5 lutego nakładem Wydawnictwa Replika ukaże się powieść obyczajowa Szczęście spod igły autorstwa Joanny Kruszewskiej – my już teraz zapraszamy do lektury przedpremierowego fragmentu.

O książce:

Czy warto wyjść zmianom naprzeciw i zaryzykować? A może lepsze jest to, co znane i bezpieczne?

Trzy przyjaciółki – Martyna, Iwona i Anita – postanawiają któregoś dnia wspólnie rozkręcić biznes: małą oryginalną pracownię krawiecką. Kobiety znają się od lat i wspierają w przezwyciężaniu złośliwości losu, które dziwnym trafem przeważnie mają związek z liczbą trzy.

Świat Martyny staje na głowie za sprawą upiornych ciotek, trojaczek. Tymczasem tuż za rogiem czeka inny tercet, który – taką przynajmniej ma nadzieję – przyniesie jej wreszcie upragnione szczęście. W życiu Iwony pojawia się wyjątkowo niesymetryczna i niestabilna figura – trójkąt małżeński. Przewrotny los nie zostawi w spokoju także Anity…

Na przekór feralnej „trójce”, przyjacielski tercet jednoczy swoje siły w obliczu nadchodzących zmian.

Szczęście spod igły to napisana żywym, lekkim językiem powieść o potędze przyjaźni, miłości i rodziny – powieść, w której odnaleźć się może każda kobieta.

Tytuł: Szczęście spod igły
Autorka: Joanna Kruszewska
Wydawca: Replika
Data premiery: 5 lutego 2013
ISBN: 978-83-7674-230-4
EAN: 9788376742304
Format: 130×200 mm
Liczba stron: 324
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Kategoria: powieść obyczajowa

Szczęście spod igły
Joanna Kruszewska
(fragment)

1
Iwona westchnęła sobie ciężko.
Westchnęła do sterty papierów pokrywającej biur¬ko. Do rzędów cyferek, migających jej przed oczami z ekranu monitora już od dłuższego czasu, i tabel, któ¬rych nie cierpiała i którymi serdecznie gardziła. I które, o ironio, mówiły jednoznacznie:
Sukces.
Sukces do potęgi entej.
Kto by przypuszczał? Kiedy niespełna dwa lata temu stanęły przed małym, niepozornym lokalem w centrum miasta, nikt by nie przypuszczał. Otóż to. Stanęły we trzy. Anita, Iwona i Martyna, przyjaciół¬ki od dziecięcych lat, w kluczowych momentach życia zawsze razem. Wzięły się za ręce i, nie zwracając uwa¬gi na przechodniów, potrącających co chwila którąś z nich, patrzyły w wystawowe okna.
Anita z nadzieją. Iwona z przerażeniem. Marty¬na z powątpiewaniem. Nagle okazało się, że marze¬nie przybrało realne kształty. Wykorzystując zarówno zmysł artystyczny Anity, jak i talent Iwony, która w wie¬ku zaledwie paru lat zapałała gorącym uczuciem do babcinego Singera i bardzo szybko zaczęła z niego robić użytek pod czujnym okiem babci, produkując wymyśl¬ne sukienki dla lalek. Przyjaciółki doszły w pewnym momencie do wniosku, że mają wystarczający poten¬cjał, żeby założyć własny biznes, czyli niewielki sklepik, który oferował oryginalne, własnoręcznie szyte stroje na wszelkie okazje. Niepowtarzalne wzory, nad który¬mi przy każdej możliwej sposobności pracowała Iwona, jak też jedyny w swoim rodzaju wystrój wnętrza, do którego z kolei przyczyniała się Anita, bardzo szybko pozwoliły im zyskać renomę na rynku i dawały cał¬kiem przyzwoite dochody.
Iwona wstała po cichutku i zajrzała do dziecięcego pokoju. Tradycyjnie, Michał spał w poprzek łóżka z koł¬drą odrzuconą i skopaną gdzieś w samym jego kącie. Podniosła syna za ramiona, stękając przy tym cicho. Jak by nie patrzeć, ciałko przybierało dość szybko na wadze, a śpiące i wiotkie jak rozgotowany makaron sprawiało wrażenie dwa razy cięższego.
Ufff. Albo i trzy.
Sięgnęła po kołdrę i przykryła nogi Michała tą chłodną, niewygrzaną jeszcze stroną. Odgarnęła mu włosy z czoła i przyjrzała się dojrzewającej twarzyczce małego mężczyzny. Nie wiadomo, kiedy policzki straciły dziecięcą miękkość, niegdyś okrągłe, lekko zaróżowio¬ne, teraz pociągłe z wyraźnie zarysowanymi kośćmi. Michał jakby na potwierdzenie matczynych myśli prze¬wrócił się na plecy i, odchyliwszy głowę mocno do tyłu, wyeksponował dodatkowo ostry podbródek. Przy oka¬zji oczywiście, zdecydowanie pozbył się kołdry jednym energicznym kopnięciem. Przykucnęła, oparła policzek o zimną drabinkę piętrowego łóżka i westchnęła ciężko.
Słońce moje… poczekaj na mnie…
Nie rośnij tak szybko.
Daj mi czas.
Zbyt wiele przelatywało jej przez palce. Zbyt wie¬le z okresu dorastania dwójki dzieci. Dzisiaj Michał przybiegł z podwórka ze swoim serdecznym przyjacie¬lem. Nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie to, że Iwona po raz pierwszy tego przyjaciela widziała na oczy. A przynajmniej takie miała wrażenie. Na pytanie, jak ma na imię kolega, Michał odpowiedział najpierw pełnym wyrzutu spojrzeniem, a później wycedził, sta¬wiając zdecydowany akcent na niektóre wyrazy:
– To mój p r z y j a c i e l K u b a, mamo, był u nas już bardzo d u ż o razy.
– A faktycznie. – Próbowała wyjść z tego z twarzą.
Mina Michała wskazywała jednoznacznie, że zu¬pełnie jej to nie wyszło. Obdarzony był niesamowitą intuicją, tak jakby miał wbudowany radar rejestrujący bez najmniejszego problemu każde, nawet najdrobniej¬sze kłamstwo matki.
A co zmyliło jej radar?
Podrapała się po brodzie. Kiedyś działał bez za¬rzutu. Wystarczyło lekkie uniesienie brwi, ucieczka wzrokiem w kąt pokoju, prawie niezauważalne zająk¬nięcie, a u niej w głowie już biły na alarm setki dzwo¬neczków. I dopóty dociekała, dopytywała i zaglądała w oczy, dopóki dziecko, to starsze albo to młodsze, przyznawało się wreszcie do winy, a dzwonki milkły posłusznie.
Teraz coś się schrzaniło. Nie widziała tego, co matka zdecydowanie widzieć powinna. Pytanie tylko dlaczego.
Z górnego łóżka dobiegło ją ciche jęknięcie. Pod¬niosła się i zajrzała do córki. Ola leżała wyprostowana jak struna i, krzywiąc się lekko, wydawała z siebie re¬gularne postękiwania. Iwona pogłaskała ją delikatnie po czole, odgarniając wilgotny kosmyk jasnych włosów. Najchętniej wzięłaby córkę na ręce i przepędziła z gło¬wy senny koszmar. Pocałunkiem, cichym nuceniem, lekkim kołysaniem. Tak jak… hm, zupełnie niedaw¬no…? Kiedy mała mieściła się cała w jej ramionach.
Oli wystarczył jednak dotyk matki, bo po chwili oddech jej się wyrównał, a zmarszczone czoło powoli prostowało.
– Uciekasz ode mnie – szepnęła Iwona, muskając delikatnie gładki policzek córki. – Tylko teraz mogę być z tobą blisko…
Nie tak dawno Anita powiedziała coś zupełnie dla niej wtedy niezrozumiałego – że jej zazdrości tych ma¬łych dzieci. Ona borykała się z problemami dorastania Igi i powtarzała wielokrotnie, że najchętniej zatrzyma¬łaby czas gdzieś w okolicy sześciu, góra siedmiu lat cór¬ki. Iwona ze spokojnym sumieniem mogła przyznać, że teraz to ona szczerze zazdrości przyjaciółce. Iga prze¬szła już chyba najbardziej burzliwe chwile swojej mło¬dości. Poza tym była jedna.
A u Iwony na piętrusie piętrzyły się dwa potencjal¬ne problemy. Z których jeden już w wieku dziewięciu lat dawał niezły przedsmak tego, co się będzie działo w nadchodzącym okresie.
Wzdrygnęła się lekko.
Co będzie, to będzie, na razie nie ma sensu się nad tym zastanawiać – zastosowała filozofię Scarlett, po czym, poprawiwszy kołdrę na szczupłych nogach Olki, zdecydowanym krokiem wyszła z dziecięcego pokoju.
Duży zegar w kuchni wskazywał już piętnaście mi¬nut po północy, ale czekało ją jeszcze zbyt wiele pracy, zbyt wiele papierów do przełożenia, żeby mogła spokoj¬nie dołączyć do chrapiącego już od dobrych paru go¬dzin Daniela. I tak by nie zasnęła. Przewracałaby się tylko z boku na bok, myśląc o tym, czego nie zdążyła dzisiaj zaksięgować, co zostało jej na jutro, jakie zaku¬py trzeba zrobić w poniedziałek, na jaką kwotę mogą złożyć zamówienie w hurtowni. Co ugotować jutro na obiad, czy prasowanie odłożyć na bliżej nieokreślone „kiedy indziej”. Najdrobniejsza myśl byłaby w stanie wy¬bić ją skutecznie ze snu, układając się w głowie w kon¬kretny kształt.
Na razie nie ma więc sensu kłaść się spać. Wzru¬szyła ramionami, a na wszelki wypadek, ot, jakby w połowie mało zajmującego składania cyferek w odpo¬wiednią całość zmorzył ją sen, nalała do kubka solidną porcję kawy – z mlekiem, trzeba wszak dbać o żołądek, po czym zasiadła przed komputerem.
Części pracy trzeba było poświęcać całą uwagę, były jednak takie czynności, które wykonywało się me¬chanicznie, z automatu, jak mawiała Iwona, i te wła¬śnie najbardziej lubiła. Przesuwając kolejne kolumny, klikając wciąż w te same miejsca, mogła osiemdziesiąt procent zaangażowania włożyć w błądzenie myślami daleko stąd. I wtedy dopiero udawało jej się odpoczy¬wać. Cicho grała miniwieża ustawiona na lokalną rozgłośnię, spokojne piosenki, które już dawno temu zeszły z pierwszych miejsc list przebojów, zapomniane w ogólnokrajowych stacjach…
– I po co mi to było – Iwona mruknęła do siebie, po czym zanuciła cicho nadawany właśnie hit lat osiem¬dziesiątych. Nie lepiej było zostawić marzenia w spo¬koju, nie otwierać w cholerę żadnego sklepu? Pewnie, że lepiej. Nie siedziałaby teraz do białego rana nad znienawidzonymi cyframi i papierami, tylko szyła dalej suknie, malutkie cuda dla małych księżniczek, haftowane, zdobione złotymi niteczkami, cekinami, słowem – marzenia każdej dziewczynki. Pakowała je skrupulatnie, sztukę do sztuki, podziwiała, napawała się ich pięknem i… tworzyła następne. Radośnie, czer¬piąc inspirację z bajek, z kolorowych pisemek Oli. Ze wszystkiego właściwie. Ale w pewnym momencie jej ży¬cia Daniel, mąż, który wiedział wszystko, popchnął ją w kierunku księgowości, bo to dochodowy kierunek, a ona na pewno sobie z tym poradzi. Poradziła i co z tego?
Iwona przetarła zmęczone oczy i przeniosła wzrok z monitora w głąb pokoju. Tego, który niegdyś zawalały ścinki materiałów, nici i masa różnobarwnych korali¬ków. Gdzie piętrzyły się kartki z projektami uszytych i czekających na uszycie sukienek. Teraz to maszy¬na czekała już od dawna, jak jakaś śpiąca królewna, przykryta, lekko przykurzona i właściwie od miesięcy nieużywana. Skrawki materiałów Iwona litościwie po¬zbierała którejś soboty i upchnęła do szafy. Następnego dnia przykryła maszynę. Kiedy indziej popakowała do szuflad kartki z pospiesznie wykonanymi projektami sukienek i przy pomocy Daniela ustawiła blisko okna biurko z nadstawką oraz biurowy kontener na doku¬menty. Później następny.
Wreszcie szafę na segregatory.
I tak, tydzień po tygodniu, jej zagracony przytulny kąt, ulubiona pracownia, zmienił się w zupełnie bez¬osobowe biuro. Miejsce, w którym kiedyś miała zwy¬czaj zaszywać się na długie godziny i chować przed wszelkim złem tego świata, straciło charakter azylu, a przybrało katowni.

Iwona łyknęła kawy i sięgnęła po papierosa.
Zmiany, zmiany, zmiany.
Nie lubiła zmian.
Schemat, utarty, przetestowany, to było coś najbliż¬szego jej naturze. W poukładanym według sztywnych reguł i zasad świecie, swoim świecie, czuła się najbez¬pieczniej. Czynności następowały niezmiennie w tym samym porządku i tak było OK.
Ale nie. Zachciało jej się spełniania marzeń. Wiel¬kiego jego mać biznesu. I cały misterny plan poszedł sobie wiadomo gdzie. Już–już miała wszystko pousta¬wiane, już zaczynała się czuć pewnie w swojej rze¬czywistości, a tu nagle zmiana, radykalna, trzeba nadmienić. Znowu trzeba się na nowo wpasowywać w inne formy. Dlaczego wszystkim naokoło wychodzi¬ło to bez problemu? Iwona najlepiej się czuła w jasnej, utartej przez lata sytuacji. Życie wokół niej toczyło się coraz szybciej, a ona chwilami miała wrażenie, że stoi na peronie i próbuje wskoczyć do rozpędzonego pocią¬gu. Obok niej ludzie idealnie wyczuwali moment, śmie¬jąc się, zarzucali bagaż dotychczasowych doświadczeń niedbale na ramię, po czym biegli do drzwi. Ona pa¬trzyła ze strachem w przesuwające się coraz szybciej okna i czekała… Na co? Trudno powiedzieć, na co, do Iwony bardziej pasowałoby stwierdzenie, że nie chciała opuszczać dobrze znanego peronu. Wygrzanych kątów, znajomo wirujących drobinek kurzu, słońca padające¬go niezmiennie, dzień w dzień, pod tym samym kątem. To było pewne. Znajome, bezpieczne. A reszta…?