Jedna odpowiedź – ukryta wśród wielu tajemnic,
Jeden człowiek – Escobar,
Jeden cel – zemsta,
Jedna myśl – zabić wszystkich, którzy staną mu na drodze.
Tym, którym władza i pieniądze pozwoliły stać się nieśmiertelnymi, strach zajrzał w oczy. Powrócił Escobar – dawny żołnierz, przemytnik, awanturnik: człowiek, któremu odebrali wszystko, grzebiąc go w pustelni na zapomnianym księżycu Eltenery. Powrócił, a wraz z nim przybyły zniszczenie i śmierć. Nikt dotąd nie miał odwagi stanąć naprzeciw potężnego militarnie i politycznie wroga, ale też nikt nie był tak bezwzględny jak Escobar. Na planecie Eltenera dzieją się dziwne rzeczy: tajemnice stają się groźne dla „nietykalnych” na Ziemi, garstka buntowników walczy z armią Kongregacji, umarli zmartwychwstają, trwa handel kwiatami pamięci, rodzi się nowy Bóg. A w tym wszystkim Escobar śmiercią wrogów znaczący drogę ku swojemu przeznaczeniu.
Odpowiedz na pytanie…
A jeśli nadejdzie taka chwila, że będziesz musiał umrzeć,
a jeśli taka chwila nadejdzie?…
Tytuł: Bogowie są śmiertelni
Autor: Grzegorz Drukarczyk
Wydawca: Almaz
Data wydania: 10 lutego 2012 r.
Gatunek: fantastyka, s-f
Grzegorz Drukarczyk
Bogowie są śmiertelni
(fragment)
Wiatr chłostał betonowe ściany biczem zimnego deszczu. Po płycie komunikacyjnej u stóp dziurowca płynęły strugi wody. Sine niebo, w którym utonęła Ti-Dejanira, mokrym cielskiem chmur nieomal ocierało się opokrzywione dachy.
Poprawiłem się przy oknie.
Jeden z Łapaczy ostrożnie wychylił się zza pancerki, uniesioną ręką sygnalizując, że chce rozmawiać. Na jego ramieniu dumnie lśnił srebrny emblemat Wigilii. Dwóch innych zajęło dogodne pozycje na wschodniej ścianie budynków. Paru kolejnych szykowało masywne emitery naprowadzane podczerwienią. Wyglądało to na przemyślaną akcję. W duchu skląłem się za głupotę. Ja polowałem na Sancheza, a Ditlev na mnie… Te trzy lata przytępiły mi instynkt, jak pierwszy naiwny wlazłem w pułapkę. Idiota.
Chłopcy potrzebowali tylko hasła. Wyglądali na lekko poirytowanych rozkazem oczekiwania. To miała być prosta akcja.
Przez jęk wiatru i szum deszczu dobiegał niski, lecz coraz głośniejszy dźwięk. Zmienił się w huk, gdy zza północnego dziurowca wynurzyły się lecące w szyku bojowym trzy wiropłaty.
– Wyłaź, Esco! – krzyczał ten ze srebrnym emblematem. – Powoli i z łapami nad głową!
Działo na grzbiecie pancerki obracało się powoli.
– Esco, słyszysz mnie?! Szkoda wysiłku! Wychodź!
Wiropłaty były coraz bliżej. Narastał ryk silników.
Z kieszeni wyciągnąłem tuleję z ładunkami. Nie śpiesząc się, załadowałem phobosa.
…Panie, a jeśli ziarno nie wschodzi?
Znaczy to, że suche w środku…
Pod osłoną ściany przetoczyłem się w drugi koniec pomieszczenia. Uderzeniem buta strzaskałem kratkę wentylacyjną. Wiatr wdarł się przez wybitą dziurę i bryznął deszczem. W okamgnieniu złożyłem się do strzału, wziąwszy za cel najbliższy z wiropłatów, i nacisnąłem spust phobosa.
Wybuch rozszarpał maszynę, a seria z emitera uderzyła w otwór, przy którym jeszcze przed chwilą leżałem. Skoczyłem za filar. Druga seria zdruzgotała kratkę szybu wentylacyjnego. Łapacze mieli minimalne, ale jednak spóźnienie. Uśmiechnąłem się, na pewno byli wściekli.
…Czy suche ziarno jest nic niewarte, Panie?
