Dagny Przybyszewska, żona sztandarowego buntownika Młodej Europy, rudowłosa piękność, inteligentna, dowcipna i pyskata. Miała w sobie jakiś magnetyzm, który nie pozwalał przejść obok niej obojętnie. Jej bardzo skomplikowany charakter nie przeszkadzał artystom berlińskiej i krakowskiej bohemy w całowaniu śladów jej stóp, w opętańczym zakochiwaniu się w niej, a co nieraz za tym idzie, w nienawidzeniu jej czasem całą duszą.

Obsesję jaką wywoływała można w pewnym sensie tłumaczyć tym, iż jej mąż był przez artystów wielbiony do granic przesady, uznawany niemal za bóstwo. Opętani przez niego zwracali swoje oczy na jego piękną żonę i widzieli w niej to, co chcieli widzieć – wróżkę, czarodziejkę, boginię, bo wydawało im się, że taką widział ją Stanisław Przybyszewski. Ale on na nikogo nie patrzył w ten sposób, bo był zbyt pochłonięty przez ból istnienia, przez demony ekspresji, przez niszczącą poezję. Zawsze, gdy myślę o nim i o jego satelitach, błądzących w poszukiwaniu chwili z nim spędzonej, nie potrafię odnaleźć w śladach, które po sobie zostawili nawet odrobiny światła, szczęścia, spokoju – wszędzie ciemność, duchota, szaleństwo. Można się w tym zanurzyć na chwilę, z ciekawości, ale zaraz ma się ochotę zaczerpnąć powietrza i spojrzeć na zielone liście na drzewach i na stokrotki w trawie.

W taki własnie sposób czytałam powieść Landisa – zanurzałam się, a potem odkładałam ją na wiele godzin, bo musiałam odreagować, popatrzeć na świat w poszukiwaniu piękna, niewinności, światła, które gdzieś znikały w zetknięciu z obsesyjnym i mrocznym światem Przybyszewskich. Histeria, którą Stach wywoływał, jest dla mnie niezrozumiała, gdyż jego twórczość nie powoduje u mnie szybszego bicia serca. Niemniej jednak zdaję sobie z tego sprawę, że przyczyną musiała być głównie jego mesmeryczna osobowość. Wyobraźcie sobie człowieka snującego się z ponurą miną ulicami miasta. Nad jego głową kłębi się czarna chmura burzowa, która od czasu do czasu wypuszcza błyskawicę. Człowiek ten chwilami przystaje, by zastanowić się, na co ma właśnie ochotę. Czy znaleźć kogoś, kto mu postawi lampkę wina? A może odwiedzić którąś ze swoich kochanek? Można też przesiadywać godzinami w kawiarni i pławić się w uwielbieniu jakim otaczają go wędrujący jego śladem lepsi od niego artyści. Skoro na jego widok przestają mieć w życiu jakikolwiek cel poza pragnieniem postawienia mu kolejki absyntu, to grzechem byłoby tego nie wykorzystać.

Był dla nich niczym guru, półbóg, geniusz, wizjoner – wszelkie patetyczne określenia, jakie przyjdą Wam do głowy, były wówczas używane w stosunku do niego zupełnie serio. Tak właśnie wyglądało życie Stacha Przybyszewskiego, który chyba posiadał po prostu wielki talent do manipulowania ludźmi, a może nawet do ich hipnotyzowania. Dagny była wspaniałą kobietą, która dała się nabrać na jego sztuczki, a co za tym idzie, była nieszczęśliwa od dnia, w którym stanęła z nim na ślubnym kobiercu.

Edvard Munch kochał ją od pierwszej chwili, w której ją spotkał. Niemal na każdym jego obrazie można doszukać się jej twarzy, osobowości lub odniesień do ich relacji… Norweski malarz poznał ją wcześniej niż Przybyszewski, jemu jednemu więc wierzę, iż kochał ją dla niej samej, dla jej piękna zewnętrznego i wewnętrznego, dla rozmów z nią i chwil spędzanych w jej towarzystwie. August Strindberg, bracia Korab-Brzozowscy, Boy-Żeleński, Władysław Emeryk – oni wszyscy krążyli wokół Stacha, kochając go, nienawidząc, a co za tym idzie, obsesyjnie wielbili Dagny. Ciekawe, czy to dzięki temu, że była żoną swojego męża, zauważali w niej nie tylko piękną kobietę, ale także uzdolnioną pianistkę, poetkę, pisarkę, tłumaczkę, diabelnie inteligentną rozmówczynię.

Na powieść Landisa czekałam długo i z niecierpliwością. Dorwawszy się do niej, rzuciłam wszystko gotowa zasiąść w berlińskiej winiarni „Pod Czarnym Prosiakiem”, a potem w krakowskim „Białym Paonie”, gotowa, by poczuć się częścią bohemy, a może nawet zrozumieć choć odrobinę z tego uwielbienia, jakim byli otoczeni Przybyszewski i jego żona. Zasunęłam zasłony, zapaliłam lampkę, którą zdobi abażur w odcieniach czerwieni i zieleni, na stoliku postawiłam kieliszek wina i zabrałam się za czytanie.

Książka wywołała we mnie niesamowicie sprzeczne uczucia. Głowiłam się długo, jak mam Wam napisać, że jednocześnie mi się podobała i nie podobała, że tak samo mnie zahipnotyzowała, co zniesmaczyła. Nie mogłam polecić jej Wam z czystym sumieniem, a jednocześnie czułabym żal, gdyby ktoś kochający biografie, sztukę, poezję, Młodą Polskę i dekadentyzm zrezygnował z lektury po przeczytaniu tego, co mam do napisania.

Narratorem jest Władysław Emeryk, człowiek, którego każdy, kto zna biografię Dagny może kojarzyć tylko z jednym – ze strzałem z pistoletu oddanym w Tyflisie 5 czerwca 1901 roku w stronę kobiety, w której kochało się pół Europy, a która pragnęła być kochaną przez męża. Szybko urasta on do rangi narratora wszechwiedzącego za sprawą pamiętników Dagny, na podstawie których pisze wspomnienia. Zabieg to dość karkołomny, niemniej jednak w miarę oryginalny i ciekawy.

Plusem stylu Landisa jest niezwykle sugestywny język, którzy rzeczywiście pozwala na rozwiniecie skrzydeł wyobraźni. Pytanie tylko, czy autor swój talent skierował we właściwym kierunku, czy nie przedobrzył, starając się plastycznie odmalować klimat epoki i życie dekadentów. Imaginacja chwilami znajduje tutaj dużą ilość pożywienia, ale przez sporą część książki nie jest to pokarm smaczny, co więcej – nawet nie wygląda apetycznie. Przyznam się, że miewałam chwile zwątpienia – nie przepadam za przesadnym naturalizmem, wręcz turpizmem w literaturze. Nie jestem przeciwniczką scen erotycznych, ale lubię, gdy są opisane ze smakiem, odrobiną poezji, gdy mają w sobie to coś, co sprawia, iż na seks patrzę jak na przedłużenie magii, która wkracza w nasze życie wraz z miłością. Landis sprowadził atmosferę modernizmu, dekadentyzmu, specyficznej poetyczności czasu, w którym przyszło żyć Dagny stricte do cielesności, wulgarności i brzydoty. Przez sporą część książki obserwowałam tylko to, kto kogo, gdzie i w jakiej pozycji… Kobiety (a już szczególnie Dagny) zostały sprowadzone do poziomu ciał, którymi można się zachwycać, które można pieścić, dotykać, malować i opisywać do woli. Emanacja pikantnego, wulgarnego języka nie raz kazała mi książkę odłożyć na bok i spoglądać w jej stronę z nieufnością i żalem.

Z drugiej strony mijało trochę czasu i już chwytałam ją z powrotem żywiąc nadzieję, że to, co mnie odstręcza, przeminie na rzecz tego, co mnie pociąga i zachwyca – mrocznej atmosfery zadymionych kawiarni, klimatu życia cyganerii artystycznej końca XIX wieku. Przebijało się to przez gęstą zasłonę kolokwialności niczym dym z cygar przez szpary w drzwiach. Na szczęście po jakimś czasie zaczęło brać górę nad dziwną manierą autora polegającą na próbach zszokowania czytelnika za wszelką cenę. Szkoda, że szokowanie to nie miało oblicza trochę bardziej nowatorskiego, że było nie tylko wtórne, ale przede wszystkim prymitywne i powtarzalne. Jak długo można w kółko czytać o tym samym?

Mniej więcej do połowy książki byłam pewna, że powieść ta jest największym rozczarowaniem roku, zmarnowanym potencjałem, nieudolną próbą odnalezienia przez amerykańskiego autora ducha europejskiego modernizmu. Jaka szkoda, że Landis nie darował sobie tego przydługiego „wstępu” do znakomitej opowieści – bo taką właśnie staje się ona po jakimś czasie, nagradzając cierpliwego i ufnego czytelnika.

Ostatecznie dość nieoczekiwanie okazało się, że wspominam tę książkę z mieszanymi uczuciami, wśród których dominują jednak te pozytywne. Z czasem zatarły się obrazy, które mnie odrzucały, a zostały tylko te pozwalające na wyobrażenie sobie życia ludzi, o których mowa, ich dylematów, problemów, przekonań, specyficznego klimatu tamtych lat. Po jakimś czasie historia Dagny, opowieść o niej, o jej losach i myślach zaczyna dominować, bohaterka przestaje być tylko ciałem służącym do zaspakajania męskich obsesji, a staje się kobietą, której życie było nieustającym pasmem udręki, niespełnionych pragnień i poszukiwania ukojenia. Drugą część książki chłonęłam tak, że nic nie było w stanie wyrwać mnie spod magnetycznego wpływu Przybyszewskiego i jego otoczenia, nic nie mogło mnie odciągnąć od intensywnego poznawania Dagny Juel Przybyszewskiej.

Dagny. Życie i śmierć jest powieścią nierówną, pod pewnymi względami rozczarowującą, a przy tym paradoksalnie taką, bez której nie mogę się obejść, którą muszę mieć na półkach i do której na pewno jeszcze kiedyś wrócę. Szkoda tylko, że autorowi zabrakło pomysłu na właściwe zorganizowanie całości swojego utworu w taki sposób, żeby pociągała i zachwycała od pierwszej do ostatniej linijki.

Więcej o Dagny Przybyszewskiej przeczytasz TUTAJ.

Autor: J.D.Landis
Tytuł: Siedziby wielkich Polaków od Reja do Kraszewskiego
Data wydania: 2013
ISBN: 978-83-62478-56-9 
Liczba stron: 440
Oprawa: miękka
Wydawca: Bukowy Las
Kategoria: powieści biograficzne

Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: Zielono w głowie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *