Jak głosi powszechnie już znana sentencja, idealnie wpisująca się w miszmasz popkultury: Człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie. Można ją interpretować wielorako, na przykład tak, że to nieumarli są sprawiedliwsi i bardziej ludzcy od nas. Albo jako stwierdzenie, że lepsza jest półśmierć, bo takiemu niezmarlakowi, krzyczącemu „Braaains!”, wystarczają do życia sycące mózgi, o pracę, szkołę, konto na fejsie martwić się nie musi. Niezależnie od interpretacji, jedno jest pewne: lubimy ich, oj, lubimy. Sympatia dla tych niezbyt świeżych i przyjemnych istot wydaje się nie mieć końca i wariantu, w którym jest niemożliwa i dziwaczna. Zombie może być nawet… bohaterem romansu, przynajmniej, jeśli tylko się całuje i ściska za rękę. Że jak? A tak, właśnie tak.

Wraz z końcem stycznia na światowe ekrany wszedł film Warm Bodies Jonathana Levine’a. Levine nie tylko wyreżyserował ten obraz, ale i zajął się scenariuszem, opartym na debiutanckiej powieści Isaaka Mariona Ciepłe ciała. Główne role powierzono Nicholasowi Houltowi i Teresie Palmer, aktorom młodym, lecz już mającym całkiem ładny dorobek ról na koncie. Polską premierę Warm Bodies, pod tytułem Wiecznie żywy (tak idealnie zgodnym z oryginałem, jak Wirujący seks z Dirty Dancing) zapowiedziano na pierwszy dzień marca. To znakomita data na przybliżenie książkowego pierwowzoru, gdyż to właśnie sukces powieści za oceanem zadecydował o szybkiej decyzji ekranizacji książki – ledwie „wgryzła się” ona w rynek.

Mix gatunkowy, jaki zaserwował czytelnikom Marion, mógł się kojarzyć tylko z dwiema skrajnościami: albo czymś kompletnie nowym i frapującym świeżością (nawet jeśli z nieświeżymi umarlakami w tle) bądź z klapą totalną i co najmniej dziwacznie pojętą oryginalnością.

O oryginalności wspominam nie bez powodu: moda na romans paranormalny trwa już jakiś czas, a nawet zaczyna się przejadać. Wampiry i wilkołaki zakochane w śmiertelniczkach wypiera młodzieżowa dystopia i social ficiton w wersji soft. Marion na postać nadnaturalnego kochanka wybrał zombie, a całość to koktajl młodzieżowego postapo, przygody oraz popkulturowej do imentu wariacji na temat miłości młodych z dwóch różnych światów, doskonale znanej już z Szekspira, z Romea i Julii. W mieszance piorunującej mieści się jeszcze horror, a przy zachowaniu dystansu podczas lektury, możemy powieść traktować jak pełen humoru pastisz czy wręcz parodię gatunku.

I na tym poziomie można by zostać, jeżeli nie chce się zgrzytać zębami. Książkę czyta się bowiem dobrze, akcja rwie do przodu (czasami aż za bardzo), a postaci nie są papierowe. Ciepłe ciała mają jednak ambicje mówić o sprawach ostatecznych, autor wplata w nie zdania świadczące o pokusie nadawania historyjce głębi. I tu, niestety, puszczają fastrygi.

Po pierwsze, sam pomysł zmusza do zawieszenia niewiary na kołku tak wysokim, że tylko najwyższy człowiek na świecie mógłby ją ściągnąć. R, w przeciwieństwie do swoich kamratów, jest zadziwiająco dobrze – pardon – zachowany. Wszystko ma na swoim miejscu, trochę brzydko jedynie pachnie, skórę ma poszarzałą, ale jeszcze niezłą, a spojrzeniem szarych oczu potrafi wręcz uwodzić. No, dobrze, główny bohater, to może mieć farta. Idźmy jednak dalej. Dalej nie jest lepiej, niestety.

Zombie – tu autor został przy klasycznym ujęciu tematu – tak jak w innych opowieściach o tych stworzeniach, zjada mózgi. Robi to, aby (również nie jest to zabieg, którego byśmy nie znali) pożerać wspomnienia ofiar. Zombie nie tylko karmią się cudzymi myślami dla ich „smaku”, lecz w ogóle w ten sposób odzyskują dla siebie dawny świat. Wszystkich Martwych dotyczy ten sam problem: mniej lub bardziej zaawansowana amnezja. Zjedzenie przedramienia czy nogi zaspokaja ssący głód, lecz dopiero słynny „Braaain!” dostarcza wiedzy. Sam zaś głód nie jest związany z biologią zombich (ani, przyznajmy, nauką w ogóle); to tajemnicza, wyższa siła, określająca ich funkcjonowanie. Nie mają pulsu, niektórzy nawet ciała. Kastą zarządzającą społecznością Martwych są Kościści, szkielety już flaków pozbawione – a jednak i one „jedzą”.

Tej sile głodu poddany jest także R. Jednak, jak na głównego bohatera przystało, jest też bystrzejszy od reszty towarzyszy. Tutaj sypie się luźny związek fabuły z narracją pierwszoosobową. R ma problemy z pamięcią, ze słowami. To właśnie słowa są czymś najtrudniejszym do przypomnienia i wyuczenia. A przecież poza językiem myśli nie istnieją, niewyrażalne zaczyna się tam, gdy nie potrafimy nazwać rzeczy. R ma kłopoty z czytaniem, lecz w opowieści o sobie posługuje się językiem tak górnolotnym i dojrzałym, że wykonanie pomysłu budzi wątpliwości. Subiektywizm narracji pierwszoosobowej i sama jej specyfika wymuszają wprawdzie zgodę na pewną sztuczność, ale… Autor naprawdę mógł się pokusić o formę, która lepiej wyrazi amnezję R i pozycję Martwego w świecie bez informacji – świecie, który już do niego nie należy; dostosować język lub całkiem zmienić tryb narracji.

Przy takiej niespójności nietrudno o kwiatki; nasz zombie, ucząc się coraz płynniej mówić, pobija na którejś stronie „rekord czterech sylab”, co nie przeszkadza mu ileś kart wcześniej wymówić pięknej, płynnej frazy: „Zapewniam ci bezpieczeństwo”. Inteligencja i empatia R same w sobie są już wybujałe. Jak na kogoś, kto postradał pamięć i cofnął się w rozwoju, protagonista jest rozgarnięty, że ho-ho.

Lepiej wypada Julie. Jest mniej sentymentalna, bardziej zdecydowana, z pewnością mdłego rysu uległej, mimozowatej kochanicy wampira nie posiada. Tyle, że zalety te robią z niej nader udaną marysójkę. Inteligentna, wygadana, nieco szorstka, ale i wrażliwa, ze zmysłem praktycznym, z bujną przeszłością (przypadkowy seks, dragi), oddana swojemu chłopakowi, a równocześnie nader szybko akceptująca zombie jako przyjaciela.

Łącząc tę dwójkę ze sobą, pisarz nie ustrzegł się naiwności i zwyczajnych bzdur. Trudno mi uwierzyć, by Żywa, gawędząc radośnie, bezmyślnie upiła piwa z tej samej butelki, co Martwy, do tego nie czyszcząc szyjki. Ba, by w ogóle przeszła do porządku dziennego nad cząstkową, ale wciąż istniejącą – obrzydliwością niemartwego kumpla. Sceny dostrajania się kochanków do siebie w ogóle komicznie wypadają; Martwy i Żywa kiwają się do taktów piosenek Sinatry, śpią w jednym łóżku i zachowują jak stare dobre małżeństwo, tyle, że białe. Wszystko to ma swój sens jedynie w wersji humorystycznej, z niewiarą u sufitu, z przymrużeniem oka.

Dobrze, że oprócz czołowych sylwetek są jeszcze inne, całkiem zgrabnie zarysowane postaci: generał Grigio, M., Perry – chłopak Julie i następnie ofiara R. M. stanowi fajny przykład przyjacielskiego osiłka i budzi jednoznaczną sympatię czytelnika. Generał Grigio to postać dość ciekawie ilustrująca prawdę, że czasem zwalczający zło staje się tym, co zwalcza. Z kolei Perry, sprzężony myślami z R., nadaje książce pewną wartość dodatkową i uzasadnia niedookreślony, ledwo naszkicowany rys świata przedstawionego.

Powody apokalipsy są bowiem raczej ukryte; z niedopowiedzeniem mówi autor o zarazie, jej zasięgu czy genezie. Wiadomo, że była i stworzyła potwory. Ocaleni chowają się gdzie mogą i wciąż pilnują swoich enklaw, z których w fabule znana i najważniejsza jest tzw. Twierdza – kompleks mieszkalno-użytkowy o charakterze militarnym – tak w kwestii obronności, jak i stylu życia mieszkańców. Wyjaśnienia zagłady usiłuje dokonać pisarz na sposób metafizyczny: zaraza to coś, co ma przewartościować wartości, mówiąc językiem Nietzschego. Oczyścić świat. Była dziejową koniecznością, może karą boską, w każdym razie: ma swój cel i w ostateczności, paradoksalnie, poprzez śmierć, grozę i nędzę – służy ludziom (!). Już nie człowiek człowiekowi wilkiem, ale człowiek człowiekowi zombie, i to nie w takim charakterze, w jakim wilkiem byłby w przysłowiu, lecz jako istota zdolna ocalić gatunek.

Taka droga interpretacji może dla pewnych czytelników – godzących się na konieczny dystans, nieco młodszych – „odratować” książkę Mariona. Uczynić ją ciekawą i niegłupią, mimo generalnie głupiej fabuły, niezbyt mądrych gagów, niewiarygodnych zachowań czy momentów nadmiernej egzaltacji bohatera. Zwłaszcza, że powieść ma też swój ładunek grozy. Nieco uszczuplony przemądrzałością osoby Julie, uczuciowością R. i samym pomysłem, ale jednak obecny. Splatterowe sceny pożerania ciał przywodzą na myśl horror klasy B, niektóre fragmenty (jak dzieci-zombie, usiłujące dobrać się do Żywej z tylnego siedzenia) bawią, nie straszą. Ale już nastrojowe obrazki wyzutych ze wspomnień Martwych, snujących się po lotnisku, żyjących „bo tak” – mają w sobie ciekawy, upiorny romantyzm. Największym plusem są tu Kościści – strażnicy i kapłani Martwych, pilnujący ładu granicy ze światem Żywych za wszelką cenę, tajemniczy, zagadkowi, jak nie z tego świata. Sceny z udziałem szkieletów należą do lepszych w powieści. Listy pozytywów dopełnia zakończenie: otwarte, liryczne, ale nie za słodkie, pozostawiające w czytelniku przynajmniej szczyptę refleksji.

Czytać zatem, nie czytać? Jeżeli naprawdę brakuje Wam fajnego czytadła – możecie przeczytać, Drodzy Czytelnicy. Chociażby po to, by sprawdzić, czy jesteście w stanie przełknąć tak karkołomny pomysł, jak zombie w romansie. Mimo iż adresowane do określonego odbiorcy, Ciepłe ciała nie do końca są tylko młodzieżówką („rzucanie mięsem” przez Julie do takiej klasyfikacji zresztą nie skłania). Rozbawić, wzruszyć – to Marion potrafił, przynajmniej jak na debiut. Książka jest ładnie wydana, z ciekawą, błyskawicznie przykuwającą wzrok okładką. Ilustracje części ciała z Gray’s Anatomy dodają jej smaczku. Trochę wytknąć należałoby Replice za korektę, jednak nie są to zgrzyty, które bym też jakoś szczególnie zapamiętała, raczej ostrzegam nadwrażliwych na tym tle. Język Mariona jest naprawdę niezły, nie zaś koszmarnie mdły i nijaki, co można by wnioskować po patchworku gatunkowym. Zachwyty Stephenie Meyer w blurbie i porównywanie książki Mariona do Sagi Zmierzch zignorujcie – po co psuć sobie ewentualną chęć na lekturę. Nawet jeśli to tylko jedna z wielu książek.

Moja ocena: 6/10

Autor: Isaac Marion
Tytuł: Ciepłe ciała
Tytuł oryginalny: Warm Bodies
Tłumaczenie: Martyna Plisenko
Wydawca: Replika
Data wydania: wrzesień 2011
ISBN: 978-83-76741-34-5
Liczba stron: 308
Kategoria: fantastyka, młodzieżowa, postapokalipsa, romans paranormalny, s-f

Recenzja pochodzi z bloga Autorki: http://ciche-wieczory-czytelnika.blogspot.com/