Niedawno na polskim rynku ukazała się nowa, wyczekiwana powieść mistrza horroru, Stephena Kinga. Zapraszamy do lektury obszernego fragmentu książki!

O książce:

Jeden z najpopularniejszych pisarzy wszech czasów powraca!

Devin Jones, student college’u, zatrudnia się na okres wakacji w lunaparku, by zapomnieć o dziewczynie, która złamała mu serce. Tam jednak zmuszony jest zmierzyć się z czymś dużo straszniejszym: brutalnym morderstwem sprzed lat, losem umierającego dziecka i mrocznymi prawdami o życiu – i tym, co po nim następuje. Wszystko to sprawi, że jego świat już nigdy nie będzie taki sam…

Życie nie zawsze jest ustawioną grą. Czasem nagrody są prawdziwe. Bywają też cenne.

Pasjonująca opowieść o miłości i stracie, o dorastaniu i starzeniu się – i o tych, którym nie dane jest doświadczyć ani jednego, ani drugiego, bo śmierć zabiera ich przedwcześnie.

Joyland to Stephen King w szczytowej pisarskiej formie, równie poruszający jak Zielona Mila czy Skazani na Shawshank. To jednocześnie kryminał, horror i słodko-gorzka powieść o dojrzewaniu, która poruszy serce nawet najbardziej cynicznego czytelnika. King nie tylko lubi straszyć, ale ostatnio jeszcze większą przyjemność sprawia mu odtwarzanie konkretnej rzeczywistości – tutaj poznajemy świat i specyficzny język pracowników wesołego miasteczka z roku 1973. I właśnie ta warstwa zupełnie realistyczna jest w tej opowieści najciekawsza. Justyna Sobolewska, Polityka

Najstraszniej jest w wesołym miasteczku – tę prawidłowość potwierdza najnowsza powieść Stephena Kinga. Lata 70. Student z Nowej Anglii znajduje wakacyjną pracę w lunaparku na Południu USA. Ma dwa cele – zapomnieć o dziewczynie, która nie traktuje go zbyt dobrze, i stracić dziewictwo. Ale paradując w kostiumie psa,, odkrywa w sobie nieprzeciętny talent do zabawiania dzieci. A także żyłkę detektywa, bo okazuje się, że zabójstwo młodej dziewczyny, do którego doszło w pałacu strachów, nie było jednorazowym wyskokiem psychopatycznego mordercy. King raz jeszcze zręcznie wymieszał swe ulubione składniki – sentymentalną wycieczkę w przeszłość Ameryki, zamiłowanie do popkultury, suspens i poczucie humoru.
– Juliusz Kurkiewicz Gazeta Wyborcza

Znakomita, złożona psychologicznie powieść. Stephen King jest tak powszechnie uznawany za mistrza grozy i horroru, że zapomina się, że jego największym darem jest zmysł opisywania codzienności.
New York Times Book Review

King napisał powieść tyleż wzruszającą, co po prostu niesamowitą… To jedna z najbardziej świeżych i przerażających książek w jego dorobku.
Entertainment Weekly

Imponujący majstersztyk, subtelne studium charakteru, od którego nie sposób się oderwać.
– Playboy

Stephen King jest jak zwykle znakomity.
– Time

King daje czytelnikowi odczuć tęsknotę i żal zrodzone z tragedii, i wprawnie oddaje życzliwość i małostkowość, które często cechują małomiasteczkową rzeczywistość.
– Wall Street Journal

King jest mistrzem konstruowania opowieści i oddawania ducha opisywanych miejsc.
– USA Today

Stephen King (ur. 1947) napisał ponad pięćdziesiąt książek i wszystkie zyskały status światowych bestsellerów. Znajdują się między nimi: Miasteczko Salem, Misery, Pod kopułą, Dallas’ 63 czy Lśnienie, którego kontynuacja ukaże się niebawem nakładem Prószyński i S-ka. Powieści Kinga doczekały się wielomilionowych nakładów, tłumaczeń na przeszło 30 języków, a na całym świecie można znaleźć ponad 300 milionów egzemplarzy książek z jego nazwiskiem na okładce. Stephen King mieszka w stanie Maine z żoną, powieściopisarką Tabithą King.

