Powieść toczy się w niewielkim miasteczku o nazwie… Anonimowe. Nie jest to oczywiście prawdziwa nazwa miasta – nie poznajemy jej dla naszego własnego dobra. Również nazwisko narratora i zarazem głównego bohatera zostało zmienione. Wszystko to ze względów bezpieczeństwa. David Wong, wmieszany w nie lada paranormalne problemy, postanawia opowiedzieć swoją historię jednemu z dziennikarzy, zajmującemu się tą niezwykłą tematyką. Wszystko rozpoczęło się niewinnie: od imprezy.
Mam bardzo mieszane odczucia w związku z książką pana Wonga. Dlatego przez dłuższy czas zbierałam się z napisaniem tej recenzji. Z jednej strony jest to niewymagająca acz bardzo sympatyczna powieść, która zapewne wielu z was rozbawi do łez. Z drugiej zaś, hm, autor nie zachwyca ani stylem, ani kreacją bohaterów. Dlatego zadałam sobie pytanie: po co sięgać po książkę Davida Wonga?
Jest kilka powodów, dla których czytelnik powinien sięgnąć po John ginie na końcu. Humor jest jednym z nich, chyba tym najważniejszym. Jeśli jednak oczekujecie wyrafinowanego poczucia humoru w stylu Witolda Gombrowicza czy Stefana Themersona, zawiedziecie się bardzo boleśnie. Powieść Wonga jest bowiem utworem na miarę swoich czasów – absurdalnym i ostrym, lecz prostym a często nawet prymitywnym. Choć autor wyraźnie naśmiewa się z subkultur i bezproblemowego stylu życia nastolatków, robi to jednak z punktu widzenia młodych ludzi, których dowcip jest – powiedzmy wprost – klozetowy. Dlatego jeśli spodziewacie się czegoś ponad absurdalny dowcip sytuacyjny, uwzględniający wszystko, co choć trochę związane jest z defekacją, nie sięgajcie po książkę Wonga. Sama muszę przyznać, że dowcip autora kilka razy naprawdę wywołał u mnie salwy śmiechu. Niejednokrotnie jednak uśmiechałam się z politowaniem lub po prostu kwitowałam przejaw humoru Wonga zrezygnowanym kręceniem głową. Ogólnie rzecz ujmując, John ginie na końcu jest powieścią przyjemnie odprężającą, nie wymagającą zbyt wielu zwojów mózgowych, by przyswoić dowcipy autora. Niektórym może to odpowiadać, inni ominą tę powieść szerokim łukiem. Ja bawiłam się przy niej całkiem dobrze.
Kolejną rzeczą, dla której warto przeczytać powieść Davida Wonga, jest jej niekonwencjonalność. Autor swobodnie żongluje formami, wykorzystuje różne gatunki (horror, fantastykę, komedię, powieść przygodowo – awanturniczą a nawet romans), dopasowując je sprawnie do swojej nietypowej fabuły. Demony, egzorcyści, mięsne potwory, Morgan Freeman, wybuchające psy – to wszystko splata się w jedną kulturową masę, potrafiącą wciągnąć czytelnika swoimi dziwactwami. Choć momentami miałam wrażenie, że autor na siłę wymyśla coraz to nowe dziwy, by tylko czytelnik pytał się: o co do cholery chodzi?, to po pewnym czasie przestało mi to przeszkadzać. Kolejne warstwy absurdu i całkowitego odchylenia od normy łatwo napędzały akcję, która dzięki temu toczyła się tak szybko, że nim zdążyłam spostrzec, książka się skończyła.
Bohaterowie w powieści to już zupełnie inny problem. Choć autor postanowił wykreować ich na zasadzie przeciwieństw, niezbyt wzbogaca to ich charaktery, nie sprawia, że bardziej wczuwamy się w ich sytuację. David to postać raczej przeciętna – jego życiu daleko od bajki, jednak trzyma się tego co ma: kiepskiej pracy i jedynego przyjaciela, Johna. Gdy przez przypadek wplątuje się w niecodzienne wydarzenia, skory jest bardziej do tego, by rzucić świat w cholerę i zakopać się pod kołdrą we własnym łóżeczku. To John ma prawdziwe zadatki na super-bohatera. Zbyt jednak przypomina dzieciaka z ADHD, by móc poważnie traktować jego kandydaturę na ratującego damy z opresji rycerza. Dwaj główni bohaterowie, choć niewątpliwie sympatyczni, nie wyróżniają się zupełnie niczym. Domyślam się, że Wong starał się wykreować postaci będące zwykłymi młodymi ludźmi, którzy dopiero co zaczęli dorosłe życie. Jednak brakuje im rysu indywidualizmu, który sprawi, że czytelnik będzie mógł ich wspomnieć. Fabuła, choć niewątpliwie ich dookreśla, nie wystarcza by móc zapamiętać Davida i Johna.
Na koniec pozostawiłam minus, którego nijak nie jestem w stanie przekuć na pozytyw. Mowa o stylu autora, który momentami jest toporny, a zwykle po prostu nijaki. Niejednokrotnie odnosiłam wrażenie, że czytam powieść spisaną wulgarnym, potocznym językiem, nijak nieubarwionym literacko. I chociaż twardy język autora czasem można uznać za zaletę (zwłaszcza w dialogach), w ogólnym rozrachunku się nie broni. Udowadnia to, że każdy może napisać książkę, nawet bez większych umiejętności pisarskich.
John ginie na końcu to powieść specyficzna – to chyba najlepsze słowo, jakie może ją określić. Jest ciekawa i zabawna, surrealistyczna i często zadziwiająca. Jeśli czytelnik nie spodziewa się po niej literackiego objawienia, to jestem pewna, że będzie się przy niej przednio bawić.
Fragment książki umożliwiający przetestowanie jej humoru przeczytasz TUTAJ.
Tytuł: John ginie na końcu
Autor: David Wong
Data wydania: 19 marca 2013
Liczba stron: 448
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Wydawca: Replika
Gatunek: fantastyka, groza