O książce:
Gilly Brown – niespełna trzydziestopięcioletnia właścicielka psa Ruskina – szuka prawdziwej miłości. Po tym, jak Edward zostawił ją tuż przed ślubem, doszła do siebie tylko dzięki pomocy i wsparciu wspaniałych przyjaciół. Mimo że jej życie legło w gruzach, postanawia jeszcze raz spróbować odnaleźć szczęście. Za radą znajomego Gilly zaczyna szukać lokatora od poniedziałku do piątku i w końcu znajduje odpowiedniego – Jacka Bakera, przystojnego producenta reality show. Dodatkowe dochody bardzo się przydają, ale Gilly cieszy też nowa znajomość.
Przyjaciele i rodzina uważają, że Jack to doskonały balsam dla jej duszy. Innego zdania jest jedynie Guy, najnowszy członek grupy psiarzy. Co takiego widzi i dlaczego tak bardzo nie podoba mu się Jack?
Czy Gilly odnajdzie szczęście i miłość u boku nowego lokatora?
Jaką tajemnicę skrywa rozrywkowy Jack Baker?
Kto zostanie z Gilly nie tylko od poniedziałku do piątku, ale i na całe życie?
Tytuł: Mężczyzna od poniedziałku do piątku
Autorka: Alice Peterson
Tytuł oryginału: Monday to Friday Man
Przekład: Kinga Kwaterska
Wydawca: Replika
Data wydania: 2014
ISBN 978-83-7674-266-3
EAN 9788376742663
Format: 130×200 mm
Stron: 348
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Gatunek: romans
Redakcja: Agnieszka Zienkowicz
Mężczyzna od poniedziałku do piątku
Alice Peterson
(fragment)
Jakie jest moje marzenie?
Od kiedy opuściłam Uniwersytet w Manchester z tytułem magistra filologii angielskiej, przeskakiwałam z jednej pracy do drugiej, jakby były gorącymi kamieniami. Uśmiecham się, przypominając sobie, jak jeden z moich nauczycieli powiedział, że jestem jak motyl, który nigdy nie zostaje zbyt długo w tym samym miejscu. „Kiedy dorosnę, chcę być farmerem – mówiłam moim szkolnym przyjaciołom. – Chcę mieć mnóstwo koni i psów”.
„Chcę być fryzjerką” – to był następny pomysł.
„Gwiazdą pop”.
„Modelką”.
„Weterynarzem”.
Moje CV wygląda jak wyprzedaż różnych lekko używanych ról, od pracownika instytucji charytatywnej, do (o ironio) doradcy zawodowego, który pomaga innym znaleźć pracę marzeń. Mogłabym postarać się o kolejną pracę przy wynajmie powierzchni; mimo że moja szefowa była beznadziejna, lubiłam tę pracę i poświęciłam jej trzy lata. Mój ojciec powiedział, że to światowy rekord. Nawiązałam też trochę znajomości.
Jestem pewna, że mogłabym podzwonić i zobaczyć, czy ktoś ze znajomych z branży słyszał o jakimś wakacie.
Patrzę na gazetę. Co mnie powstrzymuje? Dlaczego mam wrażenie, że czegoś mi brakuje?
„Kiedy masz wrażenie, że popadłaś w rutynę – powiedział Richard, brzmiący coraz bardziej jak wujek dobra rada, podczas lunchu składającego się z chleba, sera i marynat – musisz coś zmienić. Czasami życie jest jak kłódka, której nie możesz otworzyć. Jedna mała zmiana w szyfrze i drzwi wreszcie stają otworem”.
– Rusk, co ja mam zrobić? – Głaszczę psa, żałując, że nie może mi odpowiedzieć.
„Weź lokatora” – znowu słyszę namowy Richarda. Spisuję moje miesięczne wydatki i martwię się, gdy lista robi się coraz dłuższa. Może powinnam zrezygnować z karnetu na siłownię. Musiałabym ćwiczyć przynajmniej trzy razy w tygodniu, żeby mi się opłacał.
Richard ma rację. Powinnam do maksimum wykorzystać dom; w końcu mam szczęście, że w ogóle udało mi się kupić mój pierwszy dom. Pięć lat temu, kiedy umarła matka mojej mamy, zostawiła w spadku Nickowi i mnie dość, by wystarczyło na porządny zadatek. Dla brata i dla mnie była odległą, surową postacią.
Tata zawsze mówił, że zapisała nam pieniądze, bo czuła się winna z powodu unikania nas po narodzinach mojej niepełnosprawnej siostry Megan.
Wbijam wzrok w listę. Dziś rano przyszedł wyciąg z karty kredytowej. Ostatnio opuściła mój portfel o jeden raz za dużo. Wiem, że nie powinnam była kupować tych birkienstocków. Poza tym zdrożały gaz i elektryczność.
Nie ma wątpliwości, że dodatkowe pieniądze by się przydały. Biorę do ręki telefon.
– Lokator? Poczekaj – szepcze Anna – idzie wredny szef, oddzwonię.
Anna pracuje w firmie marketingowej, która specjalizuje się w sporcie i podróżach. Chodziłyśmy razem do szkoły, założyłyśmy z Nickiem nasz pierwszy popowy zespół o nazwie Funky Monkeys, razem bawiłyśmy się na śniegu i jeździłyśmy na sankach. Gdy wraz z rodzicami i Megan jeździliśmy nad morze albo do zoo, Anna podróżowała często z nami.
Akurat gdy mam zamiar wgryźć się w swój lunch, słyszę dzwoneczek nad wejściem do sklepu, więc chowam kanapkę z powrotem do pudełka. Do środka wchodzi zgarbiony staruszek z siatką z Bootsa. Idzie w moją stronę, powłócząc nogami i szybko ostrzegam
go, żeby nie potknął się o dywan.
– W czym mogę pomóc? – pytam grzecznie. Ma na sobie ubranie, które może pochodzić tylko z wyprzedaży używanych rzeczy.
– Hmm… – mówi przeciągle. – Hmm… Szukam, jaie śliczne tu macie rzeczy, szukam… eee… eee… kompletu hmm…
Dzwoni telefon i zastanawiam się, czy powinnam odbierać. Zauważam kasztanowe skarpety założone do brązowych sandałów. Och, pospiesz się proszę.
– Eee…. Tak, tak, poszukuję… hmm… kompletu porcelanowych półmisków.
Próbuję się nie śmiać.
– Och, przykro mi, proszę pana, ale my sprzedajemy tylko antyki, głównie lampy i lustra. – Wskazuję na lustra stojące pod ścianą. Mężczyzna wygląda na zagubionego i jakby nie wiedział, co ma teraz zrobić.
Uprzejmie wyprowadzam go ze sklepu i wskazuję mu drogę do domu towarowego Peter Jones.
Szybko wracam do środka, słysząc, że telefon znowu dzwoni.
– Antyki Mari… a, Anna, cześć…
– Sorry, że się rozłączyłam. Muszę się streszczać.
Gadałam właśnie z jednym z kumpli z pracy i on wynajmuje pokój od poniedziałku do piątku. Wygoogluj to sobie – rzuca. Już ma się rozłączyć, ale dodaje jeszcze: – Tak mi ulżyło, że jednak się nie wyprowadzasz.
Potrzebuję cię tutaj. My, singielki, musimy trzymać się razem.Uśmiecham się.
– Ja też bym za tobą tęskniła.