Urocza okładka, wydanie przyjemne dla oka, nazwisko autorki, która już raz była u nas szumnie ogłaszana jako twórczyni bestsellerów. Kto jak kto, ale Hiszpanie potrafią tworzyć wspaniałe powieści – pisałam o mojej miłości do nich w recenzji poprzedniej książki Carli Montero pt. Szmaragdowa tablica. Przypuszczam więc, że hiszpański czytelnik również na dobrej literaturze się zna i jakoś trudno mi zrozumieć, cóż on takiego w Montero widzi. Ja widzę niewiele.

O samej fabule pisać za wiele nie ma potrzeby, w skrócie Wiedeńską grę można podsumować wyliczanką: przepiękna, tajemnicza Hiszpanka, za którą szaleje każdy napotkany facet, szpiegowskie afery, mroczne zamczysko, a na dokładkę bardzo źli wyznawcy hinduskiej bogini snujący się po lochach w czarnych pelerynach. Was też śmiech pusty porywa? Takie klimaty można ewentualnie wybaczyć Ann Radcliffe, dziewiętnastowiecznej twórczyni gotyckich thrillerów.

Pomysł na fabułę jest wręcz katastrofalny, to zlepek wątków i stylów pościąganych z najróżniejszych powieści awanturniczo-przygodowych, nie ma w niej niczego oryginalnego, niczego, co stanowiłoby indywidualny wkład autorki. Montero ma tupet mówiąc o sobie: Piszę powieści koktajlowe w stylu Umberto Eco. Jej pisarstwo to mieszanki konwencji, tu ma rację, ale poradami Eco dotyczącymi tworzenia bestsellerów niech się nie zasłania. Włoski pisarz tworzy ponadczasową, wielką literaturę, Montero to grafomanka jadąca na opinii stworzonej z niczego.

Od pierwszej strony akcja powieści wprawiła mnie w zdumienie – kult hinduskiej bogini Kali-Kamy (nie znam się wprawdzie wcale na tej mitologii, ale jakoś mam wrażenie, że to dwa różne bóstwa – w każdym razie nie znalazłam nigdzie słowa o tym, jakoby bogini śmierci łączyła się w jedną postać z bogiem miłości (Romeo i Julia pewnie by zaprzeczyli); Kalikamata owszem, ale pisane właśnie w ten sposób, a to robi wielką różnicę), angielska Secret Service, morderstwo, pakt o nieagresji między Austro-Węgrami i Rosją, zamek w Szkocji, rozwlekle wyjaśniona filozofia kalikamanistów, nieustanne zmiany scenerii, czasów, bohaterów, listy pisane przez kogoś do kogoś mocno chaotycznie – to wszystko sprawiło, że czułam się zagubiona i zniecierpliwiona. Przez większą część lektury zastanawiałam się, ile jeszcze zniosę. Zaczęłam się odrobinę wciągać dopiero po tym, jak zmęczyłam 2/3 powieści, a to zdecydowanie za późno, jak na mój gust.

O stylu Montero już pisałam. Z racji faktu, iż Wiedeńska gra jest jej debiutem, technika, którą się posługiwała przy pisaniu jest jeszcze gorsza niż w przypadku Szmaragdowej tablicy. Dialogi są tak sztuczne, sztywne i intelektualnie wyprane, że miałam wrażenie, iż czytam wstępny szkic, a nie efekt końcowy. Zbyt afektowane, pretensjonalne opisy, a obok wrażenia rodem z zeszytów ośmiolatków (Pamiętam, ukochany, że widok kostki angielskiego mydła firmy Woods of Windsor, które pachniało talkiem, kojarzy mi się ze starannym myciem rąk – no błagam!!!) przepełniają tę powieść od pierwszej do ostatniej strony. W chwilach, w których główna bohaterka, znana jako markiza Engracia María Ana Isabel Alsasúa Álvarez de Guillena de Vilamar, usiłuje być zabawna jest tylko przewidywalna i nudna, a do tego nienaturalna. Sceny, które mogłyby wnieść coś nowego, odrobinę świeżości i inteligencji, raz za razem rozczarowują sztampowością.

Kompletny brak głębi, rysu historyczno-obyczajowego, kontekstu społecznego – a miał być przecież cesarski Wiedeń w tle… Tła brak, chyba że ktoś za takowe uzna pomruki spiskowców odprawiających coś na kształt czarnej mszy dla hinduskiej bogini. Przykro mi bardzo, bo zawsze w każdej książce usiłuję znaleźć coś, co jest warte uwagi. Tym razem mi się nie udało, bo Wiedeńska gra jest naiwna, nużąca i bzdurna.

Autorka: Carla Montero
Tytuł: Wiedeńska gra
Data wydania: 2013
ISBN: 9978-83-7818-481-2
Liczba stron: 378
Oprawa: miękka/twarda
Wydawca: Rebis
Kategoria: powieść sensacyjna, kryminał

Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: Zielono w głowie