Hernán Cortés otrzymywał od wodzów podbijanych plemion najróżniejsze prezenty. Indianie niejednokrotnie mieli nadzieję, że dzięki temu krwawy konkwistador pójdzie dalej i zostawi ich w spokoju. Zdarzało się, że podarunkiem były kobiety. W ten właśnie sposób w ręce Hiszpana wpadła Malinalli, która została nie tylko jego kochanką, ale przede wszystkim tłumaczką. Dla Cortésa był to „dar” bezcenny, gdyż bez znajomości języka Azteków podbój Meksyku byłby niezwykle utrudniony.
Dziewczyna została ochrzczona i przyjęła imię Marina (po indiańsku Malintzin, co z kolei po hiszpańsku brzmiało Malinche). Dla współczesnych Meksykanów jest ona symbolem zdrady, jednak ta ocena wydaje się zbyt ostra. Malinalli nie mogła sama decydować o swoim losie, została najpierw sprzedana przez własną rodzinę, a następnie podarowana najeźdźcom, którzy traktowali ją dobrze i z szacunkiem. Czyż można mieć do niej pretensje o to, że została tam, gdzie czuła się bezpieczna? Poza tym można tylko domniemywać, do jak wielkich walk mogłoby dojść, gdyby nie jej troska o pokojowe negocjacje.
Książka Esquivel opowiada o losach tej niezwykłej indiańskiej kobiety. Autorka postanowiła napisać coś, co wyróżniałoby się na tle innych zbeletryzowanych biografii. Spora część historii opisywanej językiem przepełnionym liryzmem jest naprawdę intrygująca i oryginalna. Opowieść chwilami przybiera postać baśni, innym razem przypowieści. Niejednokrotnie daje nam możliwość zanurzenia się w pięknie indiańskich wierzeń, w ich niezwykłości, tajemniczości, w tym, co dla nas, ludzi innej kultury, niepojęte, niesamowite, a jednocześnie zachwycające. Sny o bogu Upierzonym Wężu, o naturze, która jest odpowiedzią na wszystkie pytania, pomagają czytelnikowi wciągnąć się w specyficzną atmosferę panującą w tej książce. Towarzyszymy Malinalli w wędrówce, obserwujemy życie, które prowadzi przez pryzmat jej pragnień, wierzeń, nadziei i dramatów stających się jej udziałem. Czasem obserwujemy ginący świat Indian oczyma wizji i snów, innym razem suchej relacji historycznej – ta różnorodność nie pozwala się znużyć, zirytować. Czytając, w każdej chwili spodziewamy się czegoś nowego, innego sposobu prowadzenia narracji.
A wówczas, jakby przyroda przychyliła się do uczuć Malinalli, jakby przyroda chciała potwierdzić słuszność jej słów, zerwała się niemal nieziemska wichura, chmury zakryły słońce, zapadł mrok i strugi deszczu zlały się z jej łzami.
Obrazowy język opowieści sprawia, że możemy zamknąć oczy i wczuć się w atmosferę życia wśród ludów podbijanych przez Hiszpanów. Poprzez Malinalli stajemy się nimi, rozumiemy ich, patrzymy na świat ich oczyma, a jednocześnie zgłębiamy różnice panujące między plemionami, narodami. Tak jak ona chcemy wierzyć, że Cortez przywozi ze sobą zmiany na lepsze, choć przecież wiemy doskonale, jaki był efekt przybycia konkwistadorów do Meksyku. Krzyczymy: Malinalli, opamiętaj się, czy nie widzisz, że zależy im tylko na złocie, że sami nie wiedzą, co począć z władzą, jaką dostali w swoje ręce, że nie znają innego sposobu na zdobycie tego, po co przybyli, jak tylko unurzanie całego Nowego Świata we krwi? Jednocześnie tak bardzo chcemy wierzyć wraz z nią, że może tym razem będzie inaczej…
Przybysze zagrabili nie tylko klejnoty dawnych królów, lecz i samego Montezumy. Jego osobisty skarb, zgromadzony przez lata panowania, zawierający najpiękniejsze wyroby z piór i ze złota – pióropusze, ozdoby nosa, napierśniki, bransolety, nagolenniki, nakolanniki, diademy, opaski, złote dzwoneczki na kostki nóg – padł łupem rabusiów. Na dziedzińcu pałacu Axayacatla Hiszpanie wyrywali złoto z owych dzieł sztuki i przetapiali na sztaby. Pod koniec dnia patio przypominało kurnik, gdzie oskubano setki rzadkich ptaków. W powietrzu latały pióra, sieroty sztuki. Latały wszędzie wraz z marzeniami tych, którzy je wytworzyli. Służący zbierali je z szacunkiem, a następnego dnia zanieśli na targ i sprzedali jako pochodzące z pióropuszy władców – Montezumy, jego ojca Axayacatla, innych królów. Ludzie kupowali te bezcenne pamiątki, lecz ich gniew rósł i rósł, tak jak cena noży i strzał z obsydianu.
Autorka nie sili się na szczegółowy opis podboju świata Azteków, sposób opowiadania przypomina trochę opowieść przy ognisku – fakty przeplatane baśniami czasem budzącymi grozę, a innym razem zachwyt. Książka jest cieniutka, a mimo to udało się zamieścić w niej wyczerpujący obraz wydarzeń – niezwykle barwny i sugestywny. Wszystko, co się wówczas działo, widzimy jakby przez mgłę, a jednocześnie wydaje się nam, jakbyśmy tam byli, w środku akcji. Opisy nie są jakoś specjalnie drastyczne, mimo to działają na naszą wyobraźnię i sprawiają, że czujemy się jakbyśmy stali na placu świątyni w Choluli brodząc po kostki w krwi wymordowanych Indian. Po chwili wędrujemy wraz z bohaterką nad rzekę i chłoniemy przyrodę, która rozpacza nad tym, co się stało, nad upadkiem świata piękna i dobra. Świata, w który wierzyła już tylko Malinalli, w który chciała wierzyć tak rozpaczliwe.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że jak na książkę pełną liryzmu i baśniowości za dużo w niej nachalnego naturalizmu. W przypadku niektórych opisów można pokusić się nawet o użycie określenia: turpizm. Taka mieszanka, w której piękno języka przypowieści przeplata się z opisami czynności fizjologicznych, może stać się dla niejednego czytelnika lekturą nie do przejścia. Ja zrezygnowałam z jednoznacznej oceny – były chwile, w których historia i język Malinche oczarowywały mnie i wchłaniały nie tylko samą opowieścią, ale także sposobem jej wyrażania. Niestety, nie brakowało momentów, w trakcie czytania których byłam zniesmaczona lub rozbawiona przejaskrawieniami. Przesadzać nie można w niczym, w innowacyjności także.
Autorka: Laura Esquivel
Wydawnictwo: Książnica
Tłumaczka: Marzena Chrobak
Liczba stron: 240
Okładka: miękka
ISBN: 978-83-240-2410-0
Kategoria: beletrystyka historyczna
Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: Zielono w głowie