O książce:
Przystojny hrabia Zenon Kotowicz, pogromca serc niewieścich, pała afektem (niedopuszczalne wszak, by szlachcic się po prostu zakochał) do młodej i ślicznej Steńki Doryckiej. Z wzajemnością. Ku nieszczęściu młodej pary, ich mateńki zaplanowały dla nich inną przyszłość. Zenon (dla podratowania rodowej dumy oraz funduszy) ma zostać przehandlowany baronównie Świdrypajło, natomiast Steńce, kryształowej jak jej babka z domu Śmierdzielówna, pisany jest hrabia Dolary Chłapski, o kiesie pełnej monet błyszczących równie powabnie, co jego łysina.
Jak potoczą się losy nieszczęsnych kochanków, rzuconych na pastwę własnych namiętności i obowiązków rodzinnych, w czasach, gdy olśniewające urodą panny co chwila oblewały się pąsowym rumieńcem i omdlewały na samą myśl o pocałunkach składanych na ich alabastrowych dłoniach?
Jedno z najważniejszych dzieł polskiej satyry, pełne perełek i błyskotliwych myśli, które weszły do kanonu aforystyki.
Naszą recenzję książki przeczytasz TUTAJ.
Tytuł: Na ustach grzechu
Autorka: Magdalena Samozwaniec
Wydawca: Replika
Premiera: październik 2012
ISBN: 978-83-7674-199-4,
EAN: 9788376741994,
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 120
Format: 130/190
Gatunek: proza polska, literatura piękna
Na ustach grzechu
Magdalena Samozwaniec
(fragment)
PRZEDMOWA
Kiedy w 1919 roku, w Zakopanem (podobno na Kozińcu) powstawało Na ustach grzechu, w polskiej literaturze od lat niepodzielnie królowały „dzieła” Heleny Mniszkówny, okrzykniętej przez ówczesnych krytyków drugą Marią Rodziewiczówną. Książki Mniszkówny faktycznie cieszyły się wielką poczytnością, zwłaszcza szesnastokrotnie wznawiana przed II wojną światową Trędowata. Nie będę wypowiadał się o walorach literackich czy artystycznych tych powieści. Czytelnikom Na ustach grzechu zapewne wystarczy wiadomość, że to dzięki niej powstała najświetniejsza satyra Magdaleny Samozwaniec.
Magdalena, wychowana na książkach Henryka Sienkiewicza, Marii Konopnickiej, pisarzy francuskich i niemieckich, z niesmakiem przyglądała się książkom, którymi karmiono jej pokolenie. Jako kobieta wyzwolona, nie pragnęła utrwalania w literaturze wizerunku niewiasty umierającej z miłości z powodu nieodpowiedniego pochodzenia… Postanowiła napisać książkę na kanwie Trędowatej, „największego dzieła” tamtych lat, aprobowanego przez takich twórców jak Bolesław Prus czy Wiktor Gomulicki, parokrotnie sfilmowanego, czytanego w radiu, kilkunastokrotnie wznawianego. Chciała napisać książkę, która wyśmiewała tego typu twórczość. Pisząc parodię Trędowatej, chciała pokazać w dowcipny, ale i bezkompromisowy sposób wszystkie słabe strony tego „dzieła”: od fabuły, tematu, postaci i kompozycji po język, który najbardziej razi koneserów dobrej literatury. To właśnie ów przerysowany język, największy atut Pierwszej Damy Polskiej Satyry, jest — moim zdaniem — dużym walorem Na ustach grzechu. Magdalena Samozwaniec, nie stroniąc od absurdu i zatapiając się w purenonsensie, stworzyła iskrzącą się dowcipem książkę, która do dzisiaj bawi czytelnika.
Tytuł parodii nadał inny prześmiewca, zaprzyjaźniony z Magdaleną i jej pierwszym mężem Tadeusz Boy-Żeleński, któremu niezbyt podobał się wymyślony przez nią tytuł Ospowata. Wbrew pozorom, kultowa książka międzywojennej Polski nie miała łatwego startu. Najpierw przez rok w formie maszynopisu przeleżała w wydawnictwie Władysława Kościelskiego w Poznaniu, potem rok w Krakowie u Mariana Krzyżanowskiego. Wszyscy jakoś bali się wydać „to-to, co mogło zmącić spokój ciała i duszy” jak pisał o Na ustach grzechu w liście do żony ojciec młodej autorki, Wojciech Kossak. Wreszcie na początku 1922 roku Magdalena zbuntowała się i postanowiła, przy wsparciu finansowym Tatki, sama wydać owe „to-to” drukiem. Kochający Tatko — traktując literacką karierę najmłodszej latorośli jako chwilową fanaberię — sfinansował wydanie.
Książka wyszła w maju nakładem Krakowskiej Spółki Wydawniczej. Pierwotnie miała być ozdobiona ilustracjami autorstwa Marii Pawlikowskiej, ale to znacznie podnosiłoby koszty. Aby nie nadwerężać Tatkowego portfela, postanowiono obejść się bez rysunków starszej Kossakówny.
Nikt w rodzinie Kossaków (w tym i sama autorka) nie spodziewał się, że już po miesiącu od ukana zania się książki Magdalena będzie mogła zwrócić ukochanemu ojcu pieniądze, za które wydano Na ustach grzechu i zainkasować honorarium za drugie wydanie, przygotowywane w pośpiechu.
Nikt też nie spodziewał się, że popularność Madzi przyćmi sławę starszej siostry, Marii, która debiutowała wówczas jako poetka i dorówna popularności kuzynki — Zofii Kossak, autorce Pożogi. Oczywiście, tak jak zakładała młoda pisarka, książka z miejsca wywołała towarzyski skandal. Wiele osób poczuło się urażonych, odnajdując siebie w nakreślonych ostrym piórem postaciach. Efektem było traktowanie przyjmowania młodszej Kossakówny w porządnych krakowskich domach jako faux pas. Mimo ogólnego zgorszenia, wszyscy arystokraci — oczywiście w największej tajemnicy — czytali „to-to”, a potem mówili tylko o książce Magdaleny Samozwaniec. Prawdziwe nazwisko autorki było tajemnicą poliszynela. Dla bezpieczeństwa i „świętego spokoju ukochanych rodziców” — jak pisała po latach w swoich wspomnieniach — przyjęła pseudonim, którym, jak się niebawem okazało, miała posługiwać się już do końca swoich dni. Magdalena na musiała także ukrywać prawdziwe nazwisko ze względu na męża — Jana Starzewskiego — stawiającego wówczas pierwsze kroki w świecie dyplomacji. Żaden towarzyski skandal nie był mu wówczas na rękę. Jednak mimo prób zamaskowania pseudonimem prawdziwego nazwiska autorki, każdy wiedział, kto skreślił to „literackie szkaradztwo” (Ferdynand Hosesick). Na pewno w tej sytuacji nie pomógł młodej autorce i jej rodzinie tekścik zaprzyjaźnionego z rodziną Kossaków Kornela Makuszyńskiego, który — recenzując w „Rzeczpospolitej” Na ustach grzechu — napisał: „Ponieważ nie wolno zdradzić jej nazwiska, więc żeby się nikt nie domyślił, można powiedzieć tylko tyle, że jest to córka wielkiego malarza, który maluje konie, a jej dziadek był genialnym malarzem, który także malował konie. Brat na odmianę także maluje konie (…)”. Na ustach grzechu. Powieść z życia wyższych sfer towarzyskich, jak już wspomniałem, z miejsca stała się wydawniczym bestsellerem (podobnie jak pierwowzór). Kolejne książki zachęconej sukcesem pisarki jedynie utwierdziły jej pozycję w środowisku literackim jako Najdowcipniejszej Kobiety II Rzeczpospolitej. Na pewno popularyzacji książki oraz samej Samozwaniec przysłużyły się wieczory autorskie, których była prekursorką. W czasach, kiedy prócz radia i kilku gazet nie było innych możliwości dotarcia do czytelnika, ta forma okazała się najlepszą reklamą. Debiutancka powieść młodszej córki Wojciecha Kossaka, obok Marii i Magdaleny, Błękitnej krwi i Zalotnicy niebieskiej, to najchętniej wznawiana pozycja jej pióra. Wielu, rzecz jasna, próbowało podważyć autorstwo dzieła. Nielubiący pisarki Marian Maurizio- -Abramowicz w książce Zakopiańskie wspominki ukazuje swoją wersję powstania parodii. Jego zdaniem, autorami maszynopisu byli Jaś i Maria Pawlikowscy! Magdalena dała tylko pomysł… Podobnego zdania była także Irena Krzywicka, której o całej sprawie w największej tajemnicy miała powiedzieć sama Maria. Jak było naprawdę, nie dowiemy się już nigdy. Sami zainteresowani, czyli starsza siostra i jej ówczesny mąż, tego tematu nie podnosili i mimo że książka była wielokrotnie wznawiana przed II wojną światową i mogliby żądać umieszczenia swoich nazwisk obok nazwiska Magdaleny, nigdy tego nie zrobili.
W 2012 roku mija 90. rocznica wydania jednej z najważniejszych książek polskiej satyry, „Alfabetu — jak o Na ustach grzechu powiedział Jarosław Iwaszkiewicz — każdego szanującego się satyryka”. Miło jest oddać Państwu do rąk książkę, która wprowadziła Magdalenę Samozwaniec do świata literackiego i pozwoliła jej w nim królować aż do śmierci, czyli przez całe 50 lat.
Rafał Podraza
I
Słońce zachodziło niespokojnie tego wieczora, śląc ostatnie spojrzenie swych promieni na stary bór litewski, który tonął cały w odblaskach mgły złocistej, sinej, wciągając w siebie jej bezmiar tęsknoty wprost dziewiczej. Cisza była, tylko gdzieniegdzie, jak echo dnia, który gdzieś uleciał (w powietrze niebytu), odzywały się jeszcze szmery pokrzykujących pastuchów i pędzonego na majdany bydła. Ptaki jednak milczały, chcąc widocznie uszanować tę ciszę, w której Febus na złotym rydwanie pośpiesza w zaświaty. Wtem zapłakał na gościńcu tętent bułana, który przemienił się wkrótce w wał kurzu. Spoza niego wykwitła niebawem młoda kobieta, uganiająca en cariére wraz z wierzchowcem błękitnej krwi arabskiej. Kłusowała dzielnie, odskakując jak piłka od siodła i zadzierając raz po raz zwycięsko głowę bułanka. Słomiany cylinderek ze strusim piórem sunął jej się w pędzie aż na kark. Falująca aksamitna amazonka okrążała zad dobrotliwego zwierzęcia, okazując dyskretnie rąbek koronkowej halki. Rusałczany woal obłoczył się nad głowami obojga. Włosy jej w jeździe szumiały. Siedziała wygodnie, jak w krześle, giętkie młode piersi usunąwszy ku tyłowi. W jednej ręce igrała cuglami, w drugiej trzymała ledwo rozkwitłą różę, którą opędzała się od apachu końskiego.
— Dzięki Ci, Stwórco, że jestem młodą i piękną kobietą — szepnęła, po czym wytoczyła okrągłe, ujne biodro naprzód i przygarnęła je jakimś dziewiczym, wstydliwym ruchem białą ręką ku sobie.
Patrzyła dużymi dziecinnymi oczami, w których bujał błękit czerwieniejącego nieba gdzieś w dal nieznaną.
— Witam panią w Dobrojewie — odezwał się tuż koło niej jakiś cichy, wrzący, męski głos.
Obróciła twarz półobrotem w stronę, z której głos dochodził, i oczy jej nieufnie natknęły się niespodziewanie na piękną pieszą postać młodego rasowego człowieka w strzeleckim przebraniu sportowym, którego twarz ostrzyła się szatańskim uśmiechem, a oczy czarne jak noc poślubna patrzały na nią z jakąś wyzywającą słodyczą mężczyzny, który jest pewien swej zdobyczy, zaś spod małej sportowej czapeczki wyglądał jego młodociany wąs koloru lnu.
— Przestraszyłeś mnie pan — rzekła odważnie, osadziwszy zdumionego bułana na zadzie i potrząsając złotą grzywą.
— Czy tak? — odparł nieznajomy, puszczając niedbale fynfę dymu z cygaretki. — A zatem pozwoli piękna amazonka, że jej się przedstawię. Jestem hrabia Kotwicz, którego sobie pani zapewne przypominasz z dawnych, starych lat dziecinnych. Pani pojechała het!… na filozofię, ja bujałem po świecie… I oto teraz tak niespodziewanie… O, cieszy mnie to spotkanie. A panią, panno Steńko?
Stefania zapłoniła się aż po białka, a nawet żółtka swych oczu.
— Nie tak gwałtownie, hrabio — rzekła hardo – to dziwi, boli i drażni. Ja z panem hrabią rozmawiać nie mogę, pan masz dziwny sposób patrzenia na kobiety. Ja się pana oczu boję, zawsze ich się bałam… ale ŕ propos — zaczęła mówić o czym innym z tym taktem wrodzonym osobom wyższego tonu — czy matka pańska, hrabina Kotwicz, jest w domu, to jest, czy wróciła już z Karlsbadu, gdzie z takim oddaniem i zaparciem się siebie pielęgnowała swą biedną, chorą nogę?
— Dziękuję w imieniu hrabiny za pamięć o jej, w rzeczy samej, zreumatyzowanej nodze — uśmiechał się Kotwicz blado. — Właśnie od niej wracam, ma się już o wiele lepiej. Ale… ale… Panno Steńko, maleńka uwaga, tylko proszę się tak na mnie nieładnie nie patrzeć. Czy ja taki brzydki? Czyja zbój? — żartował z fantazją, nasuwając czapkę na bakier, a spojrzawszy na już weselej nadąsany buziak dziewczęcia, ciągnął dalej: — Otóż czy pani wiesz, że znajdujesz się w tej chwili w obrębie mego państwa, a zatem mogę z panią zrobić, co mi się podoba… O, nie myślałem, że sławny Nemrod da mi dziś sposób zdobycia zwierzyny tak rzadkiej i drogocennej!
Piękna twarz Steńki skurczyła się jak do skoku.
— Zdobyczą pana nie jestem i nie będę — syknęła – a jeżeli chcesz pan zdobywać w tak ubliżający sposób samotną kobietę z porządnego domu, to idź pan lepiej do swoich dziewcząt wiejskich. Tam będziesz hrabia lepiej przyjęty. Zegnam pana — dowodziła przez zęby jak zraniony w serce tygrys.
Chciała podciąć bułanka szpicrutą i ruszyć z miejsca szalonym kurcgalopem, ale hrabia Zenon chwycił konia mocno przy pysku za cugle i wżarłszy się w nią szponami swych kuszących, czarnych źrenic, rzekł ze stłumionym zręcznie skowytem:
— Nie odjedziesz, nie, nie puszczę cię jedyna, o, choćbym miał zginąć trupem i cały paść martwy pod twe kolana. Ja cię pragnę i pożądam! — krzyczał martwo, po czym puścił nagle cugle i zdarł ją jakimś nieludzkim wysiłkiem z końskiego siodła. Ale ona wyrwała mu się obcesem z ramion i ruchem młodocianego kota śmignęła mu przez twarz, ze szczególnie drwiącym chichotem, ostrą jak stal szpicrutą.
— Czy tak? — uśmiechnął się drwiąco Zenon, ścierając ręką drżącą z nadmiaru wrażeń czerwoną pręgę z czoła. — Gdybyś była pani mężczyzną, wyzwałbym cię natychmiast, ale tak mogę cię tylna ko jeszcze więcej kochać. O, jakże piękną i godną miłości jesteś pani z tym straszliwym, a ponętnym tygrysem w twarzy!
Ale ona już nie słyszała, blada jak chusta do nosa, przycięła konia prętem i poszybowała na przełaj przez pola i jary, i tylko z daleka dobiegł ją jeszcze szczęk jakiegoś piekielnego śmiechu. I znów spokojną przyrodę obiegła pajęcza nić cichoty, urozmaicona tętentem bułanków polnych. I tylko jako jedyny oddźwięk życia przeleciała przez morze nieba bieluchna chmurka pędzonego w niebyt obłoku.