Moherfucker (fragment)
Blok wielopiętrowy, z jasnopłowej cegły. Na balkonach sterty rupieci wystających ponad obowiązkowe osłony z falistego eternitu czy czegoś podobnego – narty, szpadle, pudła, balie, wanienki dla dzieci, które pewnie zdążyły już zdać albo oblać maturę. Mało skrzynek na kwiaty, w kilku oknach ciekawskie głowy. Jeden z dzielnicowych ruszył do bramy, mijając nową ławkę, bijącą w oczy z kilometra, rzucił coś przez ramię. Sukonin odwrócił się do mnie.
– Tę ławkę, na którą nawinęły się bebechy gówniarzy, musieli wymienić, bo kobiety mdlały na jej widok.
– Rozumiem.
– A tak w ogóle to klasyczna chruszczoba – rzucił Sukonin i zerknął na mnie. – Kapujesz? Nie? Połączenie słowa Chruszczow i truszczoby – slumsy. U was coś takiego jest?
Wzruszyłem ramionami, zastanawiałem się chwilę.
– Może gomulizna? Ale to chyba nie oddaje całego smaczku.
Weszliśmy na klatkę schodową. Tu też wszyscy, jak w moim petersburskim domu, założyli sobie drugie pancerne drzwi. Niektóre nie podobały się tagerom i wyżywali się na nich. Inne lśniły czystością.
– Drugie piętro – powiedział nie wiadomo po co Sukonin.
Przypomniałem sobie, że to znaczy pierwsze, bo parter to też u Rosjan piętro. Kondygnacja.
Dobra, grunt, że nie trzeba wchodzić do windy, bo sądząc po dźwięku, spadała w dół, ocierając się bokami o ściany szybu. Może pasażerowie hamowali obcasami i końcami parasoli, nie wiem, ale walczyli o życie na pewno.
Podeszliśmy pod blaszane drzwi. Ktoś babcię zrobił w konia, taką blachę nawet ja odgiąłbym gołymi rękami od framugi. Dzielnicowy zadzwonił, odsunął się. Obok niego stanęła Zemfira, pozostali musieli zająć schody, my z Sukoninem w pierwszym rzędzie, drugi dzielnicowy za nami, za nim… Nie, przesunęli go na tyły i obaj dyszeli nam w karki. Potężne chłopy, o stopień niżej stoją, a dyszą w karki… Kurde, o czym ja myślę? Kogo obchodzi… Stop, Kamil! Stopissimo! Akcja. Działamy! Obejrzałem się, dwaj ze specnazu weszli w tym czasie pół piętra wyżej, przypięli do patek kieszeni na piersiach kamery, jednocześnie je włączyli. Odetchnąłem głęboko. Kliknęła klamka, drzwi zaskrzypiały, potem dziwnie basowo brzęknęły, jak teatralny arkusz blachy do imitowania piorunów, i otworzyły się. Dzielnicowy i Zemfira wykonali unik i pozwolili, by otworzyły się całkowicie.
– Julia Nikiforowna Kostur? – zapytał dzielnicowy.
Staruszka przycisnęła dłonie do piersi, ja zacisnąłem zęby, zza kobieciny buchnęło ciepłem. Coś zagaworzyła śpiewnie.
– Nie, to sąsiadka. Gospodyni wyskoczyła do sklepu.
Sukonin rzucił przez zęby i kątem ust:
– Idiom!
Dzielnicowy naparł na babuszkę, ta cofnęła się, ale milicjant zagarnął ją i poprowadził przed sobą. Nieźle, pochwaliłem go w myślach. Ruszyliśmy i my.
Podłogę w przedpokoju, pomalowane na olejno deski, pokrywał różnokolorowy pasiasty chodnik, ikeowski powiedziałbym, gdybym nie wiedział, że był tu wcześniej. Wieszak z cienkim futerkiem, może z letniego zająca albo z czasów przed Wielką Wojną Ojczyźnianą, szafka na buty, drzwi do łazienki, na ścianach pejzaże wycięte z kolorowych, radzieckich jeszcze pism, kalendarz z dziewięćdziesiątego ósmego roku. Babunia i milicjant weszli do pokoju.
Tu było jasno. Na ścianach starutkie dywany czy kilimy, kilka zdjęć jednego mężczyzny w różnym wieku, jego młodszy wariant, pewnie syn, i kobieta, pewnie żona tego mężczyzny, nieobecna gospodyni. Na wprost drzwi stał kredens z kryształowymi skarbami, kilka specyficznych rosyjskich koszyków do szklanek, tak zwanych podstakannikow. Malutka sztuczna choinka. Z prawej i lewej strony kredensu widniały drzwi do innych pokoi. Z lewej, za wąskim tapczanem, znajdowały się drzwi do kuchni. Sukonin zajrzał i gwizdnął cicho.
– Widzisz tę lodówkę? – zapytał mnie.
Zajrzałem do kuchni, było mroczno, bo okno na balkon zasłaniały długowieczne ciemne firanki, kuchenka pamiętała Chruszczowa, a lodówka była biała. A, bo malowana wielokrotnie pędzlem! Miała fajny oldskulowy kształt, jak na amerykańskich powojennych pocztówkach, i klamkę jak radziecki samochód wołga.
Sukonin zachichotał nerwowo.
– To jest lodówka na gaz – powiedział tonem o-cię-ja-żeż-pierdolę!
– Bo? – zainteresowałem się wbrew sobie, wbrew sytuacji…
– Po wojnie produkowano takie lodówki, podłączali do instalacji gazowej i to było chłodziwo tego ustrojstwa.
– Widziałam w muzeum techniki – szepnęła Zemfira.
Pokręciłem w podziwie głową. Babuszka-sąsiadka coś z przejęciem tłumaczyła, Sukonin władczo odsunął ją i wskazał mi bliższy pokój.
– Rozejrzyj się.
Wszedłem do pokoiku. To była sypialnia. Łóżko z czterema poduszkami, kapa. Nic ciekawego. Trzęsące się ze starości meble, cienkie dywaniki na ścianach, znowu zdjęcia, słynne niedźwiadki Szyszkina, nieśmiertelna kompozycja z czterech misiów i złamanej sosny. Na ścianie przy drzwiach duży plakatowy kalendarz – klasztorny kompleks starych budynków otoczonych murem, w każdym tygodniu zakreślone dwa lub trzy dni; układ i kombinacja zakreślonych dni z niczym mi się nie kojarzyły. Odwiedziny wujostwa? Wizyty w cerkwi? Przecena w pobliskim Kauflandzie? Pomyślałem, że jeśli dzień, w którym ktoś wymordował grupkę blokersów, będzie zakreślony, to inne krzyżyki mogą oznaczać kolejne trupy.
Wyszedłem z sypialni z pytaniem na ustach, ale w pokoju nie było ani Zemfiry, ani Sukonina, tylko dwaj milicjanci i babunia. Szybko ruszyłem do drugiego pokoju, ale nie zadałem pytania, z którym tu wparowałem. Było ciemno, okno zaklejone gazetami, a przedtem chyba zamalowane, pod ścianami stały ogromne długie skrzynie, kiedyś pomalowane, jedna w czerwono-złote kwiaty na czarnym tle, dwie pozostałe – nie wiadomo. Wszystkie trzy były straszliwie pokiereszowane zadrapaniami, podłużnymi, czyli wzdłuż przebiegu słojów, poprzecznymi, skośnymi, potem znowu poprzecznymi i wzdłużnymi. Jakby w pokoju ćwiczył zamachy albo ścierał pazury tygrys. Może lew.
Podłoga miała tylko kilka zadrapań, przypadkowych jakby. I była zamieciona do błysku.
– Babcia nieźle wytresowała swojego tygryska, że tak ładnie pozamiatał podłogę – powiedziałem, odwracając się w kierunku drzwi.
– Co ty pieprzysz? – syknął Sukonin. – Aaa! – Dotarła doń głębia mojej ironii.
– Czyli już wiecie, kto tu mieszka. – Wyciągnąłem do niego rękę, ale nie patrząc, spudłowałem albo on się odsunął. – Powiadom tych ze specnazu, nie ma tu miejsca na żadne cholerne żarty, jest po prostu potwór. – Obejrzałem się na kapitana, miał dziwną minę. Porażony nagłym domysłem, pokręciłem w przerażeniu głową. – Niech się nie pchają do brania jeńca! – syknąłem. – Żadnych badań i testów nie zrobicie. Nie da się. To nie są żarty.
– A oni, kurwa, nie przyszli tu z kabaretu, tylko do roboty, za którą płaci im się ciężkie ruble, i do której się szykowali przez całe życie!
– Nie rozu…
Szczęknęła klamka w przedpokoju, rozległ się łoskot blachy, sztuczny piorun, kurewsko tu pasujący. Sukonin rzucił się do drzwi, odtrącając mnie po drodze, ale Zemfira była szybsza, zniknęła mi z oczu, gdy odzyskiwałem równowagę, czepiając się pokiereszowanej również – dopiero teraz zauważyłem – framugi.
W przedpokoju ktoś wysokim, zdenerwowanym głosem zadał długie pytanie. Zrozumiałem tylko „kto”, „do diabła”, „won”. Stanąłem w progu.
Oto scena: w kiszce przedpokoju przygarbiona staruszka, wolno prostująca się, a ja mogłem mieć tylko nadzieję, że inni też widzą jej przemianę. Przed nią sąsiadka, niczego nieświadoma babusia, wskazuje ręką na pokój, po którym sunie w ich kierunku Zemfira, dzielny dzielnicowy wciąga powietrze i kładzie rękę na zapiętej – Boże, zapiętej?! – kaburze! Sukonin bardzo chytrze posuwa się w kierunku babć, ale nie na wprost, bo zasłaniałby mi widok, tylko przy szafie. Za właścicielką mieszkania, już wyprostowaną i groźnie błyskającą oczami, otwierają się drzwi, huczy sztuczny blaszany grom, w jasnej szczelinie pojawia się jeden ze specnazowców.
Trwa to sekundę, może półtorej. Myślę szybko, że może jeszcze mamy przewagę zaskoczenia, ale skończy się za pół sekundy, i wtedy guimon, bo nie mam już wątpliwości, że to guimon, zyska przewagę, bo zaskoczy wszystkich. Wszystkich oprócz mnie.
Podnoszę rękę i ściągam na siebie uwagę guimona, pokazuję mu sygnet z alsternu. Otwiera usta, dziwnie, jakby babcia chciała wypluć sztuczną szczękę, i tak jest – wypluwa. Na sąsiadkę. Ta się nie liczy, ale stoi mu na drodze. Guimon syczy i trąca kruchą babinkę. Ta leci metr-półtora, uderza w Zemfirę, głowa majta się przy pchnięciu i zderzeniu tak dziwacznie, że nie mam wątpliwości co do daty zgonu na jej pomniku. Którego to dzisiaj mamy?