W Little Fenn, niewielkiej angielskiej wiosce położonej wśród niebezpiecznych mokradeł, kucharka państwa Bradburych postanawia – jak ma to często w zwyczaju – przyrządzić smakowitą zupę z dyni. Jednak kiedy sięga do beczki po podstawowy składnik, zamiast warzywa wyciąga ludzką głowę. Niby kształt podobny, aczkolwiek… Okazuje się, że ofiarą padł komiwojażer sprzedający noże firmy Sharp Star. Niemal wszyscy mieszkańcy Little Fen przynajmniej raz w życiu rozmawiali z mężczyzną, a większość posiada w swoich domostwach zakupione u niego narzędzia. Dlaczego ktoś chciał pozbawić nieszczęśnika życia? Czy komiwojażer miał coś na sumieniu? I dlaczego jego głowę podrzucono akurat do domu Bradburych? Gospodyni, niezadowolona z efektów pracy miejscowej policji, zwraca się, jakżeby inaczej, do prywatnego detektywa. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, iż mężczyzna, do którego się zgłasza, nie istnieje. Alfred Bendelin jest bowiem jedynie postacią literacką, wykreowaną przez znanego autora powieści kryminalnych, Ruperta Marleya. Pani Bradbury trafia zatem do Nicka Jonesa, wprawdzie policjanta, lecz z działu fałszerstw, a nie morderstw, uważającego siebie raczej za urzędnika. Okazuje się, że Nick to przyjaciel pisarza, mieszkający w rzeczywistości pod adresem wskazanym w powieściach jako biuro słynnego detektywa. Ponieważ podobne sytuacje przytrafiały się mężczyźnie już wcześniej, łagodnie, acz stanowczo stara się pozbyć „klientki”, nie wykazując najmniejszego zainteresowania morderstwem z Little Fenn. Niespodziewanie zmienia jednak zdanie, kiedy poznaje Emmę, szwagierkę Pani Bradbury. Bo jakże to nie zgodzić się, kiedy dziewczyna taka piękna, a Nickowi dotąd nie powodziło się w sprawach sercowych? Szansa jedna na milion. Umowa zostaje zatem zawarta i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, iż nasz bohater zupełnie nie zna się na detektywistycznej robocie. W związku z tym Nick postanawia w podróż na mokradła zabrać swojego przyjaciela, Ruperta. Któż bowiem sprawdziłby się lepiej w roli pomocnika, niż autor wielu powieści kryminalnych? Obaj szybko przekonają się, że fikcyjne historie w niczym nie przypominają rzeczywistej zbrodni.
Spotkałam się z opiniami, że Morderstwo na mokradłach gładko wpisuje się w konwencję klasycznego czarnego kryminału i przypomina powieści Artura Conan-Doyle’a o niezapomnianym Sherlocku Holmesie. Nie zgadzam się. Seria o Sherlocku, mimo iż Watson jako narrator dwoił się i troił, by zatrzeć to wrażenie, miała w sobie coś mrocznego, a tytułowy bohater był skomplikowany, nieco dziwny, rzadko angażował się emocjonalnie czy nawet pałał do kogoś prawdziwą sympatią, przede wszystkim zaś żył swoją pracą. Gdyby to on pojechał na mokradła Little Fenn, większość czasu spędziłby, siedząc wśród bagien i przeprowadzając detektywistyczne eksperymenty. Nicka Jonesa trudno natomiast zagonić do roboty. Ma wprawdzie swój notesik, w którym zapisuje ważne informacje, jednak stanowczo woli poznawać ludzi. Odwiedza więc mieszkańców wioski, pija z nimi herbatki – z Willym Talbotem z miejscowej policji nawet coś mocniejszego – zajada się szarlotką pieczoną przez tutejsze gospodynie i śmiało można powiedzieć, że nawiązuje przyjaźnie. Dlatego tak trudno będzie mu później zaakceptować fakt, iż jedna osoba z tego grona jednak popełniła zbrodnię. Morderstwo na mokradłach bardziej przypomina mi powieści Agathy Christie. To właśnie jej Herkules Poirot wozi się często po małych angielskich wioskach, gdzie licho nie śpi i co rusz ktoś pada trupem, bynajmniej nie z przyczyn naturalnych. Zwłaszcza warto tutaj wspomnieć Zabójstwo Rogera Ackroyda, w którym słynny detektyw pragnie przejść na emeryturę i zająć się uprawą… dyń! Tak, tak, dyń. Coś musi chyba być w tych warzywach…
Morderstwo na mokradłach to znakomita, świetnie napisana powieść, której największy atut stanowi fakt, iż właśnie kryminału jest tu mało. Sasza Hady prawdziwej detektywistycznej pracy właściwie nie pokazuje, krew nie bryzga na nas, kiedy przewracamy kolejne strony, a Nick Jones nie ogląda wszystkiego przez lupę. I tę dosłowną, i metaforyczną. Stara się po prostu jak najlepiej poznać ludzi, wśród których popełniono zbrodnię, i wysnuć wnioski. Przy okazji dowiaduje się co nieco o Rupercie, wydawałoby się, najbliższym przyjacielu, a także sam dojrzewa i poddaje rewizji swoje życiowe cele. Sasza Hady, młoda autorka z Krakowa, napisała powieść, którą znakomicie się czyta i która zawłaszcza czytelnika już od pierwszych stron, mimo iż teoretycznie akcja rozwija się powoli i toczy spokojnie, niczym życie mieszkańców Little Fenn. Hady prowadzi również inteligentną grę z odbiorcą, ciekawie przekształcając znane z literatury kryminalnej schematy. Największą słabością tej książki jest natomiast niedookreślony czas akcji. Wydarzenia niby rozgrywają się współcześnie, a jednak bohaterowie nie korzystają z telefonów komórkowych i internetu, co obecnie byłoby chyba niemożliwe, a dwudziestokilkuletnie kobiety palą się do zamążpójścia. Na podstawie niektórych informacji wnioskować można, że chodzi o przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku (Rupert jeździ na przykład Carltonem i ma modnie przystrzyżonego wąsa). Wszystko pozostaje jednak w sferze czytelniczych domysłów.
Morderstwo na mokradłach to książka, która jest jak dobry przyjaciel. Kiedy już raz się ją otworzy, nie sposób zamknąć, nie przeczytawszy ostatniej strony. To sama przyjemność zaszyć się na maleńkiej angielskiej wsi i wraz z Nickiem poznawać uroki okolicy oraz jej mieszkańców. I nawet wizja głowy w beczce z dyniami nie jest w stanie zakłócić wspaniale wykreowanego nastroju. Morderstwo na mokradłach stanowi literacki debiut Saszy Hady, autorki, którą należy bacznie obserwować. Coś mi mówi, że dopiero się rozkręca.
Tytuł: Morderstwo na mokradłach
Wydawca: Oficynka
Data wydania: lipiec 2012
ISBN: 978-83-62465-46-0
Liczba stron: 383
Kategoria: powieść
Format:124×194
Oprawa: miękka