alt Nie samym kryminałem żyje człowiek – parafrazując biblijną sentencję, o której większość zapomniała, że pochodzi z Biblii, a przypisuje ją prawdopodobnie panu Coelho, który słynie z wypowiadania prawd banalnych i ogólnie znanych w sposób filozoficzny. Postanowiłam więc odpocząć od literatury z morderstwem w dekoracjach (głównie ze względu na liczne sny, w których występowały zbrodnie, mafiozi i bardzo pijani detektywi), aby nadrobić ogromne braki w literaturze, których wstydziłby się każdy mól książkowy.

Na pierwszy ogień poszło Sto lat samotności Gabriela Garcia Marqueza. Czemu ta książka? Dawno temu przeczytałam 12 opowiadań tułaczych i zakochałam się. Był to jednak dziwny rodzaj miłości, który zakładał kontemplację z daleka od źródła, nie zaś typowe dla zakochanych żarłoczne rzucanie się na obiekt uczuć. Dlatego też stroniłam od Marqueza, unikając nawet myślenia o tym co napisał, prawdopodobnie bojąc się rozczarowania miłosnego. Korzystając jednak z wakacyjnej przerwy, zdecydowałam się zaryzykować i sięgnąć po jakąś powieść tego szanownego pana. Ale jaką? Wybór jest przecież ogromny. Postanowiłam więc pójść za wspomnieniem salw śmiechu związanych z anegdotą dotyczącą właśnie Stu lat samotności. Kilka miesięcy temu moja przyjaciółka, mająca szczęście pracować w księgarni, opowiedziała mi o kobiecie, która przyszła do niej po pomoc w odnalezieniu książki. Prawdopodobnie przekonana o tym, że dobrze zna tytuł pożądanej książki spytała bez zażenowania o Stolec samotności. Przyjaciółka popisała się jednak profesjonalizmem i przyniosła klientce odpowiednią książkę, bez wybuchania przy tym serdecznym śmiechem. Przypominając sobie o tym incydencie, bez wahania wybrałam właśnie tę powieść Marqueza, by kontynuować moją miłosną przygodę.

O czym traktuje Sto lat samotności? Znalazłam na forach internetowych opinie stwierdzające, że książka ta jest o „niczym”. Ja chciałabym powiedzieć coś zupełnie odwrotnego – jest o wszystkim – jednak jak to powiedział William Blake: wszelkie uogólnienia cechują idiotów. Powiem więc, że jest to powieść o miłości, szaleństwie, klęskach i zwycięstwach, o niszczącej mocy człowieka i o jego zamiłowaniu do tworzenia. Jednym zdaniem: o próbie istnienia. Już od samego początku, kiedy poznajemy głowę rodziny Buendiów – Jose Arcadia – możemy zauważyć, że Marquez traktować będzie o zwykłym, jakże prozaicznym życiu, które u niektórych jest w stanie wywołać ziewanie, a u innych głęboki zachwyt.

Dla wielu z was moje założenie może wydać się dziwne, a nawet nie na miejscu, ze względu na to, że Marquez jest przedstawicielem realizmu magicznego. Gdzie więc tam proza życia, której my zaznajemy codziennie: gotując obiad, sprzątając i chodząc do pracy? Raczej nie widujemy latających dywanów, kobiet wstępujących do nieba czy zmartwychwstałych Cyganów. Choć żadne z tych cudów mnie nie spotkało, byłabym skłonna uwierzyć Marquezowi, że takie właśnie jest życie, a ja po prostu go nie zauważam. Jego skromne, proste słowa przekonują mnie, że w świecie rodziny Buendiów normą było podziwianie dziwów tego świata. Normą, a zarazem klątwą, gdyż każdy z nich obdarzony został tym przedziwnym darem samotności i widzenia więcej, niż człowiek jest w stanie znieść.

Czytając Sto lat samotności, zastanawiałam się przede wszystkim, skąd to okrucieństwo, skąd krótkie chwile szczęścia i całe życie opuszczenia. Zawsze wychodziłam z założenia, że człowiek mądry z wiele większym trudem osiągnie szczęście, niż człowiek głupi i nie poszukujący mądrości. A jak jest z tymi, którzy widzą więcej niż ci prawdziwie mądrzy? Ci albo stają się wariatami, albo nieczułymi potworami – zawsze jednak skazanymi na odizolowanie od całej reszty świata, pozostawionymi samym sobie, w których to nie mądrość staje się nadrzędną wartością, ale pielęgnowany i ciągle podsycany lęk.

A co z postaciami w tej powieści? Tak naprawdę czytamy opowieść o rodzinie żyjącej na przestrzeni lat, umierającej i odradzającej się w jej nowych członkach. Rodzina Buendiów przypomina więc trochę starego Cygana Melquiadesa, który ponoć odnalazł drogę do życia wiecznego. Przepadł jednak, zapomniany, tak samo jak niektórzy z Buendiów, będący dla reszty swojej rodziny bardziej mitem czy bohaterami z nieprawdopodobnych legend, niż ludźmi z krwi i ciała. Okazuje się więc, że sposób na osiągnięcie nieśmiertelności nie istnieje, a samotność kończy się dopiero wtedy, kiedy umiera ostatni przeklęty. A zapomniane plemiona, rodziny i szaleńcy nie mają już drugiej szansy na ziemi.

Polecamy:

Więcej o G. G. Marquezie przeczytasz TUTAJ.
O realizmie magicznym przeczytasz TUTAJ.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *