Posiadanie dużej biblioteczki czasem bywa kłopotliwe – bowiem wcześniej czy później przyjdzie taki moment, gdy ilość posiadanych tomów przewyższy możliwości przerobowe czytającego. Co wtedy? Ano, książki będą smętnie leżeć na półce w oczekiwaniu na swoją kolej, która może przyjść za dwa tygodnie albo za dwa lata. Tak było w przypadku mojego egzemplarza Dworca Perdido Chiny Miéville’a – pół roku minęło, zanim znalazłem chwilę czasu, by wreszcie zabrać się za opasłe tomiszcze i zmierzyć się z tą kultową juz powieścią. Powiem tyle: z jednej strony pluję sobie w brodę, że nie zrobiłem tego wcześniej, z drugiej cieszę się z tego niezmiernie; gdybym zabrał się do tego kilka lat temu, możliwe, że nie doceniłbym w pełni jej wartości.
I nie dlatego, iż odkrywa przed czytelnikiem prawdy objawione, że otwiera przed nim drzwi samouświadomienia lub wywraca jego światopogląd na lewą stronę. W gruncie rzeczy Dworzec Perdido jest po prostu fantastyką rozrywkową, która w księgarniach ląduje na półkach między twardą SF a wampirzymi romansidłami. Wszystko rozbija się jednak o skalę: podczas gdy typowe czytadło lub popularną powieść można porównać do tabliczki czekolady – słodkiej, acz niewielkiej – książka Chiny Miéville’a przypomina paterę wypełnioną wszelkimi rodzajami łakoci: począwszy od muffinek z nadzieniem czekoladowym, poprzez wafle z kremem, babeczki z karmelem i polane lukrem pączki z różą. Co więcej: tam, gdzie zazwyczaj taka mieszanka poskutkowałaby próchnicą i rozstrojem żołądka, tutaj to wszystko układa się w kompozycję paradoksalną: harmonijną w swym chaosie, matematycznie wykalkulowaną w swej przesadzie i szalenie sycącą w swej powierzchownej, pustej kaloryczności.
Świadom jestem tego, iż może to wszystko brzmieć dziwnie, jeśli nie śmiesznie, jednak trudno mi mówić o Dworcu Perdido w sposób pozbawiony pewnej przesady, która jest od początku do końca wpisana w tę powieść. Jest jak wielkanocna baba – z każdą kolejną przeczytaną stroną puchnie coraz bardziej od kotłujących się w niej wątków, motywów, stylistyk i konwencji, których wystarczyłoby na obdzielenie kilku, jeśli nie kilkunastu innych książek. Znajdziemy tu niemal wszystko: skomplikowane intrygi kryminalne, nieco steampunkowe science-fiction z samoistnie zrodzoną sztuczną inteligencją, mocny horror, opowieść drogi, a wszystko doprawione wątkami obyczajowymi czy społecznymi. Ten eklektyzm z początku może wydać się zaskakujący, a nawet przytłaczający, ale autorowi znakomicie udaje się połączyć wszystkie te stylistyki, narzucić im odpowiedni kształt, tworząc zwartą, niemal monolityczną konstrukcję. Nie ma tutaj nieznaczących epizodów, pozostawionych samym sobie – nawet szczególiki, podane niejako przy okazji, wcześniej czy później okazują się być elementami mającymi duży wpływ na kształt fabuły. A przyznać trzeba, że takowych detali jest mnóstwo – tym większy respekt budzi więc zdolność Miéville’a do trzymania tego wszystkiego w ryzach. Buduje on jednocześnie kilka wątków, uzupełniając je o luźne epizody, skacząc i klucząc pomiędzy nimi, ale ani na moment nie traci panowania nad całością, umiejętnie dozując informacje i podkręcające napięcie budujące atmosferę dekadenckiego i zgniłego Nowego Corbuzon.
Właśnie, Nowe Corbuzon… Ogromny, urbanistyczny moloch, miasto-państwo kierowane twardą ręką Burmistrza i aparatu milicyjnego, koszmarny wytwór dziesiątek pokoleń biednych i bogatych… W Dworcu Perdido znajdziemy wielu barwnych bohaterów: garudę Yagharka, którego wypełniony złotem mieszek rozpocznie w mieście prawdziwy koszmar, zapalonego naukowca Isaaca, pracującego nad wynalazkiem mogącym odmienić świat, zaangażowaną politycznie dziennikarkę Derkhan, nieludzkiego Tkacza, bezwzględnego burmistrza Rudguttera, Lin – znakomitą artystkę khepri i wielu, wielu innych. Wszyscy oni żyją w mieście, walczą z narastającą grozą, szukają drogi do wolności, kochają, cierpią i zabijają. Jednak im dłużej przyglądałem się ich działaniom, im dalej brnąłem w powieść, tym mocniej docierało do mnie, iż postacie te – choć ważne – nie są głównymi bohaterami książki. Tym bowiem jest niewątpliwie samo miasto, wielkie Nowe Corbuzon, dystopia doskonała, jednocześnie intrygująca i przerażająca. Miéville stworzył na kartach powieści twór niewątpliwie szczególny: metropolię łączącą w sobie szereg przeciwności, które już dawno powinny zaprowadzić ją na skraj upadku, a ona mimo to nadal trwa w swej karykaturalnej, koślawej formie. Obszary potwornej biedy sąsiadują z dzielnicami bogatymi i pięknymi; ludzie egzystują obok dziwacznych ras o odmiennych systemach wartości czy etyki; przestępcy zostają skazani na prze-tworzenie, zmieniające ich na przykład w skrzyżowanie człowieka z parową maszyną tłoczącą; tutaj istnieje także potworna moc taumaturgiczna, skałkowe karabiny i sztuczna inteligencja mechanicznych konstruktów, a wszystko to tworzy chaotyczną, a mimo to spójną mozaikę. Wiele jest książek, w których działania bohaterów odmieniają świat, a przynajmniej pewien wycinek rzeczywistości. W przypadku Dworca Perdido to miasto odmienia bohaterów, bez niego nic nie jest możliwe. Ono przyciąga swą różnorodnością i wachlarzem możliwości, odpycha smrodem, ubóstwem i dekadencją, intryguje życiem prowadzonym po zmroku. Nikt, kto choć przez chwilę znalazł się w mieście, stał w cieniu posępnych Kości, ukląkł przed monumentalną bryłą Dworca Perdido, nigdy nie pozostanie taki sam – ta metropolia zmienia, odczłowiecza, psuje, ale czasem również daje drugą szansę na odmianę swego życia.
Sposób, w jaki Miéville odmalowuje portret tego szalonego, urbanistycznego tworu jest równie niesamowity jak samo Nowe Corbuzon: czytając powieść czułem się, jakbym przedzierał się przez wąskie, labiryntowe uliczki miasta, brnął w jego ściekach, oddychał zepsutym powietrzem pełnym smogu, a każdy opisany obraz uderzał we mnie z potworną wręcz mocą. Dziwaczne, nieludzkie konstrukcje, groteskowi prze-tworzeni, umykające percepcji włókna tkaniny rzeczywistości – niezależnie od tego, jak bardzo szalone i pokrętne są pomysły autora, plastyczność i szczegółowość ich opisów jest niesamowita. Czytelnik nieodmiennie ma wrażenie obcowania w kotle, z którego chciałby natychmiast uciec, a mimo to zostaje, zaintrygowany tym chaosem form. Jeśli coś mogłoby niektórym przeszkadzać, to pewna polityczność opowieści – fakt, iż autor jest marksistą wyraźnie widać w sposobie ukazania władz Nowego Corbuzon: skorumpowanych, trzymających miasto w żelaznym uścisku i niewahających się używać milicji, ale jednocześnie uzależnionych od „sponsorów” ze świata wielkiego biznesu i przemysłu. Jednak tak naprawdę nie ma to – przynajmniej dla mnie – żadnego znaczenia: urbanistyczny moloch dalej poraża swą wizją, niezależnie od ideologii, jaka stała za jego stworzeniem.
Polecam Dworzec Perdido z całego serca. To powieść znakomicie napisana, zaskakująca niesamowitymi pomysłami, a jednocześnie rewelacyjnie skonstruowana pod względem dramaturgicznym. Duszny klimat uderza juz od pierwszych stron, a napięcie w niektórych partiach książki powoduje, iż czytelnik siedzi jak na szpilkach. Lektura powieści Miéville’a przypomina podróż przez skomplikowany labirynt: jest ciężko, serce dudni jak młot, uczucie klaustrofobii narasta, ale determinacja pcha do przodu aż do finału. Nie jest to rzecz dla każdego: tutaj każde zwycięstwo ma gorzki posmak, a dobra nie znajdzie się prawie wcale. Jeśli jednak ktoś jest gotowy zanurzyć się bez reszty w tej szalonej wizji, z pewnością nie będzie zawiedziony.
Autor: China Miéville
Tytuł: Dworzec Perdido
Tytuł oryginału: Perdido street station
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
ISBN: 978-83-7298-288-9
Liczba stron: 647
Wymiary: 135 x 205 mm
Wydanie polskie: 2003
Rok wydania oryginału: 2000
Tłumaczenie: Maciej Szymański