Córko, byt jest i w żywym, i w martwym…
Złożyłem niepotrzebnego już phobosa. Przez rozbite szyby dochodziły echa nawoływań Łapaczy. Wiropłatów nie było słychać. Musiały przeskoczyć ponad bezpieczny pułap niskich chmur, czekając na podjęcie? akcji. Sprawdziłem, czy krzywka wciąż miękko zwalnia sprężyny spłonnika.
Zwalniała miękko. Przytwierdziłem broń do uda. Potoki wody bębniły nieprzerwanie, wiatr ciskał się między ścianami dziurowców, odtwarzając bez końca jękliwą melodię.
Otwarłem skórzany futerał. Ostrożnie wyciągnąłem dwie kostki materiałów wybuchowych. Zerwane plomby odsłoniły kodyfikatory. Nastawiłem je na impuls magnetyczny.
Mogli przyjść po mnie tylko pionem łącznikowym. Ustawiłem jeden z ładunków tuż przy wejściu, a drugi u stóp popękanego filara trzymającego strop. Teraz pozostawało tylko oczekiwanie.
…Jak byt drzewa może kryć się w martwym ziarnie, Panie?
Rozkrusz je, Aido.
Rozkruszyłam, Panie.
Upuść na ziemię.
Upuściłam, Panie.
Spójrz w dół i powiedz, co widzisz?
Ziemię, Panie…
W oddali zabrzmiał huk startującego statku. Drżenie konstrukcji świadczyło, że była to duża jednostka. Jeśli od czasu, kiedy umarłem, nic się nie zmieniło, to musiała być Silvana – flagowy statek Larommy pod zarządem naczelnika klanu Kali. Uśmiechnąłem się do własnych myśli. Czyżby Mustafa wolał uciec, niż czekać na wyrównanie rachunków? To do niego podobne…
…Córko, czy ziemia da siłę zdrowemu ziarnu?
Tak, Panie.
Zatem i martwe może w żywe się obrócić?
Może, Panie…
Łapacze Wigilii wpadli w efektownym stylu. Dwaj oczyścili przedpole wiązkami emiterów. Byli pewni siebie. Grupa przyczajona w niszy wejściowej strzegła tej drogi odwrotu, pozostali rozsypani w tyralierę zmierzali w moją stronę.
Z satysfakcją patrzyłem na przygarbione sylwetki Znałem czas ich śmierci. Decydowałem o przyszłości. Byłem… bogiem?
– Wyspowiadaliście się?! – krzyknąłem.
Byli bardzo szybcy. Rozproszyli się w ułamku sekundy, szukając schronienia. Ale nie mogli zdążyć. Boskim palcem uruchomiłem wiązkę magnetyczną. Pomieszczenie na sekundę rozjarzył oślepiający błysk, a gniewny podmuch wzbudzony kierunkowym wyładowaniem porwał garbate sylwetki z ziemi i jak szmaciane lalki rzucił o ścianę. Miłosierny kurz przysłonił widok, otulając martwych jak całun. Akt łaski. Zbyteczny. Nie bałem się spojrzeć w twarze moich ofiar.
Brodząc w okruchach betonu, podszedłem do porozrzucanych ciał. Jednemu z Łapaczy zdjąłem z pleców przerzutnik. Miałem łzy w oczach – prawdziwe – od tego cholernego pyłu.
Podniosłem metalową klapę odsłoniając otwór zsypu. Założyłem na plecy przerzutnik, nastawiając decelerację tak, bym zlatywał wystarczająco szybko, ale bez ryzyka skręcenia karku. W myślach kalkulowałem, ile czasu zajmie pozostałym Łapaczom podjęcie decyzji. Nie było wątpliwości – tym razem rozwalą cały segment, jak tylko się upewnią, że nikt z pierwszej grupy nie ocalał.
Dopiąłem klamry, jeszcze raz sprawdziłem parametry spadania i zacząłem nasłuchiwać.
Rzeczywiście zaczęli szanować Esco, byli teraz nad wyraz ostrożni. Niestety, oni też mieli wyznaczoną godzinę śmierci.
Wskoczyłem do zsypu i spadając, odliczałem sekundy. Po pięciu wiązką magnetyczną odpaliłem drugi ładunek – ten pod filarem. Echo walącej się kondygnacji towarzyszyło mi aż na sam dół…