Ona, Błękit Na Ziemi, profesjonalistka i artystka, nie szła na skróty, nie kondensowała istot i rzeczy, ‘Nieustraszona Poetka Egzystencji’ – mogła nie spać, nie jeść i nic sobie nie kupować, ‘była nocy żeglarzem’. On, Marek, narrator, poznał ją kiedy [b]yła; była daleką, milczącą, niedostępną kobietą, gdy z kamienną miną przechodziła koło [niego] z ciemnym mężczyzną u jej boku, z tym kontynentem, który postanowił zignorować morze. Oboje są stypendystami, którzy spotkali się we Francji. Ich wzajemna fascynacja rosła powoli, jak przyznaje Marek, [ich] miejsce jest gdzieś między bytem a niebytem, między dwiema fikcjami (…). Kiedy udało im się wreszcie stworzyć coś na kształt związku [t]ak sobie niby żyli[…], nie zmieniając przyzwyczajeń, rzeczy [ich] codzienne wzywając na apel poranny i odśpiewując [ich] hymn wierności na wieczornym (…). Wtedy zaczęły wychodzić na jaw dzielące ich różnice, o których narrator opowiada, dużo wspominając, a w międzyczasie stawiając czytelnikowi pytania filozoficzne.
Marek sam o sobie mówił: duszę miałem lekką i pustą, życzliwą dla minusów, niechętną znakom równości. Był człowiekiem, który niewiele miał, pragnął jedynie miłości. Związek, który próbował budować z ‘Nieustraszoną Poetką Egzystencji’, był jak się zdaje pozorny, pozostający raczej w świecie marzeń i nie mający zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Towarzysząc mu podczas samotnych wędrówek przez miasto, oswajał uczucie opuszczenia, porzucenia, samotności i życie w pojedynkę: Lubiłem te wieczorne powroty, obmywałem się ze znużenia w światłach wystaw, zaglądałem do księgarń, by sprawdzić, co piszą inni, a nieźle im szło; przypatrywałem się przez szyby jedzącym, zaglądałem im do talerzy, obliczając ilość zjedzonych oliwek, i wydawało mi się, nawet bezczelnie miłe i dramatycznie naiwne, że ludzie z dumą ujawniają, co trafia im do wnętrz i za jaką cenę. Kiedy Ona zdecydowała, że odchodzi, on pisał: Ja wiem, że szanse są niewielkie. Staram się domyślić, co szepce ci w ucho głos jutrzenki, gdy otworzysz powieki. I czym pluje ci w twarz wiatr nadlatujący z przyszłości. (…) Nie będę o nic pytał. Gdy się już wszystko stanie, zachowaj na pamiątkę mój kapelusz, przyślę ci go pocztą (…) Przeżyłem z tobą niezapomniane chwile. Oglądałem arcydzieła dostępne garstce szczęśliwych wybrańców. Na odwiecznym piasku zobaczyłem nasz ślad. Zostawiła go, powiedziała, że się odezwie i podarowała mu jego własny portret, który sama namalowała. Może wrócisz kiedyś jak Rambo drugi i Rocky trzeci, jak czwarty zabór i piąte koło. Jak liść na drzewo i światło pod powiekę. Będę czekał, jak zawsze a jeśli się spóźnisz o rok czy dwa, przymknę na to oko, a nawet kupię ci jogurtu, tego droższego, z takimi specjalnymi bakteriami, które skutecznie zadbają o twoją florę żołądkową i posmutniałe fauny mojej miłości… Czy wróciła, nie wiadomo.
Marek, główny bohater, jest twórcą, któremu możemy towarzyszyć podczas pracy (albo jej prób): Zrobiłem sobie herbaty, jak to Polak przed pisaniem, i usiadłem przy stole bez ruchu. Po leżącej przede mną białej, pustej kartce biegał karaluch; rozpędził się na całego. Po co ten pośpiech, gdzie tak lecisz, czego szukasz, daj spokój, zawołałem do niego w ciemną noc. Sprawiłby mi radość, gdyby mnie usłuchał i sobie odpuścił. Ale wychować sobie uczniów jest trudniej, niż się zdaje, poleciał gdzieś w nieznane za szafą. Jako narrator analizował to, co pisał. Często bardziej niż na treści rozmów skupiał się na formie do tego stopnia, że granica między narracją a dialogami postaci zacierała się. Jego wypowiedzi to potoki słów, nieprzerywane rozmowami, w których królowały zdania wielokrotnie złożone i często banalne rozmowy. Nie potrafił odpowiednio komunikować się z czytelnikiem, a wręcz sprawiał wrażenie, jakby nie chodziło mu o porozumienie. Ty, czy mógłbyś powiedzieć coś normalnie, prosiła Ona. Ale On nie mógł, on był ’zwolennikiem lektury uciążliwej’. [B]o ja nie mówię przecież do rymu i formy nie pilnuję nie stawiam wersetów pod sobą, a gdy za długie, to nie ściubię ostatnich słów po prawej stronie, pół linijki niżej; nawet na akapitach oszczędzam i rozdziałów nie rozdzielam (…) W Terminalu nie ma akcji; tu ważne są jedynie uczucia i odczucia bohaterów i jakieś banalne czynności, jak np. sposób, w jaki ona je jogurt, tańczone tango czy wykład o twarzy, skutecznie stylizowane na filozofię.
Ta postmodernistyczna historia miłosna dwojga stypendystów przybyłych do Francji ukazuje cierpienie człowieka porzuconego, który nie ma szans na zrealizowanie swojego pragnienia. Zamiast szczęścia i spełnienia nadziei ma pustym dom i notorycznie towarzyszące mu uczucie samotności. Książka napisana jest charakterystyczną dla Marka Bieńczyka manierą, a on sam zdaje się nieustannie mrugać okiem do czytelnika. Dużo tu niedomówień, gier słownych, humoru, zabawy z konwencjami stylistycznymi, ale i pytań filozoficznych, które zmieszane z banalnością dnia codziennego dają dość niecodzienny efekt i ukazują autora jako wirtuoza stylu. Niestety, często pisze on dość zawile, buduje długie zdania, które męczą i sprawiają, że łatwo zgubić wątek. Prawda jest taka: jeśli czytelnik przywyknie do techniki Bieńczyka, Terminal przeczyta. Jeśli zaś będzie ona dla niego torturą, to nie dobrnie nawet do połowy książki. Bez wątpienia jest to powieść dla wytrwałych i tych, którzy z zabawami stylistycznymi są za pan brat i sobie je cenią, wszak jest to ’lektura uciążliwa’ bez dwóch zdań.
Cytaty za: Terminal, Marek Bieńczyk, Wielka Litera, Warszawa 2012.
Tytuł: Terminal
Autor: Marek Bieńczyk
Wydawca: Wielka Litera
Data wydania: 2012
Liczba stron: 224
Oprawa: miękka
Wymiary: 135 x 205 mm
ISBN: 978-83-63387-59-4
Kategoria: proza polska