Dzieci mają różne plany na przyszłość – chcą być strażakami, grafikami komputerowymi, projektantami klocków Lego, modelkami, lekarzami… I fajnie, tylko że owe marzenia wyglądają zazwyczaj na przetworzone przez rzeczywistość i zdroworozsądkowe – przecież wyżej wymienione zawody istnieją i ktoś musi je wykonywać. A ja się pytam – kim te dzieci chciałyby zostać NAPRAWDĘ? Autorzy książek dla młodych czytelników, zanim zabiorą się za pisanie, też muszą zadać sobie to pytanie. I jeśli znajdą na nie odpowiedź, to połowa sukcesu za nimi.

Drążenie tematu wcale nie przynosi zaskakujących wyników, bo większość przyciśniętych do muru dziewczynek odpowie, że tak naprawdę, na uszko szepcząc, najbardziej nęcąca jest kariera księżniczki (względnie wróżki). Gdybym była klasyczną przedstawicielką swojej płci, to zapewne powiedziałabym to samo – jestem w stanie wyobrazić sobie pragnienie posiadania zamku, szafy pełnej najpiękniejszych kiecek, jednorożca w stajni i księcia w… ehm, pokoju obok. Nie doszukujcie się w tym żadnego szyderstwa, mówię najzupełniej serio – bycie księżniczką musi być kapitalną sprawą, pod warunkiem, że ma się życie takie, jakie księżniczka mieć powinna, a nie takie, jakie prawdziwe księżniczki zazwyczaj mają (patrz: Sissi, cesarzowa Zyta czy lady Diana). I choć w dzieciństwie pragnęłam czegoś innego, to doskonale rozumiem tęsknoty dziewczęcych serduszek.

Kim chcą być chłopcy i dziewczynki mojego pokroju? Tak naprawdę, z ręką na sercu, bez oglądania się na realność? Kosmonautami! Poszukiwaczami skarbów! Piratami! Czarodziejami! (Dziwne, ale jakoś nie zetknęłam się z chłopcem, który chciałby być księciem). Nam, awanturnikom jest łatwiej niż dziewczynkom – na dobrą sprawę, jak się człowiek uprze, to kosmonautą zostać można, a i archeolog może być poszukiwaczem skarbów, podczas gdy książąt na świecie jak na lekarstwo, a okazji do zostania żoną Harry’ego Windsora raczej bym nie szukała. Niemniej jednak to są właśnie te plany bajkowe, wspaniale dziecięce, niezniszczone przez nienaturalne dążenie do skracania maluchom dzieciństwa.

Skupimy się teraz na poszukiwaczach skarbów, jako że taki właśnie zawód miałam w planach przez wiele lat, począwszy od okresu przedszkolnego, a skończywszy… cóż, tak naprawdę nigdy nie skończywszy, bo studia archeologiczne ciągle zostają sprawą otwartą. Przeznaczony mi książę dostał dyspensę i mógł białego konia wykorzystywać li tylko do polowań, a ja zajęłam się marzeniami o odkryciu Atlantydy i odszukaniu kompletnej, zmontowanej Bursztynowej Komnaty (o Świętym Graalu nie wspomnę, bo to bajka!). Zaczytywałam się w Przygodach Trzech Detektywów i w historiach o Panu Samochodziku, uwielbiałam takie lektury, jak Skarb pradziadka Ewy Kołaczkowskiej.

Na dobrą sprawę nigdy nie musiałam zakończyć mojej zabawy w Indianę Jonesa, ponieważ dobry i wyrozumiały Pan Bóg obdarzył mnie synem. Nie muszę ukrywać się po kątach, gdy chcę poczytać książki z serii Ulysses Moore, bo mam słuchacza, który pomaga mi zachować pozory – przecież to jemu czytam, a nie sobie! Mogę z czystym sumieniem łazić po ruinach średniowiecznych zamków i szukać ukrytych skrytek oraz obładowywać półki kolejnymi tomami dziecięcych i młodzieżowych przygodówek! Teraz już chyba nikt nie będzie zdziwiony, że powieść To tylko pies?! została przeze mnie nie tylko zauważona, ale w tempie przyspieszonym przeczytana dziecku podczas wieczornych wypraw w świat fantazji. Dziecko moje ma już dziewięć lat, więc właściwie mogłoby sobie samo książkę przeczytać, ale mamusia nie była w stanie przepuścić takiej okazji!

Historia chłopca o imieniu Homer, któremu ojciec zaplanował przyszłość hodowcy kóz, a który marzy o wyruszeniu w świat w poszukiwaniu skrzyń pełnych złota, przyciąga każdego, kto kocha przygody, ukryte komnaty, dziwne mapy, niesamowite pojazdy, groźne zwierzęta i wredne czarne charaktery. Akcja toczy się wartko, jest pełna niespodziewanych zwrotów i ciekawych rozwiązań fabularnych. Oprócz pomysłu, największą zaletą powieści jest przesłanie: cóż z tego, że jesteś dzieckiem, które na nazwisko ma Pudding, którego nie można nazwać szczupłym i wysportowanym, cóż z tego, że nie jesteś za bardzo lubiany przez kolegów, bo ciężko się bawić z kimś, kto nosa z książek nie wystawia, cóż z tego wreszcie, że mieszkasz w zabitej deskami wiosce, z której droga ucieczki jest usiana kamieniami i drutem kolczastym. Nic nie może stanąć na przeszkodzie komuś, kto chce zostać poszukiwaczem skarbów, nikogo nie można zmusić do rezygnacji z marzeń!

Homer ma wujka, który rozbudza w nim pasję i utwierdza w przekonaniu, że nic nie jest niemożliwe. Niestety, Homer wujka traci w dramatycznych i niezwykle tajemniczych okolicznościach, a jedynym spadkiem po nim okazuje się być… pooowolny i melancholijny psiak, który stracił węch, więc jest w pewnym sensie inwalidą. Lawina wydarzeń rusza w chwili, gdy dwunastoletni bohater dokonuje czynu potwornego, makabrycznego i odrażającego – własnoręcznie, choć niechcący, zaprósza ogień w bibliotece, puszcza ją z dymem i zrównuje z ziemią. W tym momencie miałam ochotę porzucić lekturę – jak można obarczać dziecko tak potworną zbrodnią!? Całe szczęście, że Homerowi udaje się zrehabilitować. W pewnym sensie, bo życia to książkom nie wróci.

Przygody chłopca wciągają, a bohaterowie, choć dość schematyczni, to jednak świetnie wpisują się w konwencję książek dla dzieci, którym nie potrzeba wcale pogłębionych psychologicznie i niespotykanych nigdzie dotąd postaci. Mamy tu coś dla miłośników zwierząt (sympatyczny pies, wzbudzający mieszane uczucia szczur i zdecydowanie nienadający się do przytulania żółw), dla fanatyków niestandardowych środków lokomocji, dla wielbicieli tajemniczych map, zagadek, pościgów i ciemnych, nie-wiadomo-dokąd prowadzących tuneli. Znajdzie się też kilka dramatów dla tych, którzy szukają opowieści „z trupem”, więc lektury nie polecam młodszym osobnikom, których wrażliwości nie stępiła jeszcze mitologia grecka! 

Napięcie – jest, dobra zabawa – także, nie brakuje mądrego przesłania (choć przydałby się większy nacisk na pochwałę odpowiedzialności i niedoprowadzania rodziców do zawału). W czasie lektury bawiliśmy się dobrze, choć słuchacz zdecydowanie lepiej od lektora.

Rozczarowaniem jest styl powieści. Słabiutki, pełen powtórzeń, banalnych dialogów, irytujących wyrazów dźwiękonaśladowczych i zmarnowanego potencjału scen. Jednym słowem – niewymagający. Przy tym średnio zabawny, choć nie powiem, ze dwa razy oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Niestety, kolejny to dowód na to, iż spory procent dzisiejszych autorów (a także tłumaczy i redaktorów) książek dla dzieci nie szanuje swoich odbiorców (w przypadku literatury dla młodzieży ten problem jest wręcz zatrważający!). Używają stylu infantylnego i płytkiego zakładając, że czytelnicy nie zrozumieją ciekawszych, oryginalniejszych i bardziej barwnych sformułowań, że nie potrzebują niczego, poza pędzącą na złamanie karku akcją. Nie przypuszczają, że niejeden dziewięciolatek zwróci uwagę na wyraz „kamienny”, pojawiający się czterokrotnie w jednym niedługim akapicie. Dodatkowym minusem jest fatalna korekta, bo tekst roi się od błędów interpunkcyjnych, stylistycznych, trafił się nawet ortograficzny. A przecież czytanie książek ma kształtować styl i poprawność wypowiedzi…

Podsumowując: książka podobała się, ale nie do końca, wciągała, ale nie bez reszty. Czytało się miło, ale moim zdaniem nie będzie to lektura, która oprze się działaniu czasu i będzie czytana przez nasze wnuki i prawnuki.

Autorka: Suzanne Selfors
Tytuł: To tylko pies?!
Tytuł oryginału: Smells like dog
Przekład: Michał Zacharzewski
Wydawnictwo: Wilga (Grupa Wydawnicza Foksal)
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 382
Oprawa: miękka
ISBN: 9788328018068
Kategoria: literatura dziecięca

Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: Zielono w głowie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *