Zbliża się radosny Sylwester i napawający optymizmem Nowy Rok. To właśnie ten czas uczynił tłem dla jednej ze swych opowieści duński baśniopisarz, Hans Christian Andersen. Oto jedna z jego najbardziej znanych baśni – Dziewczynka z zapałkami (org. Den Lille Pige med Svovlstikkerne), wydana po raz pierwszy w 1845 roku. Pisarz, który sam wywodził się z niezwykle biednej rodziny, w swojej twórczości bardzo często nawiązywał do wątku biedy i smutnego życia, zwłaszcza dzieci. Tak jest i w tym opowiadaniu.

Przedstawia ono historię małego dziecka – tytułowej dziewczynki z zapałkami, która w ostatni wieczór starego roku bosa, głodna i zmarznięta wędruje po ulicach swojego miasta, daremnie próbując sprzedać choćby jedną wiązkę zapałek. Nikt z przechodniów spieszących się do swych domów na noworoczne przyjęcia nie zwraca uwagi na małą wynędzniałą postać. W tamtych czasach był to zresztą widok niemal powszechny, tak jak i fakt, że powszechna bieda zmuszała do ciężkiej pracy już małe, kilkuletnie dzieci. Zmęczona i zniechęcona dziewczynka, która dobrze wie, że bez zarobku nie ma po co pokazywać się w domu, przysiada wreszcie w cichym kącie, między dwoma domami. Podkulając pod siebie bose nogi, próbuje się choć trochę rozgrzać, jednak na dworze panuje zbyt wielki mróz. Zapala więc jedną z zapałek…

Baśń kończy się przejmującym przedstawieniem śmierci człowieka. Śmierci smutnej, bo odchodzi małe, niewinne dziecko. Śmierci niepotrzebnej i niezrozumiałej, bo przecież to dziecko mogło żyć wiele lat. Jakby rozumiejąc bezsensowność i okrucieństwo takiego końca, autor próbuje nadać samemu faktowi śmierci nowe znaczenie. Oswoić, znaleźć w nim sens i piękno, uwznioślić, ułatwić niejako jego pojmowanie. Mimo to, czytelnik pozostaje wstrząśnięty lekturą. Pytanie – co dalej zrobi?

Dziewczynka z zapałkami
Hans Christian Andersen
przekł. Cecylia Niewiadomska
Data wydania: 1918

Zimno było, śnieg padał, ściemniało się coraz bardziej, wieczór się zbliżał: ostatni dzień roku skończy się niezadługo.
Zima. Przez ulice zasypane śniegiem, w zmroku idzie dziewczynka, bosa, z gołą głową, i coś niesie w fartuszku. Dlaczego bosa? To cała historja. Rano miała pantofle, stare i zniszczone, zaduże na nią, stare pantofle matki, — ale je pogubiła. Dwa powozy nadjeżdżały właśnie z stron przeciwnych, a ona chciała prędko przebiedz przez ulicę; biegła co sił, słyszała straszny tętent kopyt, turkot kół tuż, tuż za nią — ach, uciekła przecież, ale boso. Jeden pantofel tak zginął, że go nie mogła znaleźć wśród ciemności, a drugi porwał jakiś chłopiec i ze śmiechem uciekł daleko.
Więc szła bosa, biedna dziewczynka po śniegu, a nogi jej zsiniały i poczerwieniały. Jedną ręką ściskała czerwony fartuszek, w którym niosła kilkanaście paczek zapałek na sprzedaż, a w drugiej ręce miała jedną paczkę i tę podsuwała nieśmiało przechodniom, aby zwrócić na siebie ich uwagę. Ale nikt po nią nie sięgał, nikt dzisiaj nic nie kupił jeszcze od dziewczynki, nie miała ani grosika zarobku.
Drżała z zimna i głodu, idąc zwolna przez ulice, podobniejsza do cienia, niż do żywego dziecka. Białe płatki śniegu osiadły na jej długich, jasnych włosach, które ciepłym płaszczem osłaniały plecy i szyję dziewczynki. Ładnie jej było w tym złocistym płaszczu ze srebrzystemi gwiazdkami nad czołem, lecz nie myślała o tem. Więcej zajmował ją przyjemny zapach pieczonej gęsi, który co chwila uderzał jej głodem zaostrzone powonienie. Ludzie żegnali stary rok wesoło, a ona taka głodna i zziębnięta…
Usiadła wreszcie,—tak była zmęczona, że nie mogła iść dalej. Usiadła w kąciku między dwoma domami, z których jeden więcej występował na środek ulicy. Ciemno tu było, więc nikt jej nie widział, zresztą tak się skuliła, skryła pod spódniczkę zziębnięte nogi, ażeby je rozgrzać… Ale jakże się rozgrzać na śniegu i mrozie? A do domu wrócić nie miała odwagi: nie sprzedała ani jednego pudełka, jakże wracać bez pieniędzy? Ojciec czy ojczym obiłby ją pewno, a zresztą — czyż tam cieplej? Wiatr mroźny świszcze przez otwory w dachu, choć zatkali największe słomą i gałganami. Niema po co wracać do domu.
Zziębnięte ręce skostniały jej prawie, nie ma siły utrzymać w nich paczki zapałek. A gdyby zapaliła jedną dla rozgrzania? Tylko jedną zapałkę.
 Na wspomnienie ciepła już nie ma siły oprzeć się pokusie. Jedna zapałka tylko. Wyjmuje ostrożnie, pst! i płonie! Cóż to za wesołe światło, jasne i ciepłe, ach, jak grzeje w ręce! Cudowny płomyk!
Wydało jej się nagle, że siedzi przed ciepłym, żelaznym piecem na świecących nóżkach, z mosiężnemi drzwiczkami. Ach, jak ciepło! Jak grzeje duży, jasny płomień, — jak wesoło się pali! Wyciągnęła nóżki z pod cienkiej sukienki, aby je ogrzać także, lecz w tej samej chwili — zapałka zgasła; — zniknął piec żelazny i wesołe ognisko, a w ręku dzieciny pozostał tylko maleńki kawałek spalonego drewienka.
Dziewczynka zapaliła drugą bez namysłu. Jasne światełko padło na mur szary, który w tem miejscu stał się przezroczysty, niby muślin cieniutki. I ujrzała w głębi duży, jasny pokój, stół nakryty czystym, bialutkim obrusem, na nim talerze, szklanki, a na samym środku ogromna gęś pieczona na półmisku, pachnąca, nadziewana jabłkami, śliwkami. Gęś poruszyła się nagle, zeskoczyła na ziemię z nożem i widelcem w zarumienionej piersi i zaczęła posuwać się w stronę dziewczynki…
Wtem zapałka znów zgasła i zamiast ciepłego pokoju, dziecko miało przed sobą mur szary, wilgotny i ciemny.
Śpiesznie zapaliła trzecią. Płomyk strzelił w górę, zamigotał i rozprysnął się na wszystkie strony, iskrząc w powietrzu niby świeczki na choince. Ach, choinka! Tuż przed nią stoi wspaniała, wielka, jaśniejąca światłami, piękniejsza i strojniejsza od tej, którą widziała przez szklane podwoje w mieszkaniu bogatego kupca. Ileż świeczek! Tysiące! Takie ciepłe, jasne. Dziewczynka wyciągnęła ku nim obie rączki,—a wtem zapałka zgasła. Ale maleńkie iskierki unosiły się w górę, coraz wyżej, i zajaśniały między gwiazdami na niebie. Och, jedna spadła i smuga ognista zagasła za nią.
— Ktoś umarł — cicho szepnęła dziewczynka, bo słyszała od babki, którą kochała bardzo, a która na nieszczęście już dawno umarła, — że kiedy gwiazda spada, to dusza człowieka odlatuje z ziemi do nieba.
 Znów zapłonęła zapałka, i w świetle, które zajaśniało, dziewczynka ujrzała tę najdroższą babunię, jaśniejącą ciepłym i łagodnym blaskiem. Staruszka z miłością patrzała na wnuczkę, uśmiechała się do niej.
— O babciu, weź mię z sobą! — zawołało dziecko. — O, weź mię, babciu! Ja wiem, że ty znikniesz, skoro zapałka zgaśnie, jak zniknął piec ciepły, gęś i choinka. O nie znikaj, babciu!
Drżącą z pośpiechu i mrozu rączyną zapaliła dziewczynka całe pudełko od razu, tak bardzo chciała zatrzymać babunię. I buchnął jasny płomień, jaśniejszy od słońca, i babka nigdy tak piękną nie była, tak promienną i jaśniejącą. Uśmiechnęła się znowu do małej dziewczynki i wzięła ją na ręce. Teraz podniosły się obie wysoko, coraz wyżej, ku gwiazdom, ku światom wspaniałym, gdzie niema głodu, chłodu ani trwogi, aż przed tron Boga.
Nazajutrz w kąciku pod murem ujrzano zmarznięte ciało ubogiej dziewczynki. Na twarzy miała uśmiech, w ręku spalone pudełko zapałek. Dzień noworoczny powitał ją blaskiem jasnego słońca, ludzie ze współczuciem patrzyli na drobne biedactwo.
— Chciała się ogrzać — rzekł ktoś, pokazując na spalone zapałki.
Nikt się nie domyślił, co widziała przed śmiercią w świetle tych kilku drewienek i w jakim blasku wstąpiła do nieba w objęciach zmarłej babuni.

* Ilustracja autorstwa Bertalla (II poł. XIX w.).

Źródło: Wikipedia.org, Wikisource.org

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *