W pajęczynie sztuki, miłości, szczęścia oraz zdrady…

W grudniu, nakładem Wydawnictwa Replika, ukazała się powieść Miłość? Bardzo proszę autorstwa Aurelii Es. Zapraszamy do lektury fragmentu!

O książce:

Szyszka (oficjalnie: Urszula) miała w życiu zdecydowanie więcej pecha niż szczęścia. Zawsze jednak mogła liczyć na współlokatorów kamienicy przy ulicy Krzywej: przyszywaną babcię Julię, emerytowanego księdza Franciszka, Młodego Franka, Marcela i Sebastiana. Dzięki ich wsparciu Szyszka ukończyła studia graficzne i rozpoczęła nowe życie. Los w końcu się do niej uśmiechnął, zsyłając pod jej drzwi Adama – miłość życia. Wspólna sielanka nie trwa jednak długo. Pewnego dnia mężczyzna niespodziewanie znika, a na progu mieszkania Szyszki pojawia się tajemnicza kobieta. Co łączy ją z Adamem?

Czy Szyszka znajdzie w sobie siłę, by stawić czoła kolejnym problemom?
Czy uda jej się ponownie spotkać ukochanego?

Tytuł: Miłość? Bardzo proszę
Autorka: Aurelia Es
Wydawca: Replika
Premiera: 4 grudnia 2012
ISBN: 978-83-7674-213-7
Liczba stron: 276
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Kategoria: obyczajowa, romans

Miłość? Bardzo proszę
Aurelia Es
(fragment)

Szyszka.
Kobieta, która mieszka na trzecim piętrze, ma na imię Szyszka. Cenny materiał genetyczny, który ma być nośnikiem dziedziczności, jak się trafi. Tak na nią wszyscy mówią, tak myśli o sobie ona sama. Choć w dokumentach i w dowodzie osobistym napisano: Urszula. Ula, Ulka, pani Ula.
Jest bezdzietna.
Szyszka ma dwadzieścia siedem lat i sporo życiowych doświadczeń, a oprócz owych doświadczeń nie do pozazdroszczenia ma też metr sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i odpowiednio spasowane pozostałe wymiary.
— Jesteś apetyczna — mówi ktoś. Daje do zrozumienia, że można ją schrupać, a choćby i nadgryźć, niech się tylko znajdzie amator zielonych jabłek.
— Już nie — odpowiada Szyszka. — Nie jestem apetyczna. Chudnę, więdnę i nie chce mi się żyć. W samotności.
W rubrykach ważnych formularzy Szyszka wpisuje informację: niezamężna.
Pechowa i popieprzona, myśli i tak czuje, pechowa i popieprzona jestem, cokolwiek to znaczy. I kuli się w sobie jak pisklę. Tak jest łatwiej?
— To nigdy nie minie. Bo niby dlaczego miałoby minąć? Widocznie tak mi jest pisane.
Stwierdza, wzrusza ramionami. I swoje artystyczne życie układa w segregatorach na półce, w księgach przychodów i rozchodów, winien, ma, chciałby mieć, ale nie może, w regularnych poborach, w nadliczbowych godzinach. Zupełnie jak księgowa. Niech to szlag trafi!

Żółto-brązowy motyl, który przycupnął na wypolerowanym blacie stołu — francuskim art déco, pamiątce po babci — mgliście odbija się w połyskliwym lakierze. Przypomina figurkę z kolorowego szkła, wydaje się tu tylko dla ozdoby.
— Ciągle jesteś?
Dwie pary błoniastych skrzydeł, fosforyzujące barwy, czarne lamówki. Nie są to zwykłe brązy i żółcienie, raczej poświata głębi i intensywności. Rozpiętość skrzydeł około siedmiu centymetrów, migotliwe rozedrganie, cud. Bezruch.
— Tajemnica.
Pośrodku każdego skrzydła tkwi szafirowo-zielona plamka. Światłocień, z którego powstaje trójwymiarowy świat, wystarczy wyciągnąć rękę, dotknąć, poczuć.
— Ciągle jesteś.
Bo i dlaczego miałoby go nie być? Ciągle tu jest. Od kilku tygodni. Szyszka nie powinna się dziwić, a jednak!
— I co robisz?
Otwarte okno zaprasza do fruwania tam i z powrotem, z powrotem i tam, lekko, wszędzie, ale motyl nie rusza się z miejsca. Jakby przytwierdzony. Tkwił tu przedwczoraj, wczoraj rano i wieczorem. Tkwi tutaj i dziś. Czy będzie tu jutro?
Jest jedynym przedstawicielem nowego gatunku. W całym świecie nie ma drugiego takiego okazu.
— Jak to możliwe?
Widocznie możliwe. Szyszka nie powinna się nad tym zastanawiać. Motyl po prostu jest. Sama przecież powołała go do życia.

Rozdział 6
Niełatwo jest zaczarować przeznaczenie, splunąć, tfu, tfu i znaleźć drogę wyjścia z pułapki. W ciemności brakuje słów, pozostaje poczucie niemożności i że się nie uda. Kłopoty, bezradne rozkładanie rąk, które skutkują nieumiejętnością radzenia sobie w kryzysowej sytuacji. A jednak propozycje działań sypią się czasem niczym jabłka z dziurawej torby, toczą się po podłodze, turlają pod meble, pod ściany. Po pierwsze, po drugie, po trzecie. Po dziesiąte.
Ojciec Franciszek, babcia Julcia, Młody Franek siedzą rzędem na kanapie wzorem stroskanych kur na grzędzie, popatrują ptasimi oczami, widzą wszystko, tak im się przynajmniej wydaje, wiedzą jednak mało. O wiele za mało. Jest z nimi także Marcel na swoim inwalidzkim wózku i Sebastian. Problem dotyczy ich przecież bezpośrednio. Tworzą tandem porozumienia, milczą. Ale kiedy potrzeba, mówią jednym głosem.
— Kawy, herbaty, wody? — pyta Szyszka, która dopiero co weszła, o cholera!, mruknęła pod nosem na widok niespodziewanych gości, właśnie odprowadziła swoich podopiecznych z „Lata w mieście” na miejsce zbiórki, żeby przekazać ich kolejnej opiekunce, teraz planowała zająć się przygotowaniem rysunków do Baśni niesamowitych. Termin wykonania mija za parę dni, krótka sprawa, wydawca już dzwonił: Pamięta pani, prawda? Droga pani Urszulo. Nic się nie obsunie?
— A coś mocniejszego masz?
Szyszka wie, że popijanie wyskokowych trunków bardziej skłania do towarzyskiego przesiadywania ponad miarę aniżeli popijanie kawy czy herbaty. No cóż…
— Mam — odpowiada jednak, sprawa wydaje się być pilna, o czym świadczą miny gości i ich pełne troski spojrzenia.
— O co chodzi?
— Pewnie jesteś zmęczona?
— Jestem.
— Zjesz coś?
— Nie. Nie jestem głodna.
— Jednak coś zjedz. Przyniosłam chłodnik z jajkiem.
— Babciu!
Szyszka otwiera butelkę krzepiącego koniaku, bagatela, sto siedemdziesiąt pięć pięćdziesiąt z delikatesów na rogu, choć pora na popijanie wyskokowych trunków jest wczesna, jednak…, czterdzieści kilka procent powinno wystarczyć na poprawę atmosfery. I na wyartykułowanie tego, co nie cierpi zwłoki. Bo przecież musi to być coś ważnego, żeby można było usprawiedliwić wtargnięcie na jej terytorium bez pytania. Stuka szkło. Delikatnie. I jakby nieśmiało. Drobiny słonecznego światła załamują się w bursztynowym płynie, tworząc mozaikę radosnych refleksów. Srebrna babcia nawet się uśmiecha.
— Nie powinnam pić wódki — podnosi kieliszek w geście serdecznego toastu, próbuje, cmoka, upija łyczek. Zadowolona.
— Musisz wyjechać — mówi.
— Że co?
— Jak najszybciej.
Babcia Julcia jest energiczna i dzielna jak żołnierz na linii frontu. Od załamywania rąk są inni, słabsi, nieporadni. Nie ona.
— Tak, tak.
— Co tak, tak?
— Musisz zniknąć na jakiś czas. I nie traktuj tego jako rejteradę.
— Rejteradę?
— Uczucie strachu nie zawsze oznacza utratę odwagi. Czasami trzeba ustąpić pola, żeby wygrać walkę.
— Strachu?
Wszyscy potakują. Że babcia ma rację.
— Nie ma innego wyjścia.
Po pierwsze, po drugie. Po trzecie, nie ma na co czekać.
— Słucham?
Szyszka nie rozumie. Nie wie, o co chodzi. Słowa przepychają się w ścisku, nic z nich nie wynika.
— Jak najszybciej.
Ojciec Franciszek marszczy groźnie brwi, żeby zaakcentować powagę sytuacji. Młody Franek kiwa energicznie głową.
— Tak, właśnie. Mogę ci towarzyszyć — mówi. — Jeśli będziesz chciała…
Szyszka nie wie, czego ma chcieć lub nie chcieć, co powinna zrobić, dlaczego wyjechać. Czuje, że cała ta chmara niedopowiedzeń za chwilę doprowadzi ją do szału.
— Nie wiem, o co wam chodzi. Mówcie jasno.
— Mówimy. A może napijesz się wody z miodem?
Woda z miodem jest antidotum na smutki, niepokoje, depresje i rozterki. A także na gardło, na głowę, na oczy i na przepuklinę. Na co nie jest? Na znalezienie dobrych rozwiązań w sytuacjach bez wyjścia też. Woda z miodem jest na wszystko.
— Napij się.
— Nie chcę. Powiedzcie wreszcie, co się stało.
— Nic takiego, ale powinnaś zniknąć na jakiś czas. Wiesz…
Szyszka nie wie. Słyszy co i raz powtarzane: zniknąć, przyczaić się, uciec i przeczekać. Co to znaczy? I że nie należy się denerwować. Nie? Dlaczego? Bo wszystko jest pod kontrolą. Tak? Na pewno? A jednak wszyscy wydają się mocno zdenerwowani.
Z chaotycznych strzępów wypowiedzi wyłania się w końcu obraz sytuacji.
— Dzisiaj rano uciekła, nikt nie zauważył…
Przypuszczenia wiszą w próżni niby wielokropki, których czas nie wypełnił jeszcze pełną treścią.
— Była pod naszym domem, jak widmo, przeznaczenie…
Opowieść podbarwiona jest wieloma odcieniami czerni i obfituje w zdumione: nie uwierzysz!
Szyszka jednak wierzy, martwi się, nie przypuszczała. Choć przeczucie niecodziennych zdarzeń towarzyszy jej już od pewnego czasu. Mój świat, moje kolory, mój motyl, moje wszystko. Co prawda świat Szyszki zorganizowany jest w sposób przyczynowo-skutkowy, chodzi się w nim twardo po ziemi, ucieczki udają się tylko w filmach, a szarlotkę robi się z kruchego ciasta. Niby nie ma powodów do obaw. A jednak…
— Dlatego musisz wyjechać. Postanowione!
Propozycja wzmocniona jest wykrzyknikiem, decyzja podjęta. Kolegialnie, kto przeciw, kto za, kto się wstrzymał. Szczegóły są rozpracowane, Sebastian pożyczy samochód i wyznaczy trasę, babcia przygotuje prowiant na drogę, jajka, termos z kawą, wiadomo, w podróży…
— Co za pomysł! Zwariowaliście!?
Ojciec Franciszek poczynił już pewne kroki. Rano dzwonił do Chmielów i załatwił lokum.
— Będziesz mogła tam mieszkać tak długo, jak zechcesz. Aż wszystko się wyjaśni.
— Mam pojechać w góry?
Staruszek wzdycha z radością.
— Tak, w góry. W moje góry.
Niewielki pokój na stryszku, belkowany sufit. Pola wyrysowane w ciepłe szachownice, przydomowe ogródki. Zajdzie dobrodziej? Zajdę, zajdę. No to niech dobrodziej zajdzie, bo ciastom upiekła.
— Nigdzie się nie wybieram — Szyszka stwierdza kategorycznie, tnie cudze plany jak nożem.
— Wszystko tam jest inne — szepcze ojciec Franciszek. — Nawet wiatr. Nie poznałabyś. Beztroski, wesoły.
Myśli o cichych zachodach słońca, powietrzu, zapachach. Na śniadanie Wojciechowa zrobi jajecznicę, ukroi grube pajdy chrupiącego chleba. Mleko prosto od krowy i własna maślanka. Później będzie można usiąść na ławeczce, szelestu życia posłuchać i zdrzemnąć się trochę.
— Nigdzie nie pojadę.
Umyć twarz w zimnym strumyku. Boże, tak tam pięknie… Kwiatków pozbierać do glinianych dzbanków. Hej, księże dobrodzieju, to wy? W sadzie za chałupą dojrzewają gruszki.
— Szyszko!
— Nie ma mowy.
— Po co się narażać.
Ale Szyszka nigdzie się nie wybiera, niczego się nie boi, a nawet jeśli się boi i tak tego nie widać.
— Narażać się? Po co się narażać? Prowokować los? Czy ty mądra jesteś?
Szyszce najwidoczniej na mądrości zbywa.
— Nie.
— Przyjmą cię jak w rodzinie. Odkarmią, zobaczysz.
Gryczana ze skwarkami, zrazy z ziemniakami. Na kolację zupa z kociołka z wędzonką. Drożdżowe na deser.
— Szyszko, samo zdrowie. Pojadę tam z tobą i nie będziesz sama.
Ojciec Franciszek nie rezygnuje, dłonie składa jak do modlitwy. Tak to będzie. Ale Szyszkę niełatwo jest przekonać, twarda, silna, rozkleja się tylko wtedy, kiedy nikt nie widzi.
— Nie przywykłam uciekać.
— Ona jest nieobliczalna, przecież wiesz.
Szyszka wzrusza ramionami.
— I co z tego?
Czas odmierzany sączeniem wysokoprocentowego trunku płynie szybko, krople alkoholu rozgrzewają duszę, uczucia jaśnieją, cienie usuwają się w kąt.
— Jakoś to będzie.
— Jak to jakoś? — babcia Julcia wraca z uporem do tematu. — Nie wolno zdawać się na byle przypadek. A ucieczkę potraktuj po prostu jak przetrwanie. Jak bym się czuła, gdyby coś ci się stało? Za ciężko los mnie doświadczył, wiesz przecież.
Szyszka wie. Spogląda na staruszkę ze wzruszeniem, ujmuje dłoń suchą niczym liść, widzi wątrobiane plamy, powyginane artretyzmem stawy. Dotyka. Głaszcze. Takie właśnie jest przywiązanie. Babciu, babciu…
— Wybaczcie, nie pojadę — mówi.
— Ale przecież…
— Nie mogę.
— Wiesz, co robisz?
— Wiem.
— Szyszko, Szyszko.
Ojciec Franciszek nie kryje rozczarowania, babcia Julcia też nie. Młody Franek przygląda się młodej kobiecie, do której ma słabość, którą zna od lat, śni mu się po nocach. Dlaczego mu z nią nie wyszło? Kurwa, kurwa, kurwa. Poplątane ścieżki, niewykorzystane okazje, jedno wielkie gówno. Mogło być inaczej? Uogólnione marzenia nie wpływają pozytywnie na kształtowanie się losów jednostki. I tyle.
— A więc nie? — Marcel oddycha głośno, na twarzy wystąpiły mu czerwone plamy.
Sebastian obejmuje go.
— Cicho, cicho… Nie denerwuj się — mówi. — To ci szkodzi.
— Zupełnie niepotrzebnie się spotkaliśmy, nic tu po nas.
Rzeczywiście. Decyzji przecież nie podjęto, spotkanie okazało się nieskuteczne, chociaż zebrano odpowiednie quorum i głosowanie odbyło się według procedur. Wystarczył jeden głos przeciw. Szyszko! Szyszko!
— Może jutro przyniesie jakieś rozwiązanie? — ojciec Franciszek wzdycha, kręci głową, odkłada na później.
Babcia Julcia przymyka oczy, żeby ukryć rozczarowanie.
— Może, może…
Nikt nie przypuszcza, że wszystko rozwiąże się jeszcze dzisiaj.