Nie trzeba wnikliwie studiować Odysei, żeby wiedzieć, kim były syreny. Te wredne potworki przybierały rozmaite postaci, ale zawsze miały w sobie coś z pięknych niewiast. Wabiły śpiewem marynarzy, nieopatrznie zapuszczających się na niebezpieczne wody – z chłopaków zostawały po tym już tylko kosteczki… Na całego psuły nam, kobietom, reputację, bo jakby nie było, to chyba one są pierwszym uosobieniem femme fatale.

Pojawiały się w różnych rejonach antycznego świata, między innymi na wodach Zatoki Neapolitańskiej, gdzie potrafiły tak sprytnie pokierować własną legendą, że na ich cześć nadano imię całemu miastu – Surrentum, czyli Sorrento. Na dźwięk tej nazwy odruchowo zaczynam czuć woń gajów cytrynowych…

Tarquato Tasso, najwybitniejszy poeta włoskiego renesansu, który w Sorrento przyszedł na świat, pisał w liście do swojej siostry, że jedyną rzeczą, która byłaby w stanie wyleczyć go z fizycznych i psychicznych niemocy jest niebo rozciągające się nad miejscem jego urodzenia, jeden rzut okiem na tamtejsze widoki i ogrody, mały łyk sorrenckiego wina lub wody… Intuicyjnie się z nim zgadzam – jestem w stanie wyobrazić sobie, że w takim miejscu wszystkie choroby i depresje uciekają gdzie pieprz rośnie.

Dickens też był zachwycony: Winnice, drzewa oliwne, ogrody pełne drzew cytrynowych i pomarańczowych, sady, wysokie skały, wzgórza poprzecinane zielonymi wąwozami. Ponad pokrytymi śniegiem szczytami, przez małe miasteczka, w których u każdych drzwi stoi cudowna, ciemnowłosa kobieta, obok pysznych letnich willi, docieramy do Sorrento, gdzie poeta Tasso czerpał inspirację z otaczającego go piękna. [Charles Dickens, Pictures from Italy]

Studiując na potrzeby tego tekstu kulturalną historię miasta odkryłam, że właśnie w Sorrento doszło do teatralnego zerwania wielkiej przyjaźni pomiędzy Nietzschem i Wagnerem. Filozof podziwiał muzyka, darzył go uznaniem i uczuciem – do czasu. Po kilku latach odkrył, że jego Ideał jest zapatrzonym w siebie skrajnym egoistą, uważającym się za najwyższe bóstwo na muzycznym Olimpie – a tego Nietzsche, wielki altruista, zrozumieć nie mógł. Oliwy do ognia dolała, coraz mocniej przez kompozytora akcentowana wiara w ponadprzeciętność narodu niemieckiego. Paradoksalnie – pisarz, którego dzieła inspirowały Hitlera, manifestował swoją niechęć do Niemców i do ich kultury. Do tego stopnia, że uważał się za Polaka i swoją polskość chętnie podkreślał, co z jego strony było tylko i wyłącznie przekorą, gdyż w rzeczywistości polskich przodków nie posiadał.

Jeden z pięknych, jesiennych wieczorów 1876 roku, które Malwida von Meysenbug spędzała w swojej sorrenckiej willi, natchnęło tę słynną działaczkę społeczną do wystosowania pewnego zaproszenia. Stało się ono przyczyną zdarzenia, które na wieki przeszło do historii. Wagner, zamiast spokojnie oddychać morskim powietrzem, postanowił się trochę z przyjacielem podroczyć. Jednak ów przyjaciel był już na skraju wytrzymałości, załamany bufonadą odstawianą przez kompozytora na każdym kroku. Nietzsche wygarnął Wagnerowi egocentryzm i „szwabskość”, wstał i wyszedł – nie trzaskając drzwiami tylko dlatego, że znajdowali się na otwartej werandzie.

Tym drobnym wstępem chciałam przybliżyć Wam miejsce, w którym toczy się większa część akcji najnowszej książki Katarzyny Kwiatkowskiej. Autorka niektórym z Was jest dobrze znana – jeśli nie z dwóch sympatycznych kryminałów (Zbrodnia w błękicie oraz Abel i Kain), to na pewno ze świetnych tłumaczeń prozy Elizabeth Gaskell (Żony i córki, Cranford oraz Północ i południe). Pod koniec zeszłego roku wróciła na półki księgarskie nie tylko dzięki przepięknie wydanej przez Świat Książki serii Angielski ogród, w której znalazły się wznowienia dwóch największych powieści Gaskell, ale przede wszystkim kolejną kryminalną perełką.

I już wiecie, że mi się podobało! 

Akcja Zobaczyć Sorrento i umrzeć toczy się nie tylko w cytrusowym kurorcie, ale także w Neapolu, w Pompejach i na Capri, autorka miała więc okazję, by przybliżyć polskiemu czytelnikowi te urokliwe okolice. I udało się jej to rewelacyjnie. Jak sama mówi – drugim bohaterem książki, obok Konstancji Radolińskiej, młodej dziewczyny towarzyszącej w europejskich wojażach swojej angielskiej ciotce, są Włochy.

Historia dzieje się w 1900 roku, teoretycznie nie jest to więc rzeczywistość nam współczesna, mam jednak nieodparte wrażenie, że w pewnych częściach Italii niewiele się od tamtego czasu zmieniło. Jestem właśnie w trakcie lektury Dam Złotego Wieku, książki, której autor, Kamil Janicki, wędrował po Neapolu i Bari śladami Bony Sforzy. Jego opisy turystycznego raju leżącego u stóp Wezuwiusza nie odbiegają bardzo od tego, co na niektórych ulicach włoskich miast widziała bohaterka powieści Katarzyny Kwiatkowskiej.

A dodać trzeba, że autorka dotarła do wspaniałych źródeł opisujących Sorrento i Neapol sprzed ponad stu lat – do przewodników, ale przede wszystkim do listów i wspomnień ówczesnych turystów. Mając tak świetny punkt wyjścia stworzyła plastyczny, barwny i niezwykle realny świat przedstawiony, dzięki któremu zanurzyła mnie w kolorystyce, smakach, zapachach i widokach Włoch. Czułam się tak, jakbym odbywała wycieczkę na południe Europy i wcale bym nie narzekała, gdyby opisów i wrażeń Konstancji było jeszcze więcej.

Zobaczyć Sorrento… czyta się znakomicie. Jeśli w Waszym życiu był okres, w którym pochłanialiście książki Agathy Christie z częstotliwością jedna powieść/jeden dzień, to wraz z tą lekturą przypomną się Wam cudowne chwile spędzone z bohaterami wykreowanymi przez królową kryminału. Katarzyna Kwiatkowska czerpie z najlepszych wzorców. Zawiązanie intrygi, bohaterowie, tropienie złoczyńcy, a nawet rozwiązanie zagadki – wszystko z lekka nawiązuje do tego, czym raczyła nas Christie. Nie jest to w żadnym wypadku puste naśladownictwo. Autorka idzie o wiele dalej – tworzy głębokie, dopracowane tło historyczno-społeczne, rozbudowane charaktery oraz zaplątane, wielowarstwowe spiski i prowokacje.

Drobne zastrzeżenia można mieć jedynie do postaci, bo choć dobrze opisane i wnikliwie skonstruowane, choć budziły we mnie uczucia od sympatii do uwielbienia, od niechęci po wstręt, to jednak żadna z nich nie jest jakoś szczególnie oryginalna, wszystkie wpisują się w tradycję powieści kryminalnych i obyczajowych, których akcja toczy się w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku. Każdą z nich już gdzieś kiedyś spotkałam, choć zapewne inaczej się nazywającą, mającą inne pochodzenie, a nawet płeć. Nie umniejsza to wcale wartości tej książki, bo moim skromnym zdaniem, wprowadza sympatyczną atmosferę familiarności – jakbyśmy nagle znaleźli się w znanym i lubianym towarzystwie.

Przy tym jest to towarzystwo niesamowicie barwne. Na łono włoskich kurortów, zabytków i ruin rzucał się wówczas kto żyw (i kogo było stać na prowadzenie próżniaczego trybu życia polegającego na wałęsaniu się po modnych miejscach), dlatego spotykamy tutaj nie tylko Polaków, Anglików i Amerykanów, ale także Rosjan, Francuzów, Austriaków, Niemców, a nawet jednego czy dwóch Serbów. Ta mieszanka wybuchowa, znakomicie doprawiona włoskimi smakowitościami (takimi jak niemający najmniejszego zamiaru zniżać się do poziomu człowieka pracującego zubożały arystokrata czy też urocza, nieustannie zaaferowana i płacząca pokojówka), sprawdza się świetnie i wprowadza bardzo pasujący do otoczenia chaos.

Akcja powieści przypominała mi trochę torcik pełen warstw (Shrek powiedziałby, że cebulę, ale ja nie jestem ogrem, więc zamieniam jego toporną metaforę na bardziej wyrafinowaną). Poza głównym wątkiem, czyli poszukiwaniem mordercy (lub morderców) kolejnych ofiar, mamy tutaj przede wszystkim spojrzenie na historię – na zmiany zachodzące w tamtych latach na najwyższych szczeblach włoskich władz i na międzynarodowe spiski, które opanowały ówczesną Europę, co rusz doprowadzając do zamachu na jakąś osobistość polityczną. Nie można zapomnieć o tym, że dużą rolę odgrywa tu kradzież dzieł sztuki i wędrowanie tropami ich złodzieja. I to wszystko na wyrazistym i złożonym tle, jakie stanowią opisy włoskich krajobrazów, zwyczajów, potraw oraz charakteru mieszkańców tych malowniczych okolic.

Mnogość postaci oraz wielowątkowość akcji pozwoliła autorce oryginalnie zaplątywać i rozplątywać węzły intrygi oraz mistrzowsko rzucać podejrzenia na kolejnych bohaterów po to tylko, by za chwilę równie umiejętnie uwalniać ich z sideł detektywa-amatora, którym samozwańczo mianowała się Konstancja. Nieoczekiwane zwroty, podchwytliwe kierowanie naszej uwagi w odpowiednie miejsca, mylenie tropów i gmatwanie wszystkiego wyszło autorce wyjątkowo zgrabnie. Samo zakończenie, choć może niespecjalnie zaskakujące dla kogoś, kto przeczytał w swoim życiu wszystko, co wyszło spod pióra Agathy Christie, niezwykle mnie usatysfakcjonowało.

Zobaczyć Sorrento i umrzeć ma maleńką wadę w postaci bardzo drobnego druku. Niemal 350 stron z pewnością zmieniłoby się w ponad 700, gdyby użyto takiej czcionki jaką standardowo widujemy w powieściach. Nie dla każdego będzie to wada, pamiętać jednak trzeba, że z tego powodu książkę czyta się dłużej niż inne pozycje o tej objętości. Osobiście wolę czytać grubaśne cegły niż cienkie powiastki, więc bardziej odpowiadałaby mi wersja z większą ilością stron, ale ta drobna niedogodność w niczym nie umniejsza wartości tej urokliwej pozycji – wspominam o tym tylko dla porządku.

Kończąc kolejną tasiemcową recenzję i dziękując każdemu, kto bohatersko dotrwał do końca, postaram się podsumować całość jednym zdaniem. Jeśli kochacie kryminały retro i sympatycznych bohaterów wyjętych prosto z epoki, ciekawe i pogmatwane intrygi z historią i sztuką w tle, jeśli kochacie podróże i ciągnie Was do Włoch – to Zobaczyć Sorrento i umrzeć jest książką dla Was.

Autorka: Katarzyna Kwiatkowska
Tytuł: Zobaczyć Sorrento i umrzeć
Data wydania: 2014
Wydanie: 1
ISBN: 978-83-940786-0-7
Liczba stron: 348
Oprawa: miękka
Wydawca: Rozpisani.pl
Kategoria: literatura detektywistyczna, kryminał retro

Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: http://zielonowglowie.blogspot.com

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *