Historii o nawiedzonych domach mamy w kinematografii co niemiara. Nawiedzony dom, Amityville, Ciemność – wymieniać można w nieskończoność. Każdy z nich ma coś w sobie: czy jest to klimat, gra aktorska, czy też historia. Oczywistym jest jednak, że oglądamy te filmy z ciekawości. Chcemy zobaczyć jak tym razem reżyser zinterpretował znany nam dobrze temat, jaką motywację wymyślił, jak pokierował aktorami. Jednak raczej się nie boimy. To przecież kolejny wariant tej samej legendy.
Brendan Muldowney podjął się więc zadania niełatwego. Postanowił zmierzyć się z tym, co zostało już tak silnie wyeksploatowane przez wielu reżyserów. Dlatego podchodząc do tego shorta, nie oczekiwałam zbyt wiele. I chociaż początkowo było dokładnie tak jak sądziłam – kalka kalki kalki – to, co zobaczyłam później, skłoniło mnie do tej krótkiej refleksji.
Dziesięć stopni to dziesięciominutowy film, opowiadający o pewnej rodzinie, która niedawno wprowadziła się do starego, zniszczonego domu, o którym (jakżeby inaczej) krążą niepokojące legendy. Młodsza córka, Katie, ma za zadanie opiekować się swoim młodszym bratem w czasie, gdy jej rodzice będą na kolacji biznesowej z szefem jej ojca. Nieposłuszny brat doprowadza ją do szału, jednak dopiero nagły brak prądu wywołuje w niej panikę. Choć wie, że nie powinna przeszkadzać rodzicom w kolacji, dzwoni do nich, by poprosić o pomoc we włączeniu światła.
Film Muldowney’a okazał się bardzo udaną próbą podejścia do tego, co tak dobrze znane. Choć nie należę do fanek opowieści o nawiedzonych domostwach, z wielką przyjemnością obejrzałam Dziesięć stopni. Reżyser wprowadza nas w stan niepokoju głównie dzięki dwóm planom – restauracji i staremu domowi. Idą za tym dwa następstwa: gra światłem i mrokiem oraz dźwiękiem i ciszą. Restauracja to typowa przestrzeń, w której kwitnie życie. Pełno w nim światła i ludzi, którzy jedzą, piją i rozmawiają. Dominuje w niej biel, jasne, kremowe kolory, które zdają nam się wręcz przytłaczające po sekwencjach odbywających się w domu. Restauracja, w której obiad jedzą rodzice głównej bohaterki, to również dźwięk. Kieliszki, śmiechy i szepty, ale przede wszystkim życiodajny głos ojca, który uspokaja a także prowadzi w głąb czerni, w której kryje się bezpiecznik. Kontrastuje z tym ciemność domu. Zauważamy ją już w chwili, w której film się rozpoczyna. Katie siedzi w pokoju rozświetlanym jedynie przez lampkę i telewizor. Gdy gaśnie światło, pozostaje jej jedynie świeca, słaba namiastka światła otaczającego rodziców w restauracji. Dom wiąże się również z ciszą, w której słychać każdy przerażający szelest, każde westchnienie, każdy krok. To nieprzyjazne miejsce, zdające się pochłaniać nawet najmniejsze światło, dając w zamian groźne cienie.
Tytułowe dziesięć stopni to przede wszystkim walka z wyobraźnią. To, co kryje się w ciemności, wydaje nam się makabryczne i nadprzyrodzone. Główna bohaterka musi zmierzyć się ze swoimi lękami, z tym, co utożsamia z ciemnością. Przechodząc dziesięć stopni, które doprowadzą ją do piwnicy starego domu, ma pokonać samą siebie i dziecięce lęki, związane z niepoważnymi opowieściami zasłyszanymi w szkole. Reżyser wykorzystuje zwykłą sytuację, jaką jest brak prądu, by skonfrontować młodziutką bohaterkę z irracjonalnymi lękami. Musi poradzić sobie z nimi sama, jedynie kierowana głosem ojca.
Dziesięć stopni to świetny film krótkometrażowy, w którym reżyser próbuje ukazać swoją wersję nawiedzonego domu. Każdy kolejny stopień pokonywany przez Katie, to emocjonująca przeprawa, w której widz uczestniczy całym sobą. A zakończenie? Ciarki biegnące po ciele gwarantowane.
{youtube}XpURRW80LnM{/youtube}
Obejrzyj także: Proxy: A Slender Man story.
Tytuł: Dziesięć stopni
Tytuł oryginalny: The ten steps
Reżyser: Brendan Muldowney
Scenarzysta: Brendan Muldowney
Data premiery: 23 października 2004
Kraj produkcji: Irlandia
Kategoria: horror