Autor: Stephen King
Tytuł: Joyland
Wydawca: Prószyński i S-ka
Kategoria: Horror, sensacja, kryminał
Tytuł oryginału: Joyland
Data wydania: 6 czerwca 2013
Format: 142mm x 202mm
Liczba stron: 336
Oprawa: miękka
Tłumaczenie: Tomasz Wilusz

Joyland
Stephen King
(fragment)

*
Miałem samochód, ale wtedy, jesienią 1973 roku, przeważnie cho-dziłem do Joylandu piechotą z Plażowego Pensjonatu pani Shoplaw w miasteczku Heaven’s Bay. Jakoś czułem, że tak trzeba. A nawet że tylko tak można. Z początkiem wrześ­nia plaża Heaven’s Beach pra-wie zupełnie opustoszała, co pasowało do mojego nastroju. To była najpiękniejsza jesień w moim życiu. Nawet po upływie czterdziestu lat mogę tak powiedzieć. I nigdy nie byłem bardziej nieszczęśliwy, tak też mogę powiedzieć. Ludzie uważają, że pierwsza miłość jest piękna i nigdy nie piękniejsza niż w momencie, kiedy ta pierwsza więź się zrywa. Słyszeliście pewnie z tysiąc piosenek country i popowych, któ-re tego dowodzą; jakiemuś głupcowi złamano serce. A jednak to pierwsze złamane serce zawsze boli najbardziej, goi się najwolniej i pozostawia najbardziej widoczną bliznę. Co w tym pięknego?
*
Przez cały wrzesień i w pierwszych dniach października niebo nad Karoliną Północną było bezchmurne, a powietrze ciepłe nawet o siódmej rano, kiedy wychodziłem z mojego mieszkania na piętrze obok schodów zewnętrznych. Jeśli wyruszałem w lekkiej kurtce, to jeszcze przed pokonaniem połowy z pięciu kilometrów dzielących miasto od parku rozrywki zdejmowałem ją i zawiązywałem w pasie.
Pierwszy przystanek robiłem w piekarni U Betty, gdzie kupowałem dwa jeszcze ciepłe croissanty. Mój cień kroczył ze mną po piasku, długi na co najmniej sześć metrów. Mewy, zwabione zapachem crois-santów zawiniętych w woskowany papier, z nadzieją krążyły mi nad głową. A kiedy wracałem, zwykle koło piątej (choć bywało, że zosta-wałem dłużej – nic nie czekało na mnie w Heaven’s Bay, miasteczku, które z końcem lata praktycznie zapadało w sen), mój cień szedł u mojego boku po wodzie. W porze przypływu drżał na jej tafli, jakby tańczył powolne hula.
Choć nie mogę być tego całkowicie pewien, myślę, że chłopiec, ko-bieta i ich pies byli tam od mojego pierwszego spaceru po tej plaży. Wzdłuż brzegu między miastem a radosnym, rozmigotanym kiczem Joylandu ciągnęły się domy letniskowe bogaczy. Większość po pierw-szym weekendzie września była zamknięta na cztery spusty. Ale nie największy z nich, ten, który wyglądał jak zielony drewniany zamek. Chodnik z desek prowadził z jego szerokiego tylnego tarasu w miejsce, gdzie trawa nadmorska przechodziła w drobny biały piasek. Na końcu chodnika stał stół piknikowy osłonięty jaskrawozielonym parasolem plażowym. W jego cieniu siedział chłopiec na wózku inwa-lidzkim, w baseballówce na głowie, okryty od pasa w dół kocem nawet późnym popołudniem, kiedy temperatura przekraczała dwadzieścia stopni. Sądziłem, że miał może pięć lat, na pewno nie więcej niż sie-dem. Pies, Jack Russell terrier, zwykle leżał obok albo czuwał u jego stóp. Kobieta siedziała na ławie przy stole piknikowym i czasem czy-tała książkę, ale częściej tylko patrzyła na ocean. Była niezwykle piękna.
Idąc w jedną i w drugą stronę, zawsze machałem do nich ręką, a chłopiec machał do mnie. Kobieta nie, przynajmniej początkowo. Rok 1973 był rokiem embargo OPEC na ropę, rokiem, kiedy Richard Nixon ogłosił, że nie jest kanciarzem, rokiem śmierci Edwarda G. Ro-binsona i Noela Cowarda. To był stracony rok Devina Jonesa. Byłem dwudziestojednoletnim prawiczkiem z literackimi ambicjami. Miałem trzy pary dżinsów, cztery pary majtek, zdezelowanego forda (ze sprawnym radiem), sporadyczne myśli samobójcze i złamane ser-ce.
Piękne, co?
*
Serce złamała mi Wendy Keegan i nie zasługiwała na mnie. Prawie całe życie mi zajęło, żeby dojść do takiego wniosku, ale znacie to stare powiedzenie: lepiej późno niż wcale. Ona była z Portsmouth w New Hampshire; ja z South Berwick w Maine. To znaczyło, że była prak-tycznie dziewczyną z sąsiedztwa. Zaczęliśmy „chodzić ze sobą” (tak się wtedy mówiło) na pierwszym roku studiów na Uniwersytecie New Hampshire – poznaliśmy się na imprezie integracyjnej dla pierwszego roku. Prawda, że to piękne? Jak w niejednej piosence.
Przez dwa lata byliśmy nierozłączni, wszędzie chodziliśmy razem, wszystko robiliśmy razem. To znaczy wszystko oprócz „tego”. Oboje odpracowywaliśmy czesne na uczelni, ona w bibliotece, ja w Commons, uniwersyteckiej stołówce. Zaproponowano nam, żeby-śmy zostali na naszych stanowiskach przez wakacje 1972 roku, i oczywiście się zgodziliśmy. Pieniądze nie były rewelacyjne, za to możliwość bycia razem bezcenna. Sądziłem, że tak samo będzie latem 1973 roku, dopóki Wendy nie oznajmiła, że jej koleżanka Renee zała-twiła im obu pracę w sklepie Filene’s w Bostonie.
– A co ze mną? – spytałem.
– Możesz przyjechać w odwiedziny – powiedziała. – Będę tęsknić jak szalona, ale szczerze mówiąc, Dev, trochę odpoczynku od siebie dobrze nam zrobi.
To sformułowanie bardzo często jest pierwszym gwoździem do trumny. Możliwe, że wyczytała tę myśl z mojej twarzy, bo wspięła się na palce i mnie pocałowała.
– Rozłąka umacnia uczucia. Poza tym, skoro będę miała własny kąt, może będziesz mógł u mnie nocować.
Mówiąc to, jednak nie patrzyła na mnie i ostatecznie ani razu u niej nie nocowałem. Za dużo współlokatorów, tłumaczyła. Za mało czasu. Oczywiście, tego rodzaju trudności można przezwyciężyć, ale jakoś nigdy tego nie zrobiliśmy, co powinno było mi coś powiedzieć; dziś, z perspektywy lat, mówi mi to wiele. Kilka razy byliśmy bardzo blisko „tego”, ale „to” nigdy się nie stało. Zawsze się wycofywała, a ja nie naciskałem. Boże drogi, byłem dżentelmenem. Później często się za-stanawiałem, co by się zmieniło (na dobre lub na złe), gdybym nim nie był. Teraz wiem tyle, że kobiety rzadko sypiają z młodymi dżentelme-nami. Wyszyjcie to na makatce i powieście sobie w kuchni.
*
Perspektywa kolejnego lata spędzonego na myciu mopem podłóg stołówki i ładowaniu brudnych talerzy do starych zmywarek niezbyt mi się uśmiechała, zwłaszcza że Wendy miała być o sto kilometrów na południe, w blasku świateł Bostonu, ale to była stała praca, której potrzebowałem, a nie miałem dla niej żadnej alternatywy. Aż tu nagle, pod koniec lutego, taka alternatywa dosłownie przyjechała do mnie na taśmociągu z brudnymi naczyniami.
Ktoś czytał „Carolina Living”, kiedy wcinał danie dnia, hamburger Mexicali z frytkami Caramba. Potem zostawił pismo na tacy i w ten sposób trafiło do mnie razem z naczyniami. Miałem je wyrzucić do kosza, ale tego nie zrobiłem. Zawsze to coś do poczytania, w dodatku za darmo (musiałem odpracowywać czesne, przypominam). Wsadziłem pismo do tylnej kieszeni i zapomniałem o nim do czasu, kiedy wróciłem do swojego pokoju w akademiku. Tam wypadło na podłogę, otwarte na dziale ogłoszeń, w chwili gdy zmieniałem spodnie.
Ktokolwiek czytał ten magazyn, zakreślił kilka ofert pracy… choć koniec końców musiał uznać, że żadna mu – albo jej – do końca nie odpowiadała; w przeciwnym razie „Carolina Living” nie wylądowało-by na taśmociągu z brudnymi naczyniami. Mój wzrok przyciągnęło ogłoszenie u dołu strony, mimo że nie było zakreślone. Pierwsza, wy-tłuszczona linijka zachęcała: PRACUJ BLISKO NIEBA! Jaki student anglistyki po przeczytaniu czegoś takiego nie byłby zaciekawiony? I jaki zdołowany dwudziestojednolatek, dręczony narastającą obawą, że traci swoją dziewczynę, nie byłby skuszony wizją pracy w miejscu o nazwie Joyland? W Krainie Radości?
W ogłoszeniu podany był numer telefonu i pod wpływem impulsu zadzwoniłem tam. Tydzień później w mojej skrzynce pocztowej w akademiku wylądował formularz podania o pracę. W załączonym liście poinformowano mnie, że jeśli chcę się zatrudnić w wakacje na cały etat (a chciałem), będę musiał wykonywać różnego rodzaju prace, głównie porządkowe i konserwacyjne, ale nie tylko. Wymagane było ważne prawo jazdy, poza tym czekała mnie jeszcze rozmowa kwalifikacyjna. Mogłem to załatwić w najbliższe ferie wiosenne, za-miast jechać na tydzień do rodzinnego Maine. Tyle że planowałem choć część tego tygodnia spędzić z Wendy. Może nawet w końcu zro-bilibyśmy „to”.
– Jedź na tę rozmowę – poradziła Wendy, kiedy jej o tym powie-działem. Nawet się nie zawahała. – Zawsze to jakaś przygoda.
– Być z tobą to byłaby przygoda – powiedziałem.
– Będzie na to mnóstwo czasu w przyszłym roku. – Stanęła na palcach i mnie pocałowała (zawsze stawała na palcach). Czy już wtedy spotykała się z tym drugim facetem? Chyba nie, ale założę się, że zwróciła na niego uwagę, bo chodził z nią na zajęcia z socjologii. Renee St. Claire niewątpliwie wiedziała, jak było, i pewnie powiedzia-łaby mi, gdybym zapytał – paplanie było specjalnością Renee, na spowiedzi ani chybi zamęczała księdza – ale pewnych rzeczy czło-wiek nie chce wiedzieć. Na przykład dlaczego dziewczyna, którą ko-chałeś całym sercem, tobie uparcie odmawiała, ale z tym drugim po-szła do łóżka praktycznie przy pierwszej okazji. Nie jestem pewien, czy ktokolwiek w ogóle potrafi do końca wyleczyć się ze swojej pierwszej miłości; we mnie zadra tkwi do dziś. Gdzieś w głębi ducha wciąż się zastanawiam, co ze mną było nie tak. Czego mi brakowało. Jestem po sześćdziesiątce, mam siwe włosy i przeżyłem raka prostaty, ale wciąż chcę wiedzieć, dlaczego nie byłem wystarczająco dobry dla Wendy Keegan.
*
Pojechałem pociągiem o nazwie The Southerner z Bostonu do Karoliny Północnej (przygoda żadna, ale tanio), a potem autobusem z Wilmington do Heaven’s Bay. Rozmowę kwalifikacyjną prowadził Fred Dean, który był – między innymi – personalnym Joylandu. Po piętnastu minutach pytań i odpowiedzi oraz rzucie oka na moje prawo jazdy i wydaną przez Czerwony Krzyż licencję ratownika wręczył mi plastikową plakietkę na smyczy do zawieszenia na szyi. Widniało na niej słowo GOŚĆ, aktualna data i obrazek szeroko uśmiechniętego niebieskookiego owczarka niemieckiego, nieco podobnego do tego słynnego rysunkowego detektywa Scooby-Doo.
– Idź, pooglądaj, przejedź się na Carolina Spin – powiedział Dean. – Większość karuzeli jeszcze nie działa, ale ta tak. Powiedz Lane’owi, że się zgodziłem. To, co ci dałem, to przepustka na cały dzień, ale chcę, żebyś tu wrócił o… – Spojrzał na zegarek. – Dajmy na to o pierwszej. Wtedy powiesz mi, czy chcesz tę pracę. Mam jeszcze pięć wolnych miejsc, wszystkie to mniej więcej ta sama robota: Wesoły Pomocnik.
– Dziękuję panu.
Kiwnął głową z uśmiechem.
– Nie wiem, jak ci się tu spodoba, ale mnie Joyland w zupełności odpowiada. Jest może stary, może trochę się sypie, lecz to jeszcze do-daje mu uroku, tak przynajmniej sądzę. Przez pewien czas pracowałem w Disneyu; nie podobało mi się. Jest zbyt… sam nie wiem…
– Zbyt komercyjny? – podpowiedziałem.
– Właśnie. Zbyt komercyjny. Zbyt odpicowany i gładki. Dlatego kilka lat temu wróciłem do Joylandu. Nie żałuję. My działamy tu nieco bardziej spontanicznie, na wyczucie… trochę jak dawne objazdowe lunaparki. Zobacz, co o tym sądzisz. I, co ważniejsze, jak się tu czu-jesz.
– Mogę najpierw o coś spytać?
– Oczywiście.
Dotknąłem palcem mojej przepustki.
– Co to za pies?
Uśmiechnął się szerzej.
– Wesoły Pies Howie, maskotka Joylandu. Bradley Easterbrook za-łożył Joyland i pierwowzorem Howiego był jego pies. Zdechł dawno temu, ale i tak będziesz go często widywał, jeśli zdecydujesz się tu pracować w wakacje.
Widywałem go… i zarazem nie widywałem. Łatwa zagadka, ale wyjaśnienie będzie musiało trochę poczekać.
*
Joyland był niezależnym parkiem rozrywki, nie tak wielkim jak Six Flags, a już na pewno nieporównanie mniejszym od Disney World, ale wystarczająco dużym, by robić wrażenie, zwłaszcza teraz, gdy Joyland Avenue, główna promenada, i Hound Dog Way, pasaż boczny, były prawie puste i wyglądały jak czteropasmowe autostrady. Słyszałem wycie pił mechanicznych i widziałem wielu robotników – największa ekipa roiła się przy Thunderballu, jednej z dwóch kolejek górskich – ale klientów nie było, bo lunapark otwierano dopiero piętnastego ma-ja. Mimo to działało kilka punktów gastronomicznych, żeby robotnicy mieli gdzie kupić lunch, a przed wysadzaną gwiazdami budą wróżki stała starsza pani, która przyglądała mi się podejrzliwie. Z jednym wy-jątkiem, wszystko było pozamykane na cztery spusty.
Tym wyjątkiem był Carolina Spin. Miał pięćdziesiąt dwa metry wysokości (tego dowiedziałem się później) i bardzo powoli się obra-cał. Przed nim stał mocno umięśniony facet w spranych dżinsach, ły-siejących zamszowych butach umazanych smarem i podkoszulku na ramiączkach. Jego kruczoczarne włosy przykryte były przekrzy-wionym melonikiem. Za uchem tkwił papieros bez filtra. Gość wyglą-dał jak jarmarczny naganiacz ze starego komiksu gazetowego. Obok niego na skrzynce po pomarańczach stał otwarty kuferek z narzędziami i duże przenośne radio. The Faces śpiewali Stay With Me. Facet trzymał ręce w tylnych kieszeniach, kiwał się w rytm muzy-ki i kołysał biodrami. Przyszła mi do głowy absurdalna, ale doskonale wyrazista myśl: Jak będę dorosły, chcę wyglądać tak jak on.
Wskazał przepustkę.
– Freddy Dean cię przysłał, co? Powiedział ci, że wszystko inne jest pozamykane, ale że możesz się przejechać na diabelskim młynie.
– Tak, proszę pana.
– Przejażdżka na Spinie to znak, że cię przyjął. Lubi, żeby jego wy-brańcy zobaczyli wszystko z lotu ptaka. Weźmiesz tę robotę?
– Tak myślę.
Wyciągnął rękę.
– Jestem Lane Hardy. Witaj na pokładzie, synu.
Uścisnąłem jego dłoń.
– Devin Jones.
– Miło mi.
Ruszył w górę pochylni prowadzącej ku niespiesznie obracającej się karuzeli, chwycił długą dźwignię, która wyglądała jak drążek zmiany biegów, i lekko pociągnął ją do siebie. Karuzela powoli znieruchomiała i jeden z barwnie pomalowanych wagoników (na każdym był wizerunek Wesołego Psa Howiego) zakołysał się przy miejscu załadunku pasażerów.
– Wsiadaj, Jonesy. Wyślę cię w przestworza, gdzie ptaki szybują, a widoki czarują.
Wgramoliłem się do wagonika i zamknąłem drzwiczki. Lane szarp-nął nimi, żeby sprawdzić, czy się zatrzasnęły, opuścił poprzeczkę za-bezpieczającą, po czym wrócił do swoich prymitywnych sterów.
– Gotów do startu, kapitanie?
– Tak sądzę.
– Siódme niebo czeka. – Mrugnął do mnie i pchnął dźwig­nię ste-rowniczą. Wielkie koło ruszyło i nagle zobaczyłem, że Lane patrzy na mnie z dołu. Starsza pani przy budzie wróżki też patrzyła. Zadarła głowę i osłaniała oczy dłonią. Pomachałem do niej. Ona do mnie nie.
Po chwili znalazłem się ponad wszystkim oprócz wymyślnych za-krętasów, spadków i wzniesień Thunderballa. Wzbijałem się w chłodne wczesnowiosenne powietrze i czułem się – głupie, ale prawdziwe – jakbym zostawiał wszystkie moje troski i zmartwienia tam, na dole.
Joyland nie był tematycznym parkiem rozrywki, dzięki czemu mógł mieć wszystkiego po trochu. Była w nim kolejka górska o nazwie De-lirium Shaker i zjeżdżalnia wodna (Szust i Chlust Kapitana Nemo). Na zachodnim krańcu lunaparku znajdował się specjalny aneks dla małych dzieci, zwany Tuptusiową Wioską. Była też sala koncertowa, w której – tego także dowiedziałem się później – występowali głównie mało znani muzycy country albo rockmani, których szczyt sławy przypadł na lata pięćdziesiąte lub sześćdziesiąte. Pamiętam, że Johnny Otis i Big Joe Turner zagrali tam wspólny koncert. Musiałem zapytać Brendę Rafferty, główną księgową, a zarazem nieformalną opiekunkę Gwiazdeczek, co to za jedni. Bren uznała, że jestem dureń; ja, że ona jest stara; pewnie oboje mieliśmy rację.
Lane Hardy wwiózł mnie na samą górę i zatrzymał karuzelę. Sie-działem w kołyszącym się wagoniku, kurczowo ścis­kając poprzeczkę zabezpieczającą, i patrzyłem na zupełnie nowy świat. Ku zachodowi rozciągały się równiny Karoliny Północnej, niewiarygodnie zielone w oczach małolata z Nowej Anglii, który przywykł myśleć o marcu tylko jak o zimnym, błotnistym zwiastunie prawdziwej wiosny. Na wschodzie był ciemny, metaliczny błękit oceanu rozbijający się beżowymi impulsami o plażę, po której kilka miesięcy później miałem taszczyć moje zmaltretowane serce. Bezpośrednio pode mną widzia-łem pogodny bezład Joylandu – większe i mniejsze karuzele i kolejki, salę koncertową i budki z jedzeniem, kramiki z pamiątkami oraz Au-tobus Wesołego Psa, który woził klientów do pobliskich moteli i, oczywiście, na plażę. Na północy było Heaven’s Bay. Z punktu wido-kowego wysoko nad lunaparkiem (tam gdzie ptaki szybują, a widoki czarują) miasteczko wyglądało jak przytulne gniazdo z dziecięcych klocków, na którego krańcach odpowiadających czterem głównym stronom świata wznosiły się wieże kościelne.
Koło znów ruszyło. Opadając ku ziemi, czułem się jak ten dzieciak z opowiadania Rudyarda Kiplinga, który jechał na trąbie słonia. Lane Hardy zatrzymał karuzelę, ale nie raczył otworzyć mi drzwiczek wa-goniku; bądź co bądź, byłem prawie tutejszym pracownikiem.
– Jak się podobało?
– Bardzo – powiedziałem.
– Taa, nie jest zła jak na karuzelę dla babć. – Przekrzywił kapelusz na drugi bok i obrzucił mnie badawczym wzrokiem. – Ile masz wzro-stu? Metr osiemdziesiąt pięć?
– Metr dziewięćdziesiąt.
– Aha. Zobaczymy, jak ci się będzie podobało na Spinie w środku lipca, kiedy wciśniesz całe to swoje metr dziewięćdziesiąt w futro i będziesz musiał śpiewać Happy Birthday jakiemuś rozkapryszonemu smarkaczowi z watą cukrową w jednej ręce i rozpuszczającym się Reksio-Rożkiem w drugiej.
– Jakie futro?
Ale on już ruszył z powrotem do swojej maszynerii i nie odpowie-dział. Może zagłuszyło mnie radio, w którym leciał Crocodile Rock. A może po prostu chciał, żeby moje przyszłe obowiązki jako członka kadry Wesołych Psów Joylandu były dla mnie niespodzianką.
*

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *