O książce:
Kobieta nie całkiem stateczna i rzezimieszek kradnący diamenty? Dlaczego nie?
Michalina jest żoną mafijnego bossa. Problem w tym, że jako jedyna nie ma o tym pojęcia. Prawdę poznaje w dość dziwnych okolicznościach: zostaje przypadkowo porwana, a kiedy wraca w nocy do domu, dowiaduje się, że mąż grzeje celę w areszcie, a ona ma na stanie nieproszonego gościa.
Okazuje się, że małżonek zawarł ze swoim wspólnikiem – Igłą – umowę: gdyby go aresztowano, Igła ma się przeprowadzić do jego domu i strzec żony. Czy w takich okolicznościach serce może zabić mocniej?
Przyjaciółka Misi – Zuza – uważa, że tak. Nawet jeśli Igła jest przestępcą, zamieszanym w największą w Polsce kradzież diamentów. Przecież można odzyskać diamenty, wysyłać mężowi paczki do więzienia i kochać swojego nowego lokatora, ile wlezie. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby spuścić diamentowemu rzezimieszkowi łomot łopatą albo podzielić mieszkanie na sektory i wymalować linie graniczne za pomocą pasty do zębów. Przynajmniej będzie wesoło!
Tytuł: Łopatą do serca
Autroka: Marta Obuch
Data wydania: 23 lipca 2013
Wymiary: 130×200 mm
Liczba stron: 328
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
ISBN 978-83-7674-263-2
Kategoria: kryminał, romans, komedia
Łopatą do serca
Marta Obuch
(fragment)
Prima Aprilis.
Tak, zrobienie bliźniego w konia staje się tego dnia dla niektórych wręcz narodowym obowiązkiem, o czym można się przekonać, nie tylko oglądając Teleexpress, ale nawet robiąc zakupy w Castoramie.
A jakże.
Michalina zakończyła właśnie pogawędkę z przemiłym panem z działu Narzędzia i westchnęła z głębi swych zmaltretowanych trzewi. Nie żeby kolejna rewelacja, jaką usłyszała, była traumatyczna (młotki zostały ustawowo wycofane ze sprzedaży), bo żyjąc w kraju od trzydziestu lat, przyzwyczaiła się do nieoczekiwanych zwrotów akcji, ale naprawdę nie miała dziś nastroju do żartów.
Pokłóciła się śmiertelnie z mężem.
„Śmiertelnie” należało odczytywać jak najbardziej poważnie – Henryk wyszedł wczoraj wieczorem z domu, a tynk z rozłupanej futryny zawirował za nim wymownie i ułożył się w napis: DUMNY I BLADY ODCHODZĘ, A TY SIĘ ZOŁZO W SAMOTNOŚCI WIJ. Od tamtej chwili małżonek nie dawał znaku życia. Owszem, Misia pomolestowała trochę telefonicznie bliższych i dalszych znajomych (na szczęście Henryk nie miał ich zbyt wielu), ale niczego się nie dowiedziała. Auto stało w garażu, a komórka małżonka popychała ordynarne kawałki o abonencie poza zasięgiem.
Chociaż chyba należało się do tego wreszcie przyznać.
Henryk już od jakiegoś czasu znajdował się poza zasięgiem… uczuciowym Misi.
Coraz częściej robił pod jej adresem nieprzyjemne uwagi, coraz częściej wymagał posłuszeństwa, zupełnie nie przyjmując do wiadomości, że jego połówka posiada własne zdanie, którego z przyzwoitości należałoby przynajmniej wysłuchać. Nie zapominajmy także o innych symptomach.
O wiele bardziej znaczących. Otóż Henryk nie rozbierał już Misi pożądliwie wzrokiem i nie głupiał na widok jej smukłej kibici, która dzięki regularnym ćwiczeniom ostatnio wyszlachetniała. Ba! Im bardziej Misia o siebie dbała, co za idiotyzm, tym czuła się dla małżonka mniej atrakcyjna.
Kiedy usiłowała dowiedzieć się, w czym rzecz (delikatnie, bo Henryk był dość wybuchowy), słyszała uwagi o zrzędliwych żonach.
Oczywiście zniknięcie było karą.
Jej małżonek nie po raz pierwszy wymierzał w ten sposób sprawiedliwość.
I za co?
Do białego prania zaplątały się Misi przez pomyłkę jej bordowe majteczki. W efekcie wszystkie koszule Henryka nabrały rumieńców niczym ciepły, letni zmierzch. Jak dla niej kolorek wyszedł pysznie i prezentował się dużo bardziej pozytywnie od bieli, w której mąż wyglądał wyniośle i zimno. Jednak sam zainteresowany był w tej kwestii rażąco odmiennego zdania. Wygłosił nieprzyjemnym tonem: „Nawet podczas prania trzeba używać mózgu! O ile się go ma!” i, zdaje się, że był to początek końca, bo na myśl o mężu Misia nie doznawała już żadnego ciepła. A na dodatek przed chwilą, kiedy szukała przy kasie drobnych, jej zdradziecki umysł poskładał wszystkie te chaotyczne myśli w jedną: miała ona kształt konduktu żałobnego. I Misia bynajmniej nie kroczyła na czele tego pochodu jako zrozpaczona wdowa.
Koszule, co za bzdura.
Henryk zarabiał doskonale. Prowadził własną firmę, a że był błyskotliwy i konsekwentny (jej przyjaciółka Zuza wolała używać określenia „zimny gad”), wiodło się im doskonale. Żeby nie było: Misia również pracowała – razem z Zuzą otworzyła salon kosmetyczny, który ostatnio zaczął przynosić nawet niezły dochód. Nabycie kilku nowych koszul nie uszczupliłoby zbytnio domowego budżetu, a już na pewno nie doprowadziłoby ich na skraj bankructwa.
Tylko że Henryk miał finansową obsesję.
Pochodził z biednej, górniczej rodziny i wciąż drżał na myśl, że któregoś dnia mógłby wrócić do punktu wyjścia.
Nieustannie inwestował, oszczędzał i swoimi lękami terroryzował otoczenie. Tak, terroryzował. Misia była zobowiązana do zapisywania każdego wydatku w specjalnym zeszycie. Henryk życzył sobie również, żeby trafiały tam wszystkie paragony. Czy dorosła kobieta może czuć się komfortowo, uwieczniając w księdze buchalterskiej doniosły fakt, że w środę kupiła srajtaśmę i proszek do prania?
Dorosłą czy nie – w końcu każdą kobietę musi ogarnąć niesmak.
Michalina poczuła się więc nagle zniesmaczona i zniechęcona do prastarej instytucji małżeństwa tak bardzo, że ni stąd ni zowąd ogarnęła ją przemożna potrzeba splunięcia. Gdyby w ten sposób pozbyła się idiotycznego przeczucia, że sama jest sobie winna, zaplułaby wszystko dookoła, łącznie z własnymi pantoflami. Chciała pluć tu, w biały dzień, na parkingu przed marketem. Ona – dama, ostoja spokoju, wdziękliwa sarenka i matka Teresa w jednej osobie.
Żeby tylko splunąć.
Stała oto przed własnym autem, dzierżąc w dłoni łopatę ogrodniczą zakupioną z myślą o zbliżających się urodzinach przyjaciółki (Zuza miała przy domu mikroskopijny ogródeczek i banalna w przekazie łopata była dla niej dużo bardziej pożądanym przedmiotem niż bransoletka z kryształkami Swarovskiego) i…
I co?
I musiała się powstrzymać, żeby tą łopatą nie przydzwonić na oślep w co popadnie. Ze złości. Żeby nie zdemolować parkingu, swojego auta, cudzych pojazdów, budki na wózki i czego tylko. Cztery lata schodzenia Henrykowi z drogi, cztery lata potulności, cztery lata damskiego frajerstwa made in Silesia.
Ponura prawda dotarła do niej naraz z niewiarygodną jasnością.
Jeśli człowiek sam siebie nie szanuje, nikt nie uszanuje jego.
I nie łudźmy się: włażenie ukochanemu do czterech liter kończy się jedynie tym, że oblubieniec zaczyna puszczać bąki.
Koniec z tym!
Po aresztowaniu szefa dla Igły stało się oczywiste, że musi porozmawiać z jego żoną i objaśnić kobiecie co i jak, zanim dorwą ją gliny.
Lepiej, żeby zeznania małżonków były podobne.
Podjechali więc pod blok, w którym mieszkał Hardy, ale trafili akurat na moment, kiedy małżonka wsiadała do auta. Trudno, trzeba było jechać za nią. Jak się okazało, wybierała się do Castoramy. Na szczęście nie była zakupoholiczką – przynajmniej jeśli chodziło o artykuły budowlane. Czekali przed sklepem zaledwie pół godziny, i tak niezły wynik jak na płeć piękną.
W tym czasie Igła mógł ochłonąć i przeanalizować sytuację. Kiedy jeden z policjantów (dostawał regularnie dolę za takie przysługi) zadzwonił o poranku z nowiną, że Hardego zwinął patrol, chłopaki przybiegli z tym od razu do niego. Nie było pasowania, wolnej elekcji czy innych szopek z przekazywaniem berła. Wystarczyły ich wyczekujące spojrzenia. Zresztą Hardy ostatnio sam nazwał Igłę swoją prawą ręką, najlepszy dowód, że wreszcie mu zaufał.
Opłaciły się wysiłki, lata wyrzeczeń. Był bliżej osiągnięcia zamierzonego celu niż kiedykolwiek przedtem.
I nikt się nie domyślał, że…
– Ty, a ta jego żona – zagadał siedzący obok niego Gutek, najmłodszy w firmie, i wskazał na blondynkę, która pojawiła się w drzwiach wyjściowych – to kumata jakaś?
Igła zastanawiał się właśnie nad tym samym.
Żona Hardego…
Szef oddzielał życie prywatne od zawodowego, był na tym punkcie nadzwyczaj czuły. Znali więc panią Michalinę jedynie z widzenia. I to z ukrytego widzenia – Hardy nie życzył sobie, żeby jego małżonka znała twarze ludzi, którzy go otaczali. Kwestia bezpieczeństwa, jak mawiał. Ciekawe więc, jak wyobrażał sobie wykonanie swojego polecenia?
Chociaż trzeba przyznać, rozkaz Hardego był teraz Igle bardzo na rękę, mimo że babka w ogóle mu się nie podobała.
Nie podobała mu się i już. Blondynka. W dodatku z tych wyfiokowanych. W falbankach, na szpileczkach, niu niu.
Zgrabna, owszem, i nawet niebrzydka, ale z forsą Hardego trudno być intelektualistką rozmyślającą o egzystencjalizmie. O egzystencji, owszem. O egzystencję by ją w porywach podejrzewał – wszak dylemat, czy kupić żakiet od Prady czy Gucciego dotyczy jak najbardziej przyziemnych kwestii. Ale to wszystko. Na pewno była rozpuszczona całym tym dostatkiem jak dziadowski bicz. Poza tym, powiedzmy sobie szczerze, czy kobieta, która związała się z takim bucem jak Hardy, mogła być ciekawą osobowością?
Igła szczerze w to wątpił.
I świetnie, tym lepiej dla niego.
Zachowa dystans.
Spokój i opanowanie będą mu teraz bardzo potrzebne.
– No, ja mam nadzieję, że kumata – stwierdził z lekkim wahaniem.
– Chyba jeszcze nie wie? Chociaż zła jak osa – ocenił Gutek i zadumał się, bo przywołał w myślach obraz swojej małżonki, która w ataku złości podobnie zaciskała usta. – Jak to się dzieje? Każda wścieknięta baba normalnie wygląda tak samo… Yhhh… Trzeba było zostać kawalerem – sapnął i spojrzał na Igłę z zazdrością, ale zaraz mu przeszło.
Z tą laleczką czekała kumpla nie lada przeprawa.
Już chyba lepsze małżeństwo.
– Czego? – Igła wyczuł jego współczujący wzrok.
– Eee… Tak se rozmyślam.
– Se nie rozmyślaj, tylko się zajmij pracą – uciął.
– Wścieknięta, normalnie wścieknięta – mruczał pod nosem Gutek.
Igła przywarł spojrzeniem do żony Hardego i musiał przyznać koledze rację.
Pani Harda zachowywała się dzisiaj inaczej niż zwykle.
Od razu było widać, że nie miała najlepszego dnia.
Poruszała się niby energicznie, ale najwyraźniej myślała o czymś ponurym. Usta ściągnęła w ciup, zmarszczyła posępnie czoło, a nawet odniósł wrażenie, że coś do siebie mówiła, choć mogło mu się wydawać. Zdziwiło go też, że taszczy przed sobą sporych rozmiarów łopatę, ale zaraz wiatr zaplątał się w jej spódnicę i odciągnął uwagę Igły w nieco inne rejony. Hm, nogi miała wystrzałowe, musiał przyznać. Czemu wcześniej tego nie zauważył? No tak, zazwyczaj spokojna, wyważona, dreptała potulnie za Hardym jak jego wyblakły cień. A teraz proszę. Pani Michalina przestała przypominać bezwolną kukłę, wyglądała wreszcie jak kobieta, która, nie licząc się z otoczeniem, pokazywała, co jej w duszy gra.
I nie była to melodyjka w stylu Widziałam orła cień.
– Ja bym tam odpuścił – nauczony doświadczeniem Gutek próbował sugerować. – Chociaż na godzinkę. Lepiej się do niej teraz nie zbliżać.
Igła najchętniej by posłuchał, tylko że… musiał się zbliżyć.
Nie dysponował megafonem, zresztą wieść o przymknięciu Hardego nie powinna roznieść się na cztery strony świata. Tak, podejść bliżej, przeprosić i kulturalnie się przedstawić. Potem krótka wymiana zdań, instrukcja co do zeznań, informacja, że się do niej wprowadza i myk.
Z powrotem do auta, gdzie będzie bezpieczny.
Bezpieczny?
Ta cała Michalina to ciepłe kluchy, żadnych trudności nie przewidywał.
Rzucił Gutkowi uspokajające spojrzenie i wysiadł z auta.
Przez chwilę zbierał się w sobie, bo jednak baba zbiła go z tropu tym swoim nabzdyczeniem. Co innego rozmawiać z osobą zrównoważoną i konkretną, a co innego podchodzić do kobiety, przez którą przetacza się burza uczuć.
Uczucia, zwłaszcza wezbrane, wyolbrzymione i ckliwe to grząski teren.
Coś jak łąka pełna krowich kup.
Nie dość, że śmierdzi, to i tak wiadomo, że w coś się wdepnie.