Czas, w którym kto żyw (i kto nie żyw, co wyjaśnię poniżej) bił się o tron moskiewski, został w Rosji nazwany Wielką Smutą. Polskie interwencje, czyli knucie, spiskowanie, podbijanie, zdobywanie, mieszanie się w wewnętrzne sprawy innego kraju i próby podporządkowania go sobie (a nie zdarzało nam się to przesadnie często – trzeba to było wówczas doprowadzić do zwycięskiego końca, a uniknęlibyśmy w przyszłości całej masy „problemów”), nazwano Dymitriadami. Ten trudny i pod bardzo wieloma względami tragiczny okres zawsze wydawał mi się pełen potencjału, pociągający i pobudzający wyobraźnię. Niestety, trafiałam nieustannie na opisy nudne i politycznie przegadane: kto, skąd i dlaczego wyruszył; kto, gdzie i po co dotarł; kto, z kim i z jakim skutkiem się bił; kto, kogo i w jaki sposób zamordował, itd.

Trzeba było Mariusza Wollnego i jego Krwawej jutrzni, żeby mi się wydarzenia w głowie poukładały i żebym zdołała wyobrazić sobie wszystko ze szczegółami (a imaginację mam bujną, więc bywało… hmmm… interesująco). Odbyłam jedną czy dwie wycieczki w czasie, poznałam kilka cudownie ekscytujących postaci i tym samym zapałałam wielkim entuzjazmem do owych XVII-wiecznych awantur. Gdyby Pan Mariusz miał chęć, to postuluję, żeby go ustanowić narodowym twórcą podręczników do historii – ręczę, że nagle gwałtownie wzrosłaby liczba pretendentów do nauki w klasach o profilu historycznym.

W tym momencie chcę szybko coś wyjaśnić – to nie są powieści o wampirach! Nie wiem, czy czytając opis pierwszego tomu mieliście wrażenie podobne do mojego, ale od kilku lat tyle się dokoła pałęta krwiopijców, że człowiek głupieje i spodziewa się ich wszędzie. Fragment, o którym piszę, brzmi tak: Dno Czarciego Oka skrywa straszną tajemnicę. Pełno w nim okaleczonych ludzkich zwłok, a każde z ciał pozbawiono głowy. Okolice Sambora nawiedzili czarni jeźdźcy. Sieją grozę wśród okolicznych mieszkańców. Gwałcą, mordują, a co najgorsze, piją ludzką krew. W pierwszej chwili podejrzewałam, że i tutaj natknę się na baśniowych wąpierzy, bo ten krótki zarys treści, choć ostatecznie okazuje się rzetelny, to jednak z początku jest lekko mylący. Na szczęście cykl Mariusza Wollnego to książki dla czytelników:
a) kochających historię i mających mocne nerwy oraz odporne żołądki;
b) tak bardzo kochających historię, że dzielnie pokonują mdłości na widok głów masowo zlatujących z karków;
c) ciekawych tego, jak rewelacyjnie można pisać o historii.

Książki te nie są napisane gładko, miło i przyjemnie, tego zdecydowanie powiedzieć o nich nie mogę. Nie zrelaksujecie się przy nich, nie wyłączycie myślenia, nie odpłyniecie w sympatyczną historyjkę, przy której zapomnicie o stresie i nerwach. Wręcz przeciwnie, napięcie będzie towarzyszyć Wam od pierwszej do ostatniej strony, podobnie jak nieustanne pragnienie zaglądania do źródeł, sprawdzania informacji, podążania tropem pozostawionym przez opowieść. To książka dla poszukiwaczy przygód!

Faktów historycznych tu zatrzęsienie, wylewają się z każdej strony – nie tylko takie, które zapierają dech w piersiach tempem akcji, ale miejscami także pełne szczegółów politycznych czy koncepcji militarnych. Ja jestem zwierzem na tyle historię uwielbiającym, że w chwili, gdy ktoś o nudnych rzeczach (bądź co bądź strategie stosowane podczas wojen czy w kółko podpisywane i jeszcze częściej łamane pakty zazwyczaj mnie nie porywają) pisze w sposób intrygujący, obrazowy i niebanalny, to kupuje mnie z miejsca, z sercem i duszą. A Mariusz Wollny właśnie w ten sposób snuje opowieść, w którą, siłą rzeczy, musiał wpleść wiele informacji, którymi wszyscy inni do tej pory mnie zanudzali. Przy okazji muszę ostrzec czytelników o słabszych nerwach: krew się tu leje już nie strumieniami, ale rzekami, a oderwane, odrąbane, odcięte głowy i inne części ciała latają stadami. Przez jakiś czas krzywiłam się z niesmakiem, bo to akurat kolację zjadłam albo za śniadanie się brałam, ale po jakimś czasie przywykłam. Do wszystkiego człowiek może się przyzwyczaić. Z zastrzeżeniem, że wszystko musiało mieć miejsce kilka wieków wstecz…

Panowie szlachta uwielbiali awantury. Panowie szlachta kochali wymachiwać szabelką, siec na lewo i prawo, nie zastanawiając się, czy ma to jakikolwiek sens. Panowie szlachta zazwyczaj byli spłukani, więc każda okazja do zarobku była dla nich hasłem, by wsiadać na koń! A jeśli przy okazji można było utrzeć nosa Rosji – o, to już w ogóle szczyt szczęścia i euforia. W 1603 roku nadarzyła się cudowna sposobność – w Polsce pojawił się człowiek, który podawał się za Dymitra, syna Iwana Groźnego, prawowitego następcę moskiewskiego tronu. Wszyscy wiedzieli, że carewicz Dymitr zmarł w dzieciństwie – był to wypadek lub morderstwo, do prawdy tak wówczas, jak i dzisiaj dojść nie sposób. Młody człowiek usiłował przekonać wszystkich, iż rodzina trzymała na dworze sobowtóra, a jego samego, ze strachu o życie następcy, ukryła w klasztorze. Jak się przecież okazało – nie bezpodstawnie. Teraz Dymitr wraca i pragnie odzyskać tron zajmowany przez uzurpatora Borysa Godunowa. Potrzebuje zbrojnej i finansowej pomocy, ale w zamian może obiecać złote góry – Rosję, którą z wdzięczności uczyni katolicką, zaszczyty i bogactwa na Kremlu oraz tron dla polskiej szlachcianki, Marii Mniszchówny. Ależ Polacy zacierali ręce, ależ ich szabelki świerzbiły w pochwach… Właśnie takie były początki pierwszej Dymitriady, wyprawy na Moskwę, która rozpoczęła się rok po wkroczeniu Samozwańca w granice Rzeczpospolitej.

Do dziś nikt nie jest w stanie jednoznacznie stwierdzić – był Dymitr prawdziwym synem Iwana Groźnego, czy nie był. Polakom było wszystko jedno, tak czy siak nawinęła się obiecująca awantura i widoki na wzbogacenie. Dymitriady można oceniać na wiele sposobów. Polacy złapali się na haczyk obietnic i wizji panowania nad Moskwą, Samozwańcowi udało się zdobyć poparcie wielu magnatów, szlachty, a nawet polskiego króla, choć ten udzielił go nieoficjalnie. Opowiadać można jeszcze długo, ale ja postaram się zrobić to w kilku słowach: Dymitra posadzono na tronie w 1605 roku, za żonę dano mu Marynę, córkę Jerzego Mniszcha, byłego pokojowca króla Zygmunta Augusta, a za doradców zgraję Polaków. Bojarowie nie byli zadowoleni z takiego obrotu sprawy – nowy władca był zbyt postępowy, bano się, że spełni obietnicę złożoną królowi polskiemu i zmieni Rosję w kraj katolicki. Niespełna rok później świeżutki car został zamordowany, jego żona uwięziona, a 27 maja 1606 roku przeszedł do historii jako „krwawa jutrznia”. W Moskwie straciło wówczas życie ponad pół tysiąca Polaków.

Jednak końca tej historii widać jeszcze na horyzoncie nie było, gdyż piernikiem pojawił się rzekomo ocalały z pogromu Dymitr (tutaj już nikt nie miał i nie ma wątpliwości, że był to bezczelny uzurpator). I tak oto stał się cud i ten, który na pewno od roku był martwy, zwołał żądnych zemsty Polaków i wyruszył „odzyskać” tron. Co ciekawe, Maryna Mniszchówna udała, że w nowym Dymitrze rozpoznaje swojego męża i wraz z nim stanęła na czele wojsk. Nie tak łatwo było jej zrezygnować z korony. Postać tej niebanalnej kobiety jest tak fascynująca, że warto poznać ją bliżej. Właśnie niedawno pojawiła się w zapowiedziach wydawniczych trzytomowa powieść Przemysława Słowińskiego Caryca – mam wielką nadzieję, że okaże się godna swojej bohaterki.

Opowiedzieć krótko o tak dynamicznym okresie, pełnym niesamowitych zwrotów akcji i frapujących osób dramatu, nie jest wcale łatwo. Na szczęście autor Krwawej jutrzni nigdzie się nie spieszył i streszczać nie musiał. Stworzył cykl, w którym historia, ta prawdziwa, niemodyfikowana, jest główną bohaterką. Mariusz Wollny żongluje prawdziwymi wydarzeniami z wprawą i wdziękiem, dostosowując fabułę do prawdy dziejowej. Aż się chce takie książki czytać, pochłaniać, uczyć się z nich!

Książki mają niezwykle nieszablonową główną postać. Kacper Ryx Junior, młodzieniec zakochany w Mniszchównie, podążający za nią wszędzie tam, gdzie podążyć się dawało, ideałem wcale nie jest, a tym samym staje się jednym z najciekawszych fikcyjnych bohaterów, z jakimi miałam przyjemność zetknąć się na łamach powieści historycznych. Chwilami tchórzliwy, patrzący przez palce na zło rozgrywające się na jego oczach, nierzadko zobojętniały na bestialstwo otaczające go ze wszystkich stron, sprawia wrażenie niezwykle realnego, wiarygodnego. Największe moje zdziwienie wywołała informacja, iż Kacper w pewnym momencie dołącza do Lisowczyków, bandy najemników, łupiących co się da i mordujących kogo popadnie. I z tej przygody, jak z każdej innej, bohater wyjdzie obronną ręką, ale nigdy już nie będzie tym naiwnym, wierzącym w sprawiedliwość i honor młodzieńcem, jakim był, wyruszając po raz pierwszy do Rosji.

Język powieści jest nieprzeciętnie bogaty, sprężysty, wybornie oddający sposób porozumiewania się przyjęty w XVII wieku. Jednocześnie jest na tyle zrozumiały i fascynujący współczesnego czytelnika, że choć chwilami bardzo się chce, to nie można się wyrwać z tego zaklętego kręgu przygód Ryksa, historii Marii Mniszech, opowieści o Dymitriadach i ich skutkach. Ma się wrażenie, że ciekawe i porywające historie nigdy się autorowi nie kończą. Chwilami daje nam odetchnąć od moskiewskiej awantury i zabiera nas tam, gdzie dzieją się rzeczy nie mniej godne uwagi. Jednym z nich jest „polowanie” na Stanisława Stadnickiego, zwanego Diabłem Łańcuckim. Wypadałoby nie spać, nie jeść i nie wracać do rzeczywistości, dopóki nie przeczyta się ostatniego zdania.

Fabuła jest idealnie skomponowana, fikcyjne zdarzenia dotyczące przygód bohatera idealnie równoważą te czysto historyczne. Listy czy pamiętniki wplecione w treść nie tylko dynamizują akcję, ale pozwalają spojrzeć na niektóre epizody z zupełnie innego punktu widzenia, dają możliwość zajrzeć tam, gdzie pozornie nawet wszechwiedzący narrator nie ma dostępu.

Jak powiedziałam na początku – książki te nie opowiadają historii łatwej i przyjemnej. Było krwawo, tragicznie, bestialsko, był głód i nędza, rozpacz i śmierć. I pisząc o okresie Wielkiej Smuty nie można tego zignorować. Mariusz Wollny tego nie zrobił, oddał nastrój tamtych wydarzeń zgodnie z prawdą, nie bawiąc się w owijanie w bawełnę. Niejednokrotnie miałam ochotę krzyknąć nad lekturą, że już dość nieszczęść, brutalności i nieludzkich czynów tych, którzy uważali się za panów sytuacji, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie konfliktu. Niestety, pewnych faktów przemilczeć się nie da. Pewne fakty mówią prawdę o tamtych czasach lepiej i dobitniej niż tysiące gładkich, „wypłukanych” słów.

Przygody Kacpra Ryksa wciągają od pierwszej do ostatniej strony. Cykl jest zaplanowany na trzy tomy i mam wielką nadzieję, że ostatnia część ukaże się niebawem. Polskie powieści historyczne mają się coraz lepiej, trzeba teraz tylko pójść w stronę inteligentnego i głośnego ich promowania.

Autor: Mariusz Wollny
Wydawnictwo: Otwarte
Rok wydania: t.1 – 2013, t.2 – 2014
Liczba stron: t.1 – 464 s., t.2 – 464 s.
Okładka: miękka
Kategoria: beletrystyka historyczna

Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: Zielono w głowie