O książce:
Gdzieś daleko w Kochanowie amatorski deathmetalowy zespół Exterminator dostaje propozycję zagrania na dożynkach powiatowych w roli supportu zespołu Kombii. Stawką jest stypendium dla utalentowanych mieszkańców gminy. Główny bohater – Marcyś – fan starego Kombi, początkowo niechętny chałturze, za namową żony decyduje się stawić czoła wyzwaniu, co wywołuje lawinę kompromitujących sytuacji.
Hojny mecenas, którym jest wójt, prowadzący przedwyborczą kampanię, wystawia zespół do występów na wiejskich festynach, sugerując zmianę repertuaru. Muzycy stają się lokalnymi gwiazdami, doczekują się naśladowców i fan clubu. Trzymani w szachu przez wójta i własne, niespodziewanie odrodzone ambicje, za wszelką cenę starają się zachować twarz.
Czy uda im się ocalić resztki godności i wrócić na drogę mocnego brzmienia?
Recenzję książki przeczytasz TUTAJ.
Tytuł: Kochanowo i okolice
Autor: Przemysław Jurek
Wydawca: Anakonda
Okładka: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 456
Data wydania: 22 maja 2013
Kategoria: powieść obyczajowa, komedia
Kochanowo i okolice
Przemysław Jurek
(fragment)
Miałem nadzieję, że się przesłyszałem.
– Co ty gadasz, Makar?
– Yhym… – chrząknął mój kolega. – Mówię ci, że mamy zagrać przed Kombi na dożynkach…
– Czy ciebie, kurwa, całkiem już pojebało?
– No… chciałem dobrze, a poza tym wszystko już zaklepane…
No masz – chciał dobrze. Ten skretyniały narkoman zarejestrował jakoś fakt tej niby-reaktywacji, ale braku Łosowskiego rzecz jasna już nie dostrzegł. Jak cała reszta tego kraju, niestety. Na szczęście dla Skawy i Tkaczyka. Co to zresztą za różnica, kto gra, prawda? Kombi czy KombII, jak to teraz pisali? Kto to kuma, kto się nad tym zastanawia? Grunt, że można wyryczeć: „…jest tyle gór do zdobycia!!!”. I zalać pałę piwem, a w gębę sobie wepchnąć kiełbasę z musztardą.
Wizja wiejskiego festynu z podróbką Kombi w roli głównej napawała mnie wstrętem. A pomysł, żebyśmy zagrali przed nimi, wydał mi się niebotycznym szczytem absurdu. To niemożliwe. On tego nie powiedział.
– Exterminator na dożynkach? Przed Kombi? I co to, kurwa, znaczy, że wszystko już zaklepane?
– No… – Makar wystawił na chwilę głowę zza kotary, bo Lizzy zaczął pohukiwać, że jest próba i że albo gramy, albo od razu ktoś skacze po piwo. – Zaraz, zaraz! – odkrzyknął mu i znowu naparł na mnie. – Powiedziałem Wirskiemu, że ty bardzo lubisz Kombi i że twoim marzeniem byłoby…
A jednak to nie była halucynacja. Może żart w takim razie.
– Makar – wycedziłem. – Powiedz mi, proszę, że żartujesz. Że jesteś na jakimś pofazowym zjeździe, coś ci się popierdoliło i myślisz, że prima aprilis wypada właśnie dzisiaj. Może nawet będę się śmiał. Ale nie jestem pewien.
– Niestety, Marcyś, nie żartuję – powiedział z powagą Makar. – Wirski sobie wszystko zapisał i obiecał, że oddzwoni, jak coś będzie wiedział. I zadzwonił przed chwilą. Mówił, że musiał się nagadać z ich menagementem, z wójtem też wszystko uzgodnił i w końcu załatwił, że wystąpimy. Powiedział tylko, że na wszelki wypadek lepiej byłoby, gdybyśmy zagrali łagodnie. Żadnego death metalu.
– O ja pierdolę – o mało nie przysiadłem z wrażenia. – Po prostu nie wierzę. To ma być prezent na moje urodziny?
– Marcyś, ja naprawdę myślałem, że się ucieszysz…
– Ucieszę się, jak się okaże, że to niby-Kombi jednak do nas na te dożynki nie przyjedzie i że znowu zagra Stachursky, tak jak rok temu na gminnych. Powiedz Wirskiemu, że się rozmyśliliśmy.
Makar skrzywił się lekko i zaczął bawić się jednym z wisiorków.
– Nie mogę… – wymamrotał wreszcie.
– Jak to nie możesz?
– Bo on mówił, że jak to załatwiał, to poruszył niebo i ziemię, i że nasz wójt jest bardzo zadowolony, że w jego rewirze działa zespół, który można by przy okazji tej imprezy wypromować – wyrecytował szybko. – Chce nam dać od razu stypendium dla uzdolnionych muzycznie amatorów z obszarów objętych jakimś tam unijnym programem. To jest dwanaście tysięcy, stary! Wiesz, co będziemy mogli za to kupić? Nowy mikser, efekty do gitar…
– Makar – przerwałem mu. – Idź teraz i opowiedz o wszystkim chłopakom. I nie licz, że wezmę cię w obronę.
Rozsunąłem kotarę, odwróciłem go i popchnąłem w kierunku środka sali. Wkurzony Jaromir uznał, że przyszedł wreszcie czas na wyjaśnienia, zgasił więc dwa punktowe czerwone reflektory, które zapalaliśmy podczas naszych prób dla uzyskania odpowiedniego mroczno-krwistego klimatu, potem, przyświecając sobie zapalniczką, podszedł do centralki i włączył główne światło. Zmrużyliśmy oczy, oślepieni nagłym blaskiem. Jaromir wrócił na poprzednie miejsce, stanął w rozkroku tuż obok swojej perkusji i powiódł po nas gniewnym wzrokiem. Przynajmniej on wygląda jak rasowy metalowiec, pomyślałem. Gdybym nie wiedział, w życiu bym nie pomyślał, że taki typ może pracować w bibliotece. Prawie dwa metry, wielki brzuch, zapleciona w warkoczyk krótka bródka, długie do połowy pleców, rozpuszczone ciemnoblond włosy, bojówki i koszulka z wielkim czerwonym pentagramem. To robiło wrażenie. Przez chwilę miałem nawet nadzieję, że Makar chociaż raz przelęknie się naszego bębniarza i za moment odwoła wszystko, co mi dotąd powiedział.
– Co tu się, kurwa, dzieje, panowie? – zapytał groźnie Jaromir, ale Makar tylko wzruszył ramionami.
– Już wyjaśniam – odparł. – Miałem niespodziankę dla Marcysia, ale on…
– Gramy czy nie? – wszedł mu w słowo kompletnie obojętny na niespodzianki Koczis. – Bo jak nie, to ja idę do domu.
I rzeczywiście – nasz demoniczny, mrukliwy wokalista podszedł do krzesła, na którym wisiała jego skórzana kurtka, i zaczął ją powoli, z namaszczeniem nakładać na swój chudy tors. Kiedy skończył, wykonał ruch, jakby chciał odgarnąć włosy, ale po sekundzie najwyraźniej zreflektował się, że piękne lata, kiedy nie miał jeszcze odpowiedzialnej pracy w sektorze finansowym i mógł hodować pióra, bezpowrotnie i nieodwołalnie minęły. Skrzywił się więc z niesmakiem, zamruczał coś pod nosem i strapiony dotknął swoich gładko wygolonych policzków. Tak. Czasy, gdy nosił brodę podobną do Jaromira, również były daleko za nim.
– Co ty robisz, Koczis? – spytałem, patrząc zdumiony na tę ponurą pantomimę.
– Mówiłem już. Idę do domu.
– Poczekaj – powiedziałem. – Makar ma wam coś ciekawego do powiedzenia.
– O, Jezu – jęknął Koczis i usadowił swoje cherlawe ciało na wzmacniaczu Lizzy’ego. Ubrany od stóp do głów na czarno, chudy jak szczapa, wyglądał jak śmierć. Zmęczona, sterana życiem, blada, czarnowłosa śmierć. Kurwa mać, jego klienci w banku muszą być naprawdę zdesperowani. Gdyby podczas rozmów z nimi wyciągał spod biurka szachy, wyglądałby zupełnie jak ten koleś z filmu Bergmana. Szach mat – nie ma kredytu.
– Koczis, proszę cię… – zabuczał Lizzy tym swoim charakterystycznym basem w stylu Wojciecha Manna. – Mój sprzęt wart jest więcej niż cała twoja roczna wypłata.
Koczis podniósł się więc niechętnie i usiadł na podłodze przy bębnach Jaromira. Lizzy tymczasem włożył ręce do kieszeni swoich obcisłych dżinsów i ostentacyjnie położył obutą w trampki nogę na wzmacniaczu Makara. Resztki siwych, długich włosów spadły mu na czoło i spraną koszulkę z ledwie czytelnym napisem „Gibson”. Wyglądał jakby właśnie wrócił z wyczerpującej klubowej trasy Motörhead. Spocony pod pachami, śmierdzący tanimi fajkami, zniszczony latami w branży, wysoki, żylasty czterdziestolatek. Podstarzały rockman, niedoszły gwiazdor hard rocka, skazany przez zły los na smutne wypalanie się w gminie Kłodzko w roli gimnazjalnego nauczyciela muzyki i solowego gitarzysty Exterminatora, kapeli, która dawno temu ugrzęzła w undergroundzie i wcale nie miała zamiaru się stamtąd wygrzebywać. I to wszystko daleko – bardzo daleko – od szołbiznesowej centrali.
Muppet show, pomyślałem, zdystansowany nagle do całej tej kretyńskiej sytuacji i wszystkich moich pociesznych kolegów. Jestem członkiem kapeli z Muppetów. Z tym że u nas ten idiota, Zwierzak, gra na basie i właśnie załatwił nam koncert w tak żenujących okolicznościach, że aż trudno sobie wyobrazić większą kompromitację dla przyzwoitego, podziemnego zespołu.
– Ponawiam pytanie – odezwał się znowu Jaromir. – Co tu się, kurwa, dzieje? O czym tak długo gadaliście, co?
Mój serdeczny kolega, Jacek „Makar” vel „Zwierzak” Makarewicz ocknął się z odrętwienia, nabrał powietrza w płuca i nagle odwrócił się w moją stronę.
– Zobaczysz, że się ucieszą – powiedział do mnie z pretensją.
I nie pomylił się.