Zapraszamy do recenzji Marty vel Miranda, pierwotnie recenzja została umieszczona na blogu Kawa z Cynamonem. Witamy serdecznie Martę na Obliczach, od teraz będzie ona się zajmowała min. serialami 😉 Miłej lektury.
Witajcie. Nazywam się Miranda i jestem serialoholiczką. Nieuleczalną, choć może jeszcze nie w ostatnim stadium (kilka seriali udało mi się rzucić). Nie będę się teraz rozwodziła nad przyczyną i rozwojem tego stanu. Chcę natomiast opowiedzieć wam o jednym z moich absolutnych serialowych ulubieńców. O czystej zajebistości, znalezionej w najmniej spodziewanym miejscu.
Wszystko zaczęło się od tego oto obrazka:
Akcja Firefly ma miejsce kilka stuleci po nas, kiedy międzyplanetarne podróże są na porządku dziennym. Jednak nastrój science-fiction jest mocno doprawiony Dzikim Zachodem. Mieszanka wręcz wyśmienita – kosmiczni piraci, sprzeciwiający się rządom Sojuszu, podróżują sobie po galaktyce i żyją z tego, co uda im się złowić. Bardziej lub (częściej) mniej legalnie. Ich wyczynom towarzyszy oczywiście odpowiednia muzyka.
Diablo ciężko jest opowiadać o tym serialu, nie zdradzając zbyt wielu szczegółów fabuły. Najchętniej poczekałabym, aż obejrzycie, żeby potem móc się spokojnie zachwycać w stylu „kiedy tamten gość temu drugiemu cośtam, to ten trzeci wtedy coś innego, no i czy to nie była kapitalna scena?!”. Oj, tak to bym mogła długo. Niemniej jestem zdania, że im mniej wiecie na początku, tym większą będziecie mieć frajdę z odkrywania serialowych smaczków. Uniwersum nie jest skomplikowane, łatwo można się zorientować po której stronie i dlaczego stoi załoga Firefly. Nie próbujcie jednak podporządkować serial jakimś standardom. Ja porzuciłam takie szablonowe myślenie już po pierwszym odcinku. Serial co i rusz zaskakuje. Czy to jakimś dzikim pomysłem na fabułę danego odcinka, czy to nieszablonowym zachowaniem bohaterów. Ah, bohaterowie. Poczynając od pozornie nieporadnego kapitana, poprzez jego kolorową załogę, na podejrzanych pasażerach kończąc. Wszyscy mają swoje tajemnice, które możemy próbować rozszyfrować z tych strzępków informacji, jakie dane jest nam ujrzeć.
Twórcy serialu mieli pomysł na fabułę i widać, że nie robili nic na siłę. Zostajemy po prostu wrzuceni w świat załogi Firefly w pewnym momencie, siedzimy sobie w ich towarzystwie jakiś czas, a potem się żegnamy. Jest to kapitalna alternatywa dla ciężkich, wielowątkowych fabuł, które z sezonu na sezon rozrastają się i coraz bardziej strzępią się na krawędziach. Telewizja trochę tu namieszała, bo odcinki były wyświetlane nie do końca chronologicznie – dwugodzinny odcinek, w założeniu mający być pilotażowym, znalazł się gdzieś przy końcu. Nie ma to jednak znaczącego wpływu na odbiór serialu, właśnie przez ten luźny układ fabuły.
Reasumując – za co tak bardzo uwielbiam ten serial? Jak mówiłam, ciężko jest wytłumaczyć się z tego zachwytu, nie psując przyjemności odkrywania wszystkiego na własną rękę. Oczywiście, możecie uwierzyć mi na słowo. Możecie mi uwierzyć, kiedy powiem, że bohaterowie są fantastyczni, że akcja jest wartka, fabuła spójna, dialogi cieszą ucho i cyniczną duszę, a ironiczny humor co i rusz wywołuje uśmiech na twarzy. Możecie mi uwierzyć na słowo. Ale bardzo was proszę – nie róbcie tego. Sięgnijcie po ten serial i przekonajcie się sami, ze warto (:
PS. Trzy lata po zakończeniu emisji Firefly fani dostali na pocieszenie film Serenity, będący kontynuacją wątków z serialu.
Na koniec jeszcze śliczny utwór prawie tytułowy – The Ballad of Serenity: