Komercyjny Internet ma ponad 20 lat, a jego historia to już półwiecze. Dziś przewyższa wszystko to, o czym mogli śnić jego twórcy. Dla jednych jest wielką szansą, dla innych – zagrożeniem; dla większości z nas – po prostu przydatnym narzędziem. Jednak po fali optymizmu wywołanej możliwościami dawanymi przez globalną sieć, coraz częściej dają się słyszeć głosy krytyczne. Wzmogły się one po aferze Snowdena, który ujawnił kulisy działania PRISM szpiegującego m.in. skrzynki mailowe, połączenia telefoniczne i aktywność na serwisach społecznościowych zarówno szarych obywateli i obywatelek, jak i wielkich tego świata. Czas rozliczyć Internet?

Wojciech Orliński uważa, że tak, a nawet sugeruje, że to ostatni dzwonek, aby to zrobić. Jego nowa książka, Internet. Czas się bać, jest esejem poświęconym globalnej sieci. Jak to w eseju bywa, autor przedstawia nam swój punkt widzenia, każdą tezę i propozycję podpierając argumentem. Odsłania przy tym kulisy powstania, rozwoju i funkcjonowania Internetu. I również, jak to w (dobrym) eseju, mamy tu erudycyjny, smakowity styl, który sprawia, że książkę świetnie się czyta. Składa się na nią 10 tematycznych rozdziałów, z których każdy jest autonomicznym tekstem, ale które jednak także przeplatają się tu i ówdzie, tworząc razem przemyślaną całość. Smaczków dodają otwierające każdy rozdział cytaty z takich dzieł jak Paragraf 22 Hellera czy Summa technologiae Lema. Już od pierwszych stron widać to, co charakteryzuje twórczość Orlińskiego – klarowność wywodu. To, w połączeniu z felietonową lekkością stylu i erudycją, której autorowi nie sposób odmówić; wreszcie okraszenie tekstu nieco gorzkim dowcipem, sprawia, że książkę czyta się szybko i z dużą przyjemnością, mimo płynących z niej niewesołych wniosków.

A jednak, choć wywód Orlińskiego jest klarowny, atrakcyjny i podparty argumentacją, a także (uwaga!) przekonujący, znaleźć w nim można pewne luki i niekonsekwencje. Te niedociągnięcia (dotyczące np. ACTA czy neoliberalnego kapitalizmu) sąsiadują jednak z wartościowymi informacjami i interesującymi spostrzeżeniami, stąd książkę tę warto czytać, starannie analizując jej treść.

Jak wspomniałam, książka składa się z 10 rozdziałów. 8 z nich to teksty będące swoistą diagnozą wpływu Internetu na poszczególne obszary naszego życia: wolność wyboru, prawa obywatelskie, dostęp do informacji, prywatność, wolność słowa, pracę, kulturę i wreszcie transparentność. Autor nie poprzestaje jednak na diagnozie – dwa ostatnie rozdziały poświęca szukaniu rozwiązań – zarówno w skali globalnej, jak i w indywidualnej (czyli co każde z nas może zrobić).

Weźmy przykład sztandarowy – elektroniczną inwigilację. Tutaj zgadzam się z autorem – jest to ważny problem i to z powodów, które Orliński przytacza, uświadamiając osobom, które uważają, że inwigilacja to nic takiego, bo one nie mają nic do ukrycia iż tkwią w błędzie. Tak naprawdę, każdy z nas ma coś do ukrycia – coś, co mogą wykorzystać pracodawcy czy firmy ubezpieczeniowe. Ale też nie tylko na tym polega zagrożenie związane z inwigilacją – przede wszystkim umożliwia ona manipulację całymi społeczeństwami i poszczególnymi ludźmi na szeroką skalę. Oczywiście na razie cyberkorpy jak nazywa autor firmy pokroju Google’a, Facebooka, Apple’a czy Microsoftu, używają tej możliwości przede wszystkim do nakłaniania nas do robienia zakupów, ale kto nam zagwarantuje, że nie zostanie to użyte do innych celów?

Autor pisze też o przywilejach zdobytych przez internetowe firmy, kiedy Internet dopiero raczkował – ich autorem jest wybitny amerykański prawnik Bruce Lehman. Jak pisze Orliński: Instytucja, której wymyślenia Lehman się dziś wstydzi, nazywa się po angielsku „safe harbor”, a po polsku „warunkowym zwolnieniem od odpowiedzialności”. Zgodnie z nią właściciel biznesu internetowego nie ponosi odpowiedzialności, jeśli publikuje treści, które naruszają czyjeś prawa, o ile w porę usunie te treści po otrzymaniu powiadomienia od osoby poszkodowanej.

Safe harbor to przywilej, którego nie mają żadne inne media. Radio, telewizja, prasa – wszystkie są odpowiedzialne za opublikowane przez siebie treści. W Internecie tej kontroli nie ma – każdy może opublikować wszystko, na co ma ochotę. Zwróćmy uwagę, że w safe harbor nie chodzi tylko o prawa autorskie, aleo wszystkie prawa, np. prawo do prywatności. W sieci każdy może opublikować Twoje zdjęcie, choćby było intymne i kompromitujące, a jedyne, co możesz z tym zrobić, to wysłać do właściciela strony wiarygodne zgłoszenie i liczyć, że usunie tę treść w porę. Czy muszę dodawać, że będzie on zobowiązany do usunięcia jej tylko w tym jednym miejscu? Jeśli w międzyczasie ktoś inny ściągnie Twoje zdjęcie i umieści je gdzieś indziej, musisz pisać kolejne wiarygodne zgłoszenie. To z tego powodu autorzy książek nie są w stanie usunąć nielegalnych kopii z serwisów takich jak Chomikuj.pl. Ale też z tego samego powodu cierpią zaszczute nastolatki, których zdjęcia złośliwy eks wrzucił do sieci.

W powyższych (i wielu innych) kwestiach zgadzam się z autorem bez większych zastrzeżeń. Z drugiej strony mam zastrzeżenia do tych fragmentów książki, w których autor zarzuca Internetowi, że źle wpływa na kulturę i miejsca pracy.

Zacznijmy może od miejsc pracy. Orliński atakuje globalną sieć, stawiając tezę, że w efekcie jej działania kurczą się miejsca pracy; np. każde miejsce pracy stworzone w Amazonie (internetowy gigant księgarstwa) oznacza likwidację 4 miejsc pracy w tradycyjnych księgarniach. Ok, ale warto sobie zdać sprawę z tego, że identyczne zarzuty formułowano kiedyś wobec taśm montażowych – że zabierają miejsce pracy rzemieślnikom. To po prostu postęp; zresztą wraz z Internetem pojawiła się masa miejsc pracy, których wcześniej nie było (np. dla programistów). Jednak inny problem z argumentami Orlińskiego jest taki, że kryzys tzw. rynku pracy, który autor zresztą bardzo trafnie opisuje, nie wynika z istnienia Internetu, a jedynie na jego przykładzie jest dobrze widoczny. Kryzys ten wynika z ogólnej kondycji światowego kapitalizmu, który zdziczał i stał się neoliberalny w efekcie rozluźnienia przepisów prawa. Amerykańskich przepisów, które trzymały kapitalizm go w ryzach po Wielkim Kryzysie z lat 30 XX wieku, a które poluzowano w drugiej połowie XX wieku, w efekcie czego wybuchł obecny kryzys. Zresztą Orliński o tym wszystkim pisze, przedstawia sprawę klarownie i trafnie, a jedynie zbyt wielką rolę przypisuje tu Internetowi, który nie jest przyczyną problemu, tylko narzędziem neoliberalnego kapitalizmu. Firmy, których działalność nie polega na dostarczaniu usług internetowych (jak np. polska korporacja LPP, która ogłosiła, że rezygnuje z płacenia podatków w Polsce na rzecz rajów podatkowych czy też opisywany przez samego Orlińskiego amerykański Wal-Mart) dopuszczają się dokładnie tych samych grzechów, co cyberkorpy, nierzadko na większą skalę. To nie Internet odbiera nam pracę – robi to neoliberalny kapitalizm. To on, a nie Internet, płaci nam stawki minimalne lub zatrudnia nas na śmieciowe umowy i to on trzyma niewyobrażalne finansowe nadwyżki na kontach rajów podatkowych.

Ostatnia sprawa, którą chciałabym poruszyć w tej i tak już za długiej recenzji, to wpływ Internetu na kulturę. Stanowisko Orlińskiego jest tu raczej jednoznacznie krytyczne, ale jest też wieloaspektowe; ciekawych go zachęcam do lektury książki, w tym miejscu chcę zająć się tylko jednym z tych aspektów – sprawą ACTA.

Zaprezentowane w książce stanowisko Orlińskiego wobec ACTA jest pozytywne, staje on bowiem po stronie praw twórców i twórczyń. Niestety jednocześnie autor twierdzi, że osoby, które w Polsce protestowały przeciw ACTA dały się zmanipulować propagandzie skrajnej prawicy (!), która z kolei z jakichś przyczyn postanowiła działać na korzyść cyberkorpów – autor dowodzi bowiem, że odrzucenie ACTA było na rękę cyberkorpom, które żyją dzięki piractwu sieciowemu (np. YouTube). Zdaniem Orlińskiego ACTA powinno zostać przyjęte, ponieważ chroni interesy autorów i autorek.

A jednak dobrze pamiętam, czemu protestowaliśmy przeciw ACTA. Po pierwsze z powodu niezgody na inwigilację właśnie. Dla ochrony praw autorskich ACTA miała bowiem wykorzystywać to, co potępia Orliński w innych rozdziałach swojej książki – inwigilację w sieci. Po drugie, o czym już Orliński nie wspomina, porozumienie ACTA nie dotyczyło tylko praw autorskich, ale szeroko pojętej własności intelektualnej, obejmującej zarówno znaki handlowe, jak i technologiczne innowacje. Wejście ACTA w życie było korzystne właśnie dla potężnych korporacji i w istocie chroniło ich monopol. ACTA uniemożliwiłaby np. produkcję leków generycznych (tanich zamienników) czy swobodny handel nasionami roślin uprawnych. Przykłady można mnożyć w nieskończoność. Nie będę tego zagadnienia rozwijać – to temat rzeka. Chcę tylko zauważyć, że sprowadzanie działania wielu osób protestujących przeciw ACTA do efektu manipulacji skrajnej prawicy (tym bardziej, że lewica protestowała także) jest i nieeleganckie, i nieusprawiedliwione. Mam wrażenie, że w kwestii ACTA Orliński nie umiał zdobyć się na obiektywizm i pisał te fragmenty książki z perspektywy interesów autora. Nie robiłabym z tego zarzutu, w końcu mowa jest o eseju, który jest z założenia subiektywny, uważam jednak, że w tym miejscu autorowi zabrakło argumentów, ze swoimi zarzutami poszedł na skróty i wyszło trochę niezręcznie.

Internet. Czas się bać wspaniale i szybko się czyta, a w wielu miejscach bez trudu można dać się przekonać do tez autora. Bardzo ciekawie pisze on o kulisach działania cybernetycznych biznesów, o fałszywych (?) obietnicach cyfrowej demokracji i rewolucji, o dobrodziejstwach papierowej prasy czy grzeszkach blogerów, którzy coraz częściej tracą swą niezależność i wysługują się korporacjom, zachwalając ich produkty, wreszcie o problemie ochrony naszych praw w Internecie (wolności słowa, prawa do prywatności i innych swobód obywatelskich). Jednym z najważniejszych spostrzeżeń autora – które podpiera on licznymi argumentami – jest konstatacja, że reguły w internecie tak naprawdę dyktują Stany Zjednoczone, co pociąga za sobą liczne, nieprzyjemne konsekwencje. Orliński porusza tu całe mrowie wartych uwagi tematów, o których, być może, nie myślicie na co dzień, a o których pomyśleć warto. A jednak książkę tę należy czytać krytycznie, tu i ówdzie – jak choćby w kwestii ACTA czy relacji między Internetem a rynkiem pracy – warto wzmóc czujność; wówczas można odkryć pewne luki w wywodzie autora. Mimo to, jest to książka, po którą warto sięgnąć i pierwsza taka na polskim rynku – a jestem pewna, że Internet wymaga krytycznego spojrzenia i wynikających z niego zmian. Warto podjąć rzeczową dyskusję, którą proponuje Orliński.

Wojciech Orliński – dziennikarz, pisarz, publicysta i działacz związkowy. Od 1997 pracuje w Gazecie Wyborczej, gdzie pisze głównie na tematy związane z kulturą masową. Jeden z założycieli pisma Lewą Nogą. Publikował również w Krytyce Politycznej. W 2005 roku stypendysta wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku. Autor m.in. książki Co to są sepulki? Wszystko o Lemie wydanej w 2007, wydanej w 2010 książki Ameryka nie istnieje, czyli relacji z podróży po Stanach Zjednoczonych śladami popkultury i jej kontynuacji Route 66 nie istnieje. Od sierpnia 2006 prowadzi blog Ekskursje w dyskursie.

Tytuł: Internet. Czas się bać
Autor: Wojciech Orliński
Wydawca: AGORA
Data wydania: grudzień 2013
Format: 190×245 mm
Liczba stron: 388 stron
Oprawa: twarda
Kategoria: esej, kultura, Internet

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *