Na 83 rocznicę urodzin Philipa K. Dicka zorganizowaliśmy konkurs, którego wyniki opublikowaliśmy TUTAJ.

Nadszedł wreszcie czas na opublikowanie zwycięskich tekstów. Wybór był bardzo, bardzo trudny, ostatecznie zdecydowaliśmy się nagrodzić 4 prace konkursowe. Oto one (kolejność alfabetyczna wg nazwisk autorów i autorki).

1.

Stary Dawson przyglądał się swojej maszynie z niemałym zachwytem. Otarł spoconą, brudną twarz skrawkiem jeszcze brudniejszej szmaty i usiadł ciężko na skrzynce z narzędziami. Oto stało przed nim dzieło, któremu oddał ostatnie lata przydatności dla społeczeństwa, dla którego poświęcił błyskotliwą karierę psychoinżyniera. Ucieleśnienie niemożliwej idei, wyśmiewanej i pogardzanej przez kolegów naukowców, miało ożyć i wynagrodzić swemu twórcy lata spędzone w nędzy.

Przedpotopowe ledowe żaróweczki oświetlały warsztat lichym blaskiem, ale dla Dawsona były niczym światła jupiterów. Wszystkie śruby, zawory i tryby błyszczały – wypolerowane i dopieszczone. „Kreator Jaźni” – brzmiało dumnie. Wehikuł konstruujący cyborgom prawdziwą osobowość, indywidualność nieskalaną algorytmami, wymagał więcej niż kilku sztabek adamantium, czy doskonale zwymiarowanych przekładni. Dlatego tyle trudu trzeba było włożyć w poszukiwanie odpowiednich materiałów.

Staruszek przeczesał brodę palcami i wstał. Największe koło zębate napędzało serce naściennego zegara z kukułką pani Hutchberry. Staruszka często opowiadała burzliwą historię swojego rodu i wiecznego antyku, który wybijał godziny czterem generacjom Hutchberrych. Niestety, dwie wiosny temu wybił ostatnią godzinę starej Rosanny, gdy ta zasnęła spokojnie z niedopałkiem papierosa w dłoni. Dr Dawson przypłacił akcję ratunkową poważnym poparzeniem obu przedramion, ale czasomierz pozostał niemal nietknięty.

Dwie mniejsze przekładnie nie zachowały się w tak pięknym stanie. Nic dziwnego, rowerek pneumatyczny, z którego zostały wyciągnięte, nadawał się tylko do całkowitego recyklingu. Inżynier dokładnie pamiętał radość synka Atkinsów, kiedy ojciec sprezentował mu na piąte urodziny ów pojazd. Chłopak całymi dniami pędził po chodniku, goniąc wyimaginowanych przestępców i ścigając się z nieistniejącymi rajdowcami. Dziecko bez reszty zatopione w świecie marzeń… Zderzenie z automobilem Rockwooda było tylko kwestią czasu. Młody Rockwood stanowczo za bardzo lubił szybką jazdę i tani alkohol. Siedem długich miesięcy, a pani Atkins wciąż chodziła w czarnym uniformie, olbrzymim kapeluszu, z kredową twarzą i oczami zapuchniętymi od łez…

A układy scalone? Rozkręcenie zabawki otrzymanej na pożegnanie od wnuka wymagało od Dawsona największego poświęcenia. Mały, interaktywny pluszak z brzuszkiem wypchanym masą procesorów i pamięcią operacyjną zawaloną tysiącami bajek i kołysanek. Nie był to najnowszy model, od czasu ogłoszenia teorii na temat „Kreatora”, rodzinie nie wiodło się najlepiej. Mimo wszystko futerko pachnące zasypką dla niemowląt i ponadgryzane guziki przepełnione były wspomnieniami. Stary inżynier żałował, że nie mógł również ich wmontować w swoje arcydzieło. Widmo pluszu wkręcającego się w wałki i korby stanowczo go do tego zniechęciło.

Tak, budowa przedmiotu, który miał tchnąć duszę w zimne maszyny wymagała części z prawdziwą, żywą historią. Dawson przypuszczał, że właśnie brak osobowości i charakteru we wcześniejszych modelach uniemożliwiał urzeczywistnienie idei „Kreatora Jaźni”. W swym pędzie do celu zapomniał o jednym – przedmioty przepełnione żalem i smutkiem nie mogły powołać do życia nic dobrego. […]

Agnieszka „Lupushia” Bąk

2.

Pierwszym bodźcem, jaki dotarł do budzącej się świadomości Hawthorne’a Abendsena, był ból. Tępy, metaliczny ból przeszywający czaszkę powoli przywracał mu poczucie rzeczywistości, tak brutalnie przerwane poprzedniego wieczoru. Próbował zebrać myśli przed otwarciem oczu. Co się właściwie stało? Zmywał w kuchni po kolacji, kiedy nagle usłyszał krzyk Caroline. A potem poczuł uderzenie w głowę i nastała całkowita ciemność. Caroline, pomyślał, moja żona. Gdzie ona jest? Gdzie ja jestem?

Powoli rozwarł powieki. Jego oczom ukazała się niewielki pokój z metalowymi drzwiami, bez okien, ale za to z wielkim lustrem na jednej z bladozielonych ścian. Na środku pomieszczenia stały dwa krzesła przedzielone kwadratowym stołem. Do jednego z krzeseł przykuto kajdankami Abendsena; drugie było puste. W pokoju panowała absolutna cisza i było w tym coś niepokojącego, wręcz złowróżbnego. Abendsen przeczuwał, że ta cisza nie jest naturalnym elementem pomieszczenia i wkrótce zostanie zakłócona. Nawet w obecnym stanie zamroczenia wiedział, że znajduje się w sali przesłuchań.

Metalowe drzwi otworzyły się z łoskotem. Do pokoju wszedł postawny, blisko pięćdziesięcoletni mężczyzna w szarozielonym mundurze i czapce z emblematem trupiej czaszki. Pod pachą trzymał pękatą teczkę. Był to Kreuz vom Meere, szef Sicherheitsdienst na Pacyficzne Stany Ameryki, najskuteczniejszego organu wywiadowczego Trzeciej Rzeszy. Mężczyzna w milczeniu usiadł naprzeciwko Abendsena i uśmiechnął się szeroko.
– Guten tag, herr Abendsen. Pan wie kim jestem, prawda? – zapytał po chwili.
Abendsen milczał. Każdy znał oblicze vom Meere.
– Herr Abendsen, nie ma powodów, żeby się pan obrażał – jowialnie oznajmił vom Meere, niezrażony milczeniem przesłuchiwanego. – Osobiście pofatygowałem się, żeby się z panem zobaczyć i zapewnić, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Teraz…
– Moja żona – powiedział Abendsen – gdzie jest moja żona?
Szef SD  uspokoił go uprzejmym, choć stanowczym tonem.
– Wszystko w swoim czasie, herr Abendsen. Pańska frau ma się dobrze i wkrótce ją pan zobaczy. Najpierw jednak muszę zadać panu parę pytań. A pan musi na nie odpowiedzieć. Czy to jasne?
Abendsen kiwnął bolącą głową. Kreuz vom Meere otworzył teczkę i spojrzał w pierwszą kartkę piętrzącą się na stosie papieru. Nie przestawał się uśmiechać.
– Hawthorne Edgar Abendsen, urodzony 26 stycznia 1929 roku w Chicago. W 1947 roku rozpoczęte studia filozoficzne na tamtejszym uniwersytecie. Przerwane rok później. Zatrudniony przez pewien czas w sklepie muzycznym Herba Blaylocka. W 1949 ślub z Caroline Whitaker. Pierwsze próby literackie na początku lat pięćdziesiątych. I wreszcie rok 1962, publikacja debiutanckiej powieści Utyje szarańcza. Coś pominąłem?
– Sporo nudnych wieczorów przy telewizji i butelce bourbona – odparł beznamiętnie Abdendsen.
Niezbity z tropu, vom Meere przeszedł do rzeczy.
– Pańska książka wywołała spore poruszenie zarówno wśród obywateli amerykańskich, jak i na najwyższych szczeblach dowództwa Rzeszy.
Milczenie. Niemiecki oficer kontynuował.
– Herr Abendsen, zapytam wprost. Co pan wie o Nebenwelt? O świecie, który pan tak drobiazgowo opisał w swojej książce?
– Wiem dokładnie tyle samo, co pan. To fikcja literacka.
– Och, herr Abendsen, jestem pewien, że w tej materii posiada pan znacznie bogatszą wiedzę, niż ja. Pytanie brzmi: skąd pan czerpie tę wiedzę? Bo obojemy wiemy, że to nie jest fikcja.
 
Maciej Kaczmarski

3.

– Jim, zobacz! Potrafię znikać.
   Rebeka mrugnęła okiem i naprawdę zniknęła. Jim wpatrzył się w puste miejsce przy łóżku z niemałym zdziwieniem.
– Rebeka? – Spytał cicho. – Jesteś tu?
– Jestem, a gdzie bym miała być? – Dobiegł go głos bliźniaczki, wydobywający się jakby z nikąd. – Rusz komplantem i spróbuj mnie zobaczyć.
Jim komendomyślą załączył soczewkę w lewym oku i włączył wzmacniacz światła, lecz nic to nie dało. Nie zobaczył Rebeki. Potem przeszedł na podczerwień, wypróbowując jej pięć różnych źródeł IR. Jednakże Rebeka wciąż się nie pojawiała.
– Co mam zrobić, żeby cię zobaczyć? – Spytał bezradny.
– Pomyśl – odparła Rebeka z naganą.
Jim po kolei sprawdzał wszelkie posiadane możliwości innego widzenia, aż w końcu udało mu się ujrzeć siostrę. Zatrzymał się na wzroku kota.
– Jesteś.
Jednakże wciąż niedokładnie widział Rebekę. Była ona jedynie czymś w rodzaju niebieskiego kłębu dymu, który przybrał kształt ludzkiej sylwetki.
– Fajnie, no nie? – Rebeka powróciła już do materialnej postaci. – Świetna zabawa.
– No… – odparł. – Jak to zrobiłaś?
– Marta pożyczyła ma taki jeden program – odparła. – Leży tam, na szafce.
Ruchem ręki wskazała półkę przy biurku, nad którym wisiał ekran komputera. Jim podszedł we wskazane miejsce i wziął do ręki mały, plastikowy kwadracik, którego jeden bok zakończony był kilkoma szerokimi, metalowymi blaszkami.
– Softlive05 – Jim na głos przeczytał napis na pudełku. – Nowa generacja ciała ludzkiego. Co to jest?
– Kilka programów, które umożliwiają na przykład znikanie.
Rebeka zrobiła piruet, ukłoniła się nisko, mrugnęła okiem i zniknęła. Ponownie pojawiła się po kilkunastu sekundach.
– Co jeszcze można dzięki niemu robić? – Spytał zaciekawiony chłopiec.
– Jeszcze wszystkiego nie sprawdzała, ale w necie czytałam, że można zmieniać głos, kolor włosów, oczu, czy nawet skóry; wprowadzić się w stan upojenia alkoholowego, po zjaraniu skręta… Tyle pamiętam. Opcji jest chyba dwadzieścia. Chcesz go sobie wgrać?
– A rodzicom mówiłaś?
– Oszalałeś? – Prychnęła. – Przecież natychmiast kazaliby mi to oddać.
– No tak… – szepnął Jim. – To ja może też spróbuje tej niewidzialności?
– Ok, wybierz pierwszy program.
Usiadł przed monitorem komputera, podłączył do niego wyjęty z szafki czytnik programów softlive. Po chwili połączył się komplantem z czytnikiem. Wsunął kartę z programem, a na monitorze pojawiło się niebieskie menu z nazwami aplikacji. Jim komendomyślą nakazał zainstalowanie pierwszego, tak jak mu poleciła siostra.
Przez chwilę przed oczami zawirowały mu czerwone mroczki, tak, że nic nie widział. Jednak po kilku sekundach wszystko wróciło do normy. Wyłączył połączenie komplantu z czytnikiem, wstał, rozejrzał się. W porządku.
– I co teraz? – Spytał.
– Komplatn powinien od razu zaktualizować twoją soczewkę, na stronie z aplikacjami powinieneś mieć nową ikonkę.
– Taką błyszczącą na niebiesko?
– Tak, właśnie tą – odparła. – Teraz ją wybierasz, mrugasz i…
Rebeka ponownie zniknęła. Pojawiła się dokładnie po sekundzie.
– Teraz ty.
Jim wybrał aplikacje, mrugnął i… nic się nie stało. Spróbował jeszcze raz, bez skutku.
– Co jest? – Spytał.
– Nie wiem… Wybierasz na pewno dobry program?
Spojrzał na monitor, gdzie widniała ikona znikania, po czym porównał ją z tą w soczewce.
– Na pewno.
– Spróbuj jeszcze raz.
Jim mrugnął. Nic. W złości zaczął szybko trzepotać jedną i drugą powieką. Po kilku dłuższych chwilach w końcu mu się udało. Zniknął. Zapanowała cisza.
Chłopak dłuższy czas się nie odzywał.
– Jim? – Szepnęła Rebeka, niepokojąc się. – Jim?
 
 Maciej Kaźmierczak

4.

– Teraz rozumiesz? – Zielone oczy Ariadne wpatrywały się w Kadmosa ze smutkiem. Z trudem zogniskował na nich wzrok, wciąż oszołomiony strumieniem danych, który przepłynął między ich umysłami.
Skinął powoli głową.
Rozumiał wszystko. Wszystko, co zobaczył. Wszystko, co kiedykolwiek było do zobaczenia czy rozumienia..
– Ja…- zaczął i zrozumiał, że nie zdoła dokończyć tego zdania. Nie znał odpowiednich słów. Zresztą i tak nic już nie zostało do powiedzenia.
Uśmiechnęła się do niego współczująco. – Chyba powinieneś już iść.
Nie zauważył nawet, jak znalazł się na ulicy. Szedł przed siebie, nie zastanawiając się, po co i dokąd. Próbował się rozglądać, ale ani dziesiątki spieszących do swoich spraw przechodniów, ani błękitne, szklane bryły budynków, ani ciemne, skłębione chmury nie były w stanie przykuć jego uwagi. Nie było w nich nic do zobaczenia. Nic do zrozumienia.
Czarnoskóry chłopak – siedemnaście lat, nie więcej – potrącił Kadmosa i rzucił za nim wiązanką przekleństw. Jego towarzyszka, szczupła blondynka w różowej sukience, roześmiała się nieprzyjemnie. Kadmos nie przejął się. Rozumiał ich.
Nogi same zaniosły go pod wejście do bloku. Na trzecim schodku wciąż leżała zużyta prezerwatywa. Kadmos przestąpił nad nią ostrożnie, niemal z czcią. Na wszelki wypadek. Nie ma wypadków. Poręcz przy schodach była zimna i chropowata, tak, jak powinna. Magnetyczny klucz zawibrował w zamku w najzupełniej zrozumiały sposób. Ekran ścienny obudził się do życia z tak natrętną oczywistością, że Kadmos, nie myśląc nawet o tym, jednym ruchem ręki posłał go z powrotem w mroczną krainę standby. Nie było już nic, co musiałby zobaczyć i usłyszeć.
 
***
 Zachodzące słońce przebiło się w końcu przez powłokę chmur i ujrzało Kadmosa stojącego na balkonie, wychylonego przez barierkę, trzymającego w dłoni butelkę piwa. Z wysokości ośmiu pięter spoglądał na Miasto, otulone już kołdrą kolorowych neonów i hologramów. Gdzieś tam, na dole, nieprzeliczone tysiące ludzi kłębiły się na ulicach, w sklepach, w barach, w klubach, w mieszkaniach, w sensoriach. Gdyby tak teraz posłać im wszystkim jakąś wiadomość, podwiesić pod niebem hologram, napisać wirusa, który wwierci się w ich komputery, personale i wszczepki mózgowe i wszędzie wypisze na kwarcowych ścianach czerwonym sprayem to, co pokazała mu Ariadne … Ale nie miał jej Daru, a żaden język nie byłby w stanie przetrawić i przekazać tego, co teraz rozumiał. Frustracja pozostawia gorzki posmak w ustach. Zresztą, czy naprawdę zrobiłby to, gdyby nawet mógł?
Odwieczne marzenie Ludzkości – zrozumieć świat, który ją otacza.
A teraz patrzy na ostatnie promienie odległej gwiazdy odbijające się w przeszklonych ścianach budynków, na światła bijące z holoekranów, na sznury samochodów pełznące asfaltowymi ulicami, na każdą z dziewiętnastu milionów istot ludzkich przeżywających kolejny dzień swojego życia gdzieś tam, w dole i wie, że są pytania, których nie…
Butelka wyślizgnęła się z jego dłoni i poszybowała w dół, coraz mniejsza i mniejsza, aż znikła i została tylko odległa szarość asfaltu bocznej uliczki. Jakikolwiek odgłos towarzyszył jej śmierci – zginął wśród wielkomiejskiego zgiełku. Nikt go nie usłyszał.
Kadmos długo spoglądał w dół. A, co tam. W końcu nie ma przypadków, a to pomysł równie dobry, jak każdy inny. Rozumiał oczywiście jego bezsensowność. Ale rozumiał też, że nic innego mu już nie zostało. Tak być powinno.
Jego również nikt nie usłyszał. Kiedy rano znaleźli to, co z niego zostało, nocny deszcz zdążył już zmyć krew.

Tomasz Królak