Zapraszamy do lektury fragmentu.
O książce:
Warszawa, początek lat 20. Bella nie może się pogodzić z decyzją ojca, który sprzeciwia się jej małżeństwu z Olkiem. Moje życie należy do mnie, nikt nie ma prawa wyznaczać mi ścieżek – mówi i namawia czternastoletnią siostrę Ewę do ucieczki z domu. Dziewczyny trafiają do sławnego Nałęczowa. Pieniędzy wystarcza zaledwie na parę dni, więc zaradna Bella w zamian za codzienny obiad dla siebie i siostry udaje w pensjonacie „sławną lekarkę ze stolicy”. Tymczasem ojciec godzi się na małżeństwo, Olek odnajduje przyszłą żonę i wszyscy wracają do Warszawy. Teraz jednak zaczynają się prawdziwe problemy: noc poślubna jest dla niedoświadczonej Belli szokiem, a wspólne życie z Olkiem, do niedawna ukochanym, zapowiada się na koszmar…
Wkrótce emocje opadają. Olek wyjeżdża do Wiednia, po jakimś czasie dołącza do niego Bella. I wszystko by się pewnie jakoś ułożyło, gdyby do gry – miłosnej, a jakże! – nie wkroczył pewien profesor…
Teraz, jak sobie przypominam tę nieszczęsną noc, trochę chce mi się śmiać (…). Biłam się z nim po ciemku, to prawda. Oblałam go wodą, to prawda. Przeraził mnie, zawstydził, poranił. Rano go nienawidziłam, jak nikogo. Byłam głęboko przeświadczona, że to się jeszcze nikomu na świecie nie przydarzyło. (…) W moim głupim mózgu kłębiło się od straszliwych przypuszczeń: „Wpadłam w ręce zboczeńca! On cierpi na ohydną, straszliwą chorobę – nawet tatusiowi nie będę mogła tego powiedzieć…” (fragment)
Izabela „Czajka” Stachowicz (1893–1969) – polska pisarka. Pochodziła z szanowanej rodziny żydowskiej Szwarzów, była stryjeczną wnuczką zgierskiego myśliciela żydowskiego Izuchera Mosze Szwarca (Schwarza). Kronikarka życia bohemy artystycznej międzywojnia, przyjaciółka i muza artystów i pisarzy, m.in. Witkacego, Broniewskiego, Iwaszkiewicza. Studiowała w Warszawie, Berlinie i Paryżu. Debiutowała w 1937 roku reportażem Moja podróż: Szlakiem Południa, wydanym pod pseudonimem Iza Bell. W czasie wojny znalazła się w getcie warszawskim, z którego udało jej się uciec. Pod nazwiskiem Stefania Czajka wstąpiła do partyzantki ludowej. W 1946 roku jako Izabella Gelbard wydała tom poezji Pieśni żałobne Getta. Największy rozgłos zyskały jest powieści autobiograficzne, m.in. Ocalił mnie kowal (1956), Lecę w świat (1958), Małżeństwo po raz pierwszy (1962; W.A.B. 2012), Nigdy nie wyjdę za mąż (1966; W.A.B. 2012), Dubo… Dubon… Dubonnet (1970).
Tytuł: Małżeństwo po raz pierwszy
Autorka: Izabela Czajka Stachowicz
Data wydania: czerwiec 2012
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 320
Wydawca: W.A.B.
Gatunek: powieść obyczajowa
Małżeństwo po raz pierwszy
Izabela Czajka Stachowicz
(fragment)
Może już i nie szło o tę miłość… może już i nawet samo małżeństwo nie było tak ważne, teraz za wszelką cenę Salamandra chciała pokazać Królowi Wężów, że wbrew jego planom, właśnie, właśnie wbrew sprzeciwowi – ona będzie górą – wyjdzie za mąż za tego, którego sama wybrała…
Moje życie należy do mnie. Nie pozwolę nikomu wyznaczać mi ścieżek, nikt nie ma prawa narzucać człowiekowi swego pojęcia o udanej czy nieudanej drodze życiowej… Każdy ma swoją i jedynie swoją drogę. Tak samo jest ze szczęściem, to, co dla jednego oznacza radość – dla drugiego beznadziejną nudę. Co dla jednego stanowi jego żarliwą potrzebę serca, to dla drugiego po prostu bzdurę.
– Jeśli on mu się nie podoba i nie chce go uznać, jeżeli wbrew mojej miłości nie zechce zgodzić się na to małżeństwo, ucieknę z domu i nigdy mnie więcej nie zobaczy! – powiedziałam do Ewy, która przed położeniem się spać przyszła na codzienną „nocną pogaduszkę”. Obie zasiadłyśmy w nocnych koszulach i jadłyśmy jabłka z kończącego się już zapasu, tych zimowych. Miały z lekka pomarszczoną skórę i w smaku niepodobne wcale były do „prawdziwych” jabłek…
Zostawiłam otwarty lufcik i wiatr poruszał firanką.
– Czy chcesz mi pomóc? – zapytałam nagle.
– O, jeśli to nie będzie trudne…
– Ewa! chciałabym, żebyś razem ze mną uciekła z domu… bo… bo… widzisz… samej to jakoś… Nie, nie to, że nie mam odwagi… ty wiesz, że nie jestem tchórzem, ale z tobą będzie mi lżej… moralnie, tak, „moralnie” – powtórzyłam, nie bardzo wiedząc, co przez to chcę powiedzieć.
– Moralnie? No tak, moralnie… – powtórzyła niepewnie Ewa. – No, jeśli o to idzie, mogę dla towarzystwa uciec razem z tobą.
– A więc obmyślę i przygotuję plan. Jak będzie gotowy, to się ostatecznie porozumiemy…
Ewa, gryząc swój niedojadek jabłka, skinęła mi głową…
Po dokładnym obejrzeniu tablic wywieszonych na Dworcu Wiedeńskim postanowiłam, że uciekniemy do Nałęczowa. Dlaczego akurat do Nałęczowa? – trudno mi teraz przypomnieć to sobie. Może dlatego, że gdzieś przeczytałam, jakoby Prus bardzo upodobał sobie tę miejscowość, a może dlatego, że pociąg odchodził o godzinie piątej po południu? A więc o tej godzinie, kiedy tatusia nie było w domu – a może dlatego, że Nałęczów był stosunkowo niedaleko Warszawy i bilet kolejowy niewiele kosztował?
Mamusi nie było w Warszawie – wyjechała „do wód”, albowiem twierdziła, że „wody” na wiosnę działają nieporównanie silniej niż „wody” późniejsze.
Spakowałyśmy się razem z Ewą do jednej walizki, wzięłyśmy „najpotrzebniejsze rzeczy” – a więc po dwie sukienki, po dwie zmiany bielizny i cztery ręczniki. Trochę książek dla mnie, brystol, ołówki i farby dla niej. Poza tym szczotki, pastę do zębów i cztery kawałki mydła. Chociaż walizka była nieduża – wszystko się doskonale zmieściło. Do koszyczka, przewieszonego przez ramię (śniadaniowego ze szkoły), przezornie zabrałam ćwiartkę herbaty, pół kilograma cukru kostkowego, całą kiełbasę i kawał placka z kruszonką, który Julcia upiekła na niedzielę. Przygotowana walizka stała za tapczanem w moim pokoju.
Olek co prawda był przeciwny ucieczce, ale argumenty jego wydały mi się nieistotne. Towarzysz Jakowiak, dopuszczony do naszej tajemnicy, to otwierał, to zamykał oczy, próbował nawet wygłosić jakąś dłuższą a uzasadniającą jego sprzeciw mowę, ale to mu zupełnie nie wychodziło, więc machnął tylko ręką i szepnął:
– Kakofonia bez rehabilitacji! – Na tym zaprzestał.
Pieniędzy posiadałyśmy bardzo mało, a wewnętrzna zawartość naszej świnki-skarbonki również okazała się znikoma.
Olek, przeliczywszy drobnicę, jęknął:
– Przecież to wam nawet na trzy dni nie wystarczy…
– Od pierwszego dnia stanę do pracy – oświadczyłam twardo. – Nie bój się, nie będziesz głodna – dodałam, patrząc na Ewę.
– O! ja i tak nie mam apetytu… Nigdy jeszcze nie odczułam głodu… – pochwaliła się moja siostra.
Ażeby nie zwracać uwagi w kamienicy, Jakowiak poprzedniego dnia wieczorem wyniósł walizkę…
Pamiętna była ta podróż do Nałęczowa. Chłodny, szary dzień wydawał się raczej jesienny niż wiosenny, przedział trzeciej klasy, gdzie siedziałyśmy przytulone do siebie, zapchany chłopami z koszykami drobiu, Żydami w chałatach, Żydówkami w perukach. Krzykliwy był, szwargoczący – onieśmielał nas i przestraszał. Pod ławką leżał prosiak w worku i przeraźliwie kwiczał.
– Związali mu nogi – szepnęła Ewa – ścierpły mu i okropnie się męczy…
Właściciel prosiaka, młody chłop w maciejówce, z czerwoną twarzą, zacierał co chwila ręce. Co pewien czas wyciągał z kieszeni monopolkę i łykał prosto z butelki. W pewnej chwili podał ją Ewie.
– Niech se panienka przepłucze gardło – zachęcał ją z uśmiechem.
Ewę zdjęło przerażenie.
– Bardzo dziękuję, bardzo. Ale ja nie piję wódki.
Żyd z przeciwka, z jasną kędzierzawą brodą, parsknął śmiechem.
– Co to jest nie piję? Jak panienkie ten pan grzecznie częstuje, to się trzeba napić, to jest zdrowe napicie.
Ewa ściskała mi ramię.
– Proszę zostawić moją siostrę w spokoju. Ona nie lubi wódki. A pan niech się nie wtrąca w nieswoje sprawy – skarciłam Żyda z blond brodą.
Prosiak kwiczał. Zrobiło się ciemno. Chłop pociągał z butelki i z każdą chwilą stawał się bardziej niefrasobliwy. Ewa, przytulona do rękawa mojego płaszczyka, drzemała. Kury w koszyku na kolanach Żydówki zakryły swoje okrągłe oczy bielmem powiek, tylko od czasu do czasu któraś przez sen zagdakała.
Żarówka wysoko pod sufitem rzucała mętne, żółtawe światło. Okropnie smutno było w tym przedziale, dojmująco przenikała mnie beznadziejność życia prosiaka, kur i tych biednych ludzi. Patrzałam w okno. Złoty pióropusz iskier opadał, gasnąc na ziemi.
„Życie wcale nie jest tak łatwe, jak by się komuś zdawało – myślałam sennie. – Trudno! o każdą rzecz trzeba walczyć” – krzepiłam się wsłuchana w coraz to rzadszy kwik prosiaka…
– A dokąd to panienki jadą? – zapytał czarny Żyd w chałacie i wysokich butach, siedzący w kącie na przeciwległej ławce.
– Do Nałęczowa, na kurację – odpowiedziałam chełpliwie.
– Nałęczów to piękna miejscowość! – Cmoknął. – I wody, i park… Nawet za granicą nie ma coś takiego.
Chłop dawno wypił butelkę. Teraz rozsupływał sznurki paczki owiniętej szarym papierem.
Kącikiem oczu zobaczyłam razowy chleb, kiełbasę i jajka na twardo.
– A gdzie panienki będą mieszkać? – indagował czarny. Nie wiedziałam, więc nie odpowiedziałam.
Chłop kozikiem odkroił kawał kiełbasy. Pociągnęłam nosem. Pachniała! Ach, jak apetycznie pachniała! Na pewno była domowej roboty, bo zaleciało czosnkiem, tymiankiem, jałowcem… Chłop, ukroiwszy pajdę czarnego chleba, położył na wierzchu kawał kiełbasy i bez słowa mi podał.
– Dziękuję! – szepnęłam i wzięłam. To ci dopiero była pycha!
Obudziłam Ewę.
– Zjedz trochę!
Wydęła z niesmakiem usta.
– Nie! Nie! nie jestem głodna. Daj mi spokój! Chce mi się spać! – I już leżała głową na moim ramieniu.
Jadłam chleb z kiełbasą, patrzałam na tumany iskier jarzących się w mroku i znowu godziłam się z życiem.
– Uj, jak panienka nie ma zamówionego pensjonatu, to będzie cures.
– Dlaczego cures? – zapytałam nie bardzo pewna, co oznacza to słowo.
– Dlaczego? Dlaczego? Dlatego, dlatego – żachnął się mój towarzysz podróży – bo gdzie wy tam po nocy bedzieta się tłuc?
Milczałam. „Tak, gorzej… – myślałam – że też w Warszawie nie przewidziałam tego? Hm, przecież jakoś to będzie – pocieszałam się w duchu. – W najgorszym razie przesiedzimy na dworcu do rana… a w dzień to już dam sobie radę, na pewno! Byle tę noc jakoś przetrwać…”
Chłop zjadł chleb z kiełbasą, zasunął czapkę na oczy i zasnął.
Poprawiłam głowę Ewy, bo mi się zsunęła z ramienia, i oddałam się niewesołym myślom.
Nigdzie chyba na świecie nie czuje się człowiek bardziej samotny niż w przedziale trzeciej klasy, oświetlonym taką zadymioną, brudną żarówką – w przedziale trzeciej klasy, zatłoczonym ludźmi, kurami i kwiczącym prosiakiem pod ławką. Ale ja wtedy jeszcze tego nie wiedziałam i po raz pierwszy uświadomiłam sobie tę samotność, uświadomiłam chyba bardzo dziecinnie i bardzo nieporadnie starałam się ją zmóc.
Żyd w chałacie i wysokich butach z cholewami pozbierał swoje tłumoki.
– Teraz będzie Nałęczowo, niech się panienka szykuje, un długo nie stoi na stacji…
Rozbudziłam Ewę, ściągnęłam z siatki walizkę, przepasałam koszyczek przez ramię.
Na stacji było ciemno. Z pociągu wysiadło sporo ludzi, stałam na peronie – wilgotny chłód przenikał mi ciało.
– Teraz trzebno do domu – usłyszałam za plecami głos Żyda.
Wziął moją walizkę, a drugą ręką ujął dłoń Ewy.
Popychał mnie przed sobą i oddawszy bilet kolejarzowi, który stał przy barierce, wyszedł z nami na ulicę. Usłyszałam rżenie koni, zamajaczyły kontury furmanek.
Żyd szedł prędko przodem z naszą walizką. Ewa i ja, potykając się o wystające kamienie na bruku, prawie biegłyśmy za nim. W pewnej chwili nasz przewodnik przystanął, krzyknął coś po żydowsku. Z jakiegoś wozu ktoś mu odpowiedział.
– Panienkes siojn!…
Rzucił walizkę na wóz, potem złapał Ewę wpół i podrzucił, a Żyd, który siedział na wozie, pochwycił ją i posadził. Po chwili znalazłam się przy niej. Siedziałyśmy, a raczej leżałyśmy na jakichś workach, twardych, nierówno napchanych czymś, co mogło być albo kartoflami, albo też kawałkami węgla. W końcu „opiekun” nasz wgramolił się na wóz i rozpoczął jakąś bardzo ożywioną dyskusję.
– Oni się kłócą – szepnęła mi Ewa. – Wpadłyśmy w ręce bandytów! Oni się kłócą o nas, o walizkę. O… o już sama nie wiem, o co? Bardzo źle! Jesteśmy zgubione…
Nie mogłam siedzieć, bo przy każdym podskoku fury uwierało mię coś ostrego – prawie leżałam. Było mi bardzo niewygodnie. Dzień jutrzejszy wydawał się nieskończenie daleki.
– E! Nigdy nie słyszałam, żeby Żydzi byli bandytami – odpowiedziałam jej również szeptem. – Żydzi boją się krwi i nie zabijają… Nie bój się, Ewa, jakoś przecież damy sobie radę…
Żyd odwrócił się w naszą stronę:
– Panienkes, pojadziem do pensjonat…
– Chcemy mieć oddzielny pokój dla siebie.
– Czemu nie? Naturalnie, oddzielny pokój.
– Widzisz? Wcale nie jest tak źle, jak to się nam wydawało – szepnęłam Ewie do ucha.
– Proszę pana… – zapytałam, starając się okazać powagę znamionującą samodzielność i obeznanie z podobnymi sytuacjami.
– Ny?
– Proszę pana, czy w tym pensjonacie jest pościelowa bielizna?
– Czemu nie? To sie wi, pościelowe bielizne.
– Proszę pana, a czy tam są pluskwy? – usłyszałam cieniutki głosik Ewy. Nareszcie pozbyła się strachu.
– Czemu nie? Wszystko jest i pluskwy są!
Zaniemówiłyśmy. On chyba nie rozumie słowa „pluskwa”. Ewa starała się pocieszyć i siebie, i mnie.
Wóz stanął. Obaj Żydzi zeskoczyli na ziemię, kłócąc się i gestykulując.
– Chyba się w końcu pobiją – zdecydowała Ewa, siedząc na krawędzi wozu, ze spuszczonymi w dół nogami.
– Nie ma obawy! Żydzi nigdy się nie biją – objaśniałam tonem wtajemniczonej. – Klną, przeklinają do dziesiątego pokolenia, ale nigdy nie dochodzi do rękoczynów.
Nasz Żyd stanął przed Ewą. Ruda broda jak płonąca żagiew przechylała się w jedną stronę, spod krzaczastych rudych brwi zielone oczy wydawały się jarzyć. – Siojn, panienkes.
Pochwycił ją jak piórko i postawił na ziemi. Z kolei i mnie zdjął z wozu. Stałyśmy przed drewnianym jednopiętrowym budynkiem, wkoło szumiały akacje, bo zerwał się wiatr i deszcz zaczął padać dużymi kroplami. Otępiałe i zrezygnowane poszłyśmy za naszym przewodnikiem. Po zbutwiałych schodach wprowadził nas do jakiejś ciemnej sieni.
– Małke! Małke! – zawołał w głąb otwartych drzwi.
Wyszła stara Żydówka z bardzo zatroskaną twarzą. Mówił coś do niej prędko i gorączkowo, ale nie zrozumiałam ani jednego słowa. Żydówka kiwnęła głową, wzięła walizkę, skinęła w naszą stronę i poszła przodem. Zaprowadziła nas do dużego, prawie pustego pokoju. Pod ścianą stało jedno łóżko z czerwonymi betami, okna były otwarte, okiennice uchylone, ale w pokoju panował obrzydliwy zapach stęchlizny. Spuszczona z sufitu na sznurze żarówka, brudna i popstrzona, dawała mętne, żółte światło. Żydówka postawiła walizkę przy progu i zapytała:
– Chceta herbaty?
Starałam się zachować spokój:
– Prosimy o dwie mocne, świeżo parzone herbaty.
Zostałyśmy nareszcie same, osowiałe, zmęczone podróżą, zgnębione zaduchem i smutkiem tego pokoju; wreszcie przysiadłyśmy na łóżku.
– Nie trzeba od razu upadać na duchu – pocieszałam Ewę i siebie – obce miejsce, nieznajomi ludzie, wieczór i wiatr.
– Wiatr i deszcz, obrzydliwe bety, brud i smród – dodała Ewa.
– No tak, ale jutro przecież będzie dzień… i… i jakoś wykaraskamy się…
Weszła Żydówka, przyniosła na tacy „herbatkie”.
A więc owszem, „herbatkie” było, ale i „pluskwów” było. Takich pluskiew ani przedtem, ani potem nie widziałam. Całą noc przesiedziałyśmy na dwóch krzesłach, przy szeroko otwartym oknie. Ewa zdrzemnęła się, opierając głowę o moje ramię. Ja wcale nie spałam. Miałam czas przemyśleć sytuację.
„Fatalna historia! – zadecydowałam w duchu. – Fatalna historia!”
Na całym ciele piekły ogromne bąble. (Nie przewidywałam tego rodzaju przeciwności losu.)
Senność, która nachodzi człowieka o bladym przedświcie, jest silniejsza niż opium. Z parzącymi bąblami, bolącym krzyżem, na twardym krześle, niemającym oparcia – zasnęłam.
Koń rżał przeciągle, słoma z worków gryzła ciało, a rudy Żyd kiwał się przed nami:
– „Dlaczego nie?… Dlaczego nie?… Dlaczego nie?…”
Z olbrzymich liści kasztanów sypały się perły. Brzozy i olchy przysłoniły dalekie kartofliska i do śpiącej na lalusinym pledzie Ewuni coraz bliżej podchodziły duże rumianki ze złotym okiem i fioletowe leśne dzwonki…
„To nie są chrabąszcze! To są, to są, to są…”
Obudziłam się, słońce rzucało wesołe plamy poprzez zielone listowie kasztanów. Ewa też już nie spała.
Umyłyśmy się w najmniejszej miednicy, jaką kiedykolwiek w życiu widziałam.
– Trochę większa od mydelniczki do golenia – powiedziała Ewa.
Ręczników nam nie dano, ale miałyśmy swoje w walizce.
W korytarzu spotkałyśmy Żydówkę w brudnym kaftaniku.
– Chcemy zapłacić za tę noc, wyprowadzamy się – oznajmiłam dobitnie.
– Co też panienka? Co to znaczy za nocleg? Tu nie jest hotel! Tu nikt na jedną noc nie mieszka – tu się mieszka sezon! Tu jest Nałęczów!
Z oczu Ewy wyzierała rozpacz.
– No, no, niech się pani uspokoi. Jeśli pani nie chce, to nie. Ani grosza za tę noc, którąśmy przesiedziały na krzesłach, nie zapłacimy! Chodź, Ewa, idziemy!
Przez ramię miałam przerzucony koszyczek do śniadań, w ręku dźwigałam walizkę.
– Mojsie! Mojsie, kim! – krzyknęła gospodyni do jednego z pokojów, w którym drzwi były uchylone. – Co znaczy nie zapłacimy?! Za darmo mieszkać! Rozbójnictwo! Bandyctwo! Rabunek!…
Postawiłam walizkę na schodach werandy, bo tam już zaszłyśmy, eskortowane przez żonę właściciela „pensjonatu”. Zjawił się Mojsie, groźny, w rozwianym czarnym chałacie.
– Giewałt! – krzyczał. – Co to za łobuzerstwo!? Ładne panienki! Une myślą, że będą w biały dzień oszukiwać? Tu nie jest hotel. Tu jest renomowany nałęczowski pensjonat, tu się należy płacić za miesiąc!
– Za miesiąc? – Tupnęłam nogą. – A kto tu miesiąc z takimi pluskwami, w tych brudach zostanie? Co sobie myślicie? Proszę, niech przyjdzie policja. Niech policja rozstrzygnie, czy należy się za miesiąc…
– Uj, po co takie brzydkie słowo mówić? – Nagle się uspokoił. – Fu! wypluć takie brzydkie słowo! Czy człowiek na człowieka już zaraz musi wołać policję? My możemy się dogadać… Ile panienka chce zapłacić, żeby nie skrzywdzić biednego Żydka?
Spojrzałam na Ewę. Stała wpatrzona we mnie jak w słońce. Zaimponowałam jej i sobie, muszę przyznać, też.
– Zapłacę panu trzy złote. Bielizny pościelowej nie było. Pluskwy nas żarły, herbata była jak siuśki. Nie będzie pan miał krzywdy.
– Co trzy złote? Panienka się śmieje, panienka sobie żarty robi. A kuń? A kuń ma za darmo ciągnąć?
Argument z koniem był nieodparty.
– Pięć złotych. W takim razie dam pięć złotych, ale ani grosza więcej.
Położyłam pieniądze na barierce werandy. Zabrałam walizkę, wzięłam Ewę za rękę i ruszyłyśmy przed siebie.