie ten zapach, który teraz tu jest; czują zapach tego, co było kiedyś. Wszystkich martwych stworzeń. Szpakusy i ludzie mieli odmienne zdanie na temat grzebania zwłok. Szpakusy po prostu wykorzystywały bagno, wrzucały swoich zmarłych do wody, pozwalając im zatonąć, i nie było żadnego problemu, pewnie dlatego, że ich ciała dobrze się do tego nadawały. Tak powiada Ben. Woda i muł i szpacka skóra dobrze się ze sobą łączyły, zwłoki nie zatruwały bagna, tylko je użyźniały, tak jak mężczyźni użyźniają ziemię.
A potem nagle, rzecz jasna, było o wiele więcej szpakusów do pogrzebania niż normalnie, zbyt wiele, żeby mogło ich połknąć nawet tak wielkie bagno jak to, mimo że jest naprawdę pioruńsko wielkie. I nie było już żadnych żywych szpakusów, co nie? Tylko sterty szpackich trupów, gromadzące się w bagnisku, gnijące i cuchnące, i musiało minąć mnóstwo czasu, nim bagna stały się z powrotem bagnami, a nie paskudnym syfem pełnym much i smrodu i kto wie, jakich zarazków, co tamci je zachowali specjalnie dla nas.
Urodziłem się w tamtym czasie, w całym tamtym syfie, gdy bagna były przepełnione, cmentarz był przepełniony, a w osadzie zostało za mało ludzi, no więc nic nie pamiętam, nie pamiętam świata bez Szumu. Mój tatko zachorował i zmarł, zanim się urodziłem, a potem oczywiście zmarła też mama, jakżeby inaczej. Ben i Cillian mnie przygarnęli, wychowali mnie. Ben powiada, że moja mama była ostatnią z kobiet, ale wszyscy to mówią o wszystkich mamach. Może i Ben nie kłamie, on sądzi, że to prawda, ale kto wie?
Tak czy owak jestem najmłodszy z całej osady. Kiedyś wychodziłem rzucać kamieniami w polne wrony razem z Regiem Oliverem (starszym o siedem miesięcy i osiem dni), Liamem Smithem (starszym o cztery miesiące i dwadzieścia dziewięć dni) i Sebem Mundym, który był najmłodszy po mnie, starszy o trzy miesiące i jeden dzień, ale teraz już nawet on się do mnie nie odzywa, po tym jak stał się mężczyzną.
Chłopcy nigdy tego nie robią, gdy już skończą trzynaście lat.
Tak to już jest w Prentisstown. Chłopcy stają się mężczyznami, którzy chodzą na swoje spotkania tylko-dla-mężczyzn, żeby tam gadać piorun wie o czym. Chłopcy zdecydowanie nie mają tam wstępu, a jeśli jesteś ostatnim chłopcem w osadzie, musisz po prostu czekać, całkiem sam.
No, ty i pies, którego nie chcesz.