O książce:
W centrum Warszawy dochodzi do serii brutalnych morderstw. Ofiary pozbawiane są głów i odnajdywane w całym mieście, między innymi na placu budowy nowoczesnego Hotelu Senackiego. Nadzorująca inwestycję Sarah Leonard, chcąc uniknąć opóźnień spowodowanych strachem robotników przed „Oprawcą”, wzywa na pomoc emerytowanego policjanta Claytona Marsha. Doświadczony gliniarz we współpracy z polskim policjantem Stefanem Rejem prowadzą nieoficjalne śledztwo. Szybko okazuje się, że dobór ofiar nie był przypadkowy, a morderca prawdopodobnie nie jest do końca człowiekiem.
Konfrontacja z potworem, przyczajonym w kanałach Warszawy, jest nieunikniona i prowadzi do serii dramatycznych wydarzeń.
Dziecko ciemności to pierwsza i zarazem jedyna książka Grahama Mastertona, której akcja osadzona jest w całości w Polsce!
Tytuł: Dziecko ciemności
Tytuł oryginału: The Chosen Child
Autor: Graham Masterton
Premiera: 10 września 2013
Tłumaczenie: Michał Wroczyński
ISBN 978-83-7674-275-5
EAN 9788376742755
Format: 145×205 mm
Liczba stron: 400
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Gatunek: fantastyka, groza
Dziecko ciemności
Graham Masterton
(fragment)
— Ostatniego buziaka — powiedział, kiedy jej autobus ze zgrzytem kół zatrzymał się na przystanku.
Wciąż jeszcze nie dowierzał własnemu szczęściu.
Roześmiała się i szybko cmoknęła go w policzek. Już ruszała w stronę otwartych drzwi autobusu, ale chwycił ją za rękę i próbował na chwilę zatrzymać przy sobie.
— No, dosyć tych czułości! — warknął kierowca. — Nie będę tu stać całą noc!
Drzwi zamknęły się z ostrym sykiem sprężonego powietrza. Jan został na krawężniku, a otoczony chmurą spalin autobus z rykiem ruszył w stronę Mokotowa. Przez ułamek sekundy Kamiński widział jeszcze machającą mu ręką Hankę, lecz autobus szybko włączył się w ruch uliczny i zasłoniły go inne samochody.
Na przystanek przyczłapała ciężkim krokiem niska, tęga, spocona i zasapana kobieta w chustce na głowie.
— Sto trzydzieści jeden odjechało? — zapytała z pretensją, jakby to z winy Kamińskiego autobus odjechał bez niej.
— Niech pani się nie martwi. Za pięć, dziesięć minut będzie następny.
— Łatwo panu mówić! — zaoponowała. — Jest gorzej niż za komuny!
Położył jej dłoń na ramieniu i rozciągnął usta w olśniewającym uśmiechu gwiazdora filmowego.
— Dokąd pani jedzie? — zapytał.
— Na Czerniakowską. Co to pana obchodzi? Odwrócił się do niej plecami, przykucnął, wyciągnął za siebie ręce i powiedział:
— Niech pani wskakuje. Zaniosę panią na barana. To kobiecinę rozwścieczyło jeszcze bardziej.
— Idiota! — parsknęła. — Za kogo mnie pan masz? Już ja panu wskoczę!
Tego wieczoru Jan Kamiński był w tak doskonałym nastroju, że nic nic mogło zburzyć pogody jego ducha. Zostawił pieklącą się kobietę na przystanku i pewnym siebie, niespiesznym krokiem kogoś, komu wszystko w życiu układa się nad podziw dobrze, ruszył Marszałkowską na północ.
Minęła dziewiąta, nastał ciepły choć wietrzny sierpniowy wieczór, centrum Warszawy było zatłoczone, gwarne i rzęsiście oświetlone. Jezdnią pędziły taksówki o rozklekotanych zawieszeniach, niezbyt zatłoczone autobusy wypuszczały w wieczorne powietrze kłęby spalin i kierowały się na Żoliborz, Wolę lub za Wisłę, na Pragę. Wiatr roznosił strzępy gazet, które plątały się pod nogami ludzi posuwających się wzdłuż jaskrawo oświetlonych witryn sklepowych w Alejach Jerozolimskich.
Tego popołudnia producent Zbigniew Dębski poinformował Kamińskiego, że zatwierdzono jego pomysł na nowy cotygodniowy program satyryczny i Radio Syrena zamierza podnieść mu pensję do dziewięciuset pięćdziesięciu złotych miesięcznie. Tak zatem Jan będzie mógł odkładać na samochód, a jednocześnie robić to, co najbardziej lubi i najlepiej umie: pisać zjadliwe, skandalizujące felietony o aferach politycznych. Zbyszek postawił Kamińskiemu z tej okazji wódkę i kupił całe pudełko herbatników w czekoladzie. Na szczęście nie próbował Janka ściskać i całować, co stanowiło jego ulubiony proceder towarzyski. Dębski miał wąsy ostre jak krzewy jeżyn i wydzielał trochę świński zapach.
Ale najbardziej Kamińskiego uradowała wiadomość, że Hanka zgodziła się w końcu z nim zamieszkać (oczy dziewczyny błyszczały wstydliwie na myśl o tak śmiałej decyzji). W sobotę zamierzał pożyczyć półciężarówkę od Henia, swego znajomego, i przewieźć rzeczy dziewczyny z domu jej rodziców na ulicy Goworka do swego nowego mieszkania, którego okna wychodziły na Wisłę i most Śląsko-Dąbrowski. Zdawał sobie sprawę, że matka Hanki będzie bardziej niż niezadowolona z takiego obrotu sprawy, bo jej córka oddawała do domu większość zarabianych pieniędzy. Hanka, choć zrobiła doktorat z mikrobiologii, pracowała jako kierowniczka działu odzieżowego w domu towarowym „Sawa” i miesięcznie zarabiała prawie tyle co on: sześćset pięćdziesiąt złotych.
Matka niechybnie będzie żałować pieniędzy, ale nie może zaprzeczyć, że on i jej córka pasują do siebie jak ulał. Oboje mieli po dwadzieścia pięć lat, oboje lubili kapele Biur i REM, lubili tańczyć i bywać w nocnych klubach, uwielbiali pizzę i całonocne rozmowy o tym, co zrobią, kiedy Janek stanie się już sławny. Oboje potrafili z byle powodu wybuchać niepohamowanym śmiechem. Różnili się wyłącznie płcią i aparycją; Hanka była blondynką o okrągłej buzi i nieco pulchnej sylwetce, Jan chudym jak tyczka młodzieńcem o ciemnych, krótko obciętych włosach i brwiach przypominających namalowane przez dziecko dwa gawrony unoszące się nad kartofliskiem. W każdym razie on tak to widział.
Nad Marszałkowską sterczał Pałac Kultury i Nauki — olbrzymi, wysoki na dwieście trzydzieści metrów pomnik stalinowskiej architektury z trzema tysiącami pomieszczeń; zupełnie jakby kucharz przygotowujący imponujące torty weselne postanowił zaprojektować rakietę kosmiczną. Budowla w dzień była szara, a w nocy kąpała się w posępnym, bursztynowym świetle.
Jan dotarł do rogu Królewskiej i przystanął przy przejściu dla pieszych. Nieopodal rozrabiała grupa małolatów. Nastolatki przekazywały sobie flaszkę wódki i puszki z 7-Up, a jeden z nich, akompaniując sobie na gitarze, wątłym dyszkantem zawodził Born in the USA.
Większa część rogu ogrodzona była wysokim płotem z pomalowanych na czerwono desek. Przy Marszałkowskiej postawiono olbrzymią tablicę, na której widniał projekt dwunastopiętrowego hotelu — wysokiej, smukłej kolumny ze szkła i nierdzewnej stali — -a pod nim napis: „Warszawski Hotel Senacki. Wspólne Przedsięwzięcie Senate International Hotels i Banku Kredytowego Vistula”. Jeszcze przed miesiącem wznosił się w tym miejscu stary orbisowski Hotel Załuski, relikt najgorszych lat komunizmu, oferujący gościom obskurne pokoje, nędzne jedzenie i nieuprzejmą obsługę. W swym cyklicznym programie radiowym Jan nazwał go Heartbreak Hotel*. Teraz jednak całe centrum Warszawy zostało odrestaurowane, pojawiły się wielkie, eleganckie sklepy z przeszklonymi witrynami i nowe wytworne biurowce. Na placu Trzech Krzyży ukończono niedawno budowę Sheratona; następny miał być Hotel Senacki.
Zapaliły się zielone światła i Kamiński miał właśnie wkroczyć na jezdnię, kiedy dobiegł go cichy, ale bardzo przenikliwy wrzask. Zatrzymał się, odwrócił i zaczął nadsłuchiwać. Rozbawiona grupa małolatów ruszyła hurmem przez jezdnię.
— Hej, słyszeliście…?
Ale do nich nic dotarło nawet jego wołanie, więc co mówić o odległym wrzasku?
Czekał. Nagle wydało mu się, że słyszy kolejny krzyk i jeszcze następny, ale przejeżdżający z rykiem autobus skutecznie wszystko zagłuszył.
Kamiński nabrał przekonania, że wołanie dobiega zza pomalowanych na czerwono desek płotu ogradzającego plac budowy. Przypominało to krzyk kobiety albo dziecka.
Ruszył wzdłuż ogrodzenia, próbując zajrzeć na teren przez szpary. W deskach było wprawdzie kilka dziur po sękach, ale znajdowały się trochę za wysoko i dostrzegł przez nie jedynie lampę łukową, która zapewne miała palić się przez całą noc i oświetlać plac budowy.
W końcu dotarł do prowizorycznej bramy. Kiedyś prawdopodobnie zamykano ją na kłódkę, teraz jednak skręcono ją kawałkiem bardzo grubego drutu. Jan stał, spoglądał na bramę i zastanawiał się, co powinien zrobić.