27 marca nakładem wydawnictwa Replika ukaże się powieść Iwony J. Walczak Złocista Dolina. Zapraszamy do lektury przedpremierowego fragmentu książki!

O książce:

Szczęście miewa zapach wanilii… a smak piołunu.
 
Kasię, Dorotę i Majkę łączą wspomnienia lat spędzonych na uniwersytecie, dzieli – dorosłość.

Los rzucił je w różne miejsca. Kasia osiadła w Poznaniu, gdzie w wolnych chwilach fotografuje. Dorota opiekuje się starszymi ludźmi we Frankfurcie, Majka została nauczycielką, choć wolałaby na poważnie zająć się swoją największą pasją – malarstwem.

Wspólny pomysł otwarcia ośrodka wypoczynkowego staje się zarzewiem konfliktów oraz rywalizacji między kobietami – na wielu polach. Ujawniając prawdziwy charakter każdej z nich. A przecież urocze zacisze położone z dala od zgiełku wielkich miast, pełne wspomnień dzieciństwa, miało być miejscem, które na nowo zbliży do siebie przyjaciółki i przywróci więź sprzed lat…
    
Tytuł: Złocista Dolina
Autorka: Iwona J. Walczak
ISBN: 978-83-76741-71-0
EAN: 9788376741710
Data wydania: 27 marca 2012
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 416
Wymiary: 130/200
Gatunek: obyczajowa

Złocista Dolina
Iwona J. Walczak
(fragment)

SZCZĘŚCIE
MA ZAPACH WANILII

1

Ależ czardasz! Dźwięk skrzypiec odbijał się od zakamarków Starego Rynku. Kasia chciała zatańczyć! Teraz, tutaj, w centrum wielkiego miasta! Zdjęła, zarzucony do tej pory niedbale na ramiona, granatowy żakiet i powiesiła go na  eleganckiej, lakierowanej torebce. Szerokie, srebrne bransolety z wielkimi  geometrycznymi figurami pobrzękiwały rytmicznie na jej nadgarstku, a długie,  szczupłe nogi w granatowych czółenkach wtórowały grajkowi, wystukując obcasem na bruku rytm czardasza.
– Jo mulatast! – przypomniała sobie z madziarskich wojaży.
Miłej zabawy – wyrażały już po polsku jej oczy, teraz uśmiechnięte i pełne  ognia. W jednym momencie jej smutna twarz pojaśniała, odzwierciedlając stan  jej duszy.
Grajek, siedzący w kucki w bramie jednej z kamienic, spoglądał spod  kapelusza, jak kobieta rwie się do tańca.
Jak coraz śmielej ulega melodii znad Balatonu. Jak wiruje.
Był początek weekendu. Kasia Bzdowska-Rybak wracała po pracy do domu  tanecznym krokiem. Czekała ją wspaniała perspektywa. Przed nią zaległy  urlop. Luz, spokój, wyciszenie, wolność! Dwa tygodnie bez firmy! Zachłystywała się tą wizją. Od dawna planowała wyjazd do Dory, do Frankfurtu nad Menem. Rejsowy autobus jedzie kilkanaście godzin, będzie miała sporo czasu, żeby pomyśleć, co dalej. Wprawdzie w sobotę rano musi jeszcze zajrzeć na chwilę do banku, zakończyć dwa projekty kredytowe.
Ale potem…pełny luz!
– Przyjedź do mnie wieczorem – kategorycznie zażądał Marcin, gdy dotarła do domu.
– Przestań! Nie mogę – wymówiła się pośpiesznie, odsuwając słuchawkę od ucha. Głos Marcina brzmiał jeszcze bardziej nieprzyjemnie niż samo żądanie.
– No przyjedź! Wiesz dobrze, że świetnie działam na… hmmm…twoje braki.
– Źle się czuję – wykręciła się, zawstydzona.
Marcina poznała w pracy, był jednym z klientów banku, w zasadzie  kredytobiorcą, którego wniosek opiniowała. Papiery, jakie złożył, wymagały  głębokiej korekty, nic tam nie pasowało już na pierwszy rzut oka. Gdy go  poinformowała, że wniosek wymaga dopracowania, poprosił o pomoc.
W zasadzie nie powinna się na coś takiego zgodzić, ale był uparty, co w dużej mierze sprawiło, że zaczęli się spotykać.
A później jakoś samo się potoczyło. I nieraz uwierało.
Przecież on jest dla mnie tylko ersatzem kogoś na stałe – myślała, wchodząc do mieszkania i rzucając na sofę żakiet i torebkę. – Nieźle wyglądającym  facetem, osobą do towarzystwa, bardzo średnim kochankiem. W sumie  niezobowiązującym partnerem. A ja? Kim jestem dla niego?
Ciałem? Nie. Nie chcę takiej nierównowagi. Koniec! – Odstawiła czółenka do białej szafki w przedpokoju.
– Ostatnio zawsze źle się czujesz. Cholera, ja już nie wiem: mam kobietę czy jej nie mam?! Masz kogoś?! – wrzasnął.
– Kurczę, przestań. Mówiłam, że coś mnie dopadło.
– Uznała, że powinna się wytłumaczyć. Zawsze tak było, on zarzucał jej bierność, a ona nie znajdowała argumentu, by odeprzeć owe insynuacje. I czuła się winna.
– Potem wyjeżdżasz, więc kiedy się zobaczymy? A może ja do ciebie przyjadę? – usłyszała w jego głosie radosne tony. – Mógłbym być już za  chwilę.
– Nie możesz! Nie postawię Piotrka przed faktem dokonanym – zdecydowała od razu. Wizja zapoznania syna z Marcinem wywołała w niej uczucie paniki.
Nie chcę. To nie ma sensu – pomyślała.
– Zdecyduj się wreszcie na coś, bo mam dosyć ukrywania się przed twoją rodziną i znajomymi. Dawkowania wszystkiego. Jak ty mnie traktujesz?! Dłużej nie mogę żyć w ten sposób! – Trzasnął słuchawką.
Kasia też rzuciła telefon na stolik. Zaklęła, a potem siadła na fotelu i zaczęła płakać. Umknął gdzieś ten radosny nastrój, jaki ogarnął ją podczas koncertu niemłodego skrzypka skrywającego twarz pod wielkim rondem czarnego kapelusza.
2
– Tamaro, obrałaś już te ziemniaki?!
Dorota Borecka, po byłym mężu Dębska, wbiegła w pośpiechu do swojego mieszkania na drugim piętrze frankfurckiej kamienicy, znajdującego się tuż nad kawalerką uczulonej na najdrobniejszy nawet szmer Frau Sztompke.
Dorota i jej córka Tamara zajmowały ten dwupokojowy lokal już od kilku lat, zasadniczo nie zmieniając w nim nic.
Jedynie czasem na ścianie pojawił się nowy obrazek w złotej albo inkrustowanej ramce, a na stole wykrochmalony lniany obrus, zaśniedziały srebrny półmisek czy świecznik. Dorota urządziła wnętrze po staroświecku,  gromadząc stare, ciemne, typowo niemieckie meble z imponującymi, ciężkimi okuciami i żółtymi szybami. Mosiężne uchwyty błyszczały jak nowe, drewniane  elementy, przecierane codziennie pastą do polerowania mebli,  prezentowały się równie znakomicie. Zza okien, które wychodziły na południe,  do mieszkania zaglądały olbrzymie platany, rosnące tutaj wszędzie.  Rozpraszały ostre już, choć dopiero majowe, promienie słoneczne i tworzyły  miły półcień. Na balkonie w wielkich żółtych skrzyniach rosły krwistoczerwone  pelargonie, podsypywane nawozem dały dorodne kwiaty, a w wielkich, imitujących antyczne, donicach panoszyły się cyprysy i żywotniki.
– Jeszcze nie, zaraz obiorę.
Dziewczyna pochylała się nad zlewozmywakiem. Długie, ciemne włosy zasłaniały jej szczupłą buzię.W drobnej ręce trzymała mały, metalowy obierak z pomarańczowym trzonkiem.
Sprawiała wrażenie nieporadnej i wystraszonej, wciąż skrobała ten sam ziemniak.
– Dlaczego jeszcze tego nie zrobiłaś?! Czy ja zawsze muszę ci o wszystkim przypominać?! Odpowiedz natychmiast!
– Dora biegała nerwowo po domu, ostro strofując córkę. Jej mocny, surowy głos docierał do uszu dziewczyny, stresując ją jeszcze bardziej. W podłogę w przedpokoju zaczęła stukać nerwowo, jak zwykle, zamieszkująca lokal na niższym piętrze Frau Sztompke.
Tamara skończyła niedawno dziewiętnaście lat. Od piętnastu mieszkała razem z matką w Niemczech i nauczy- ła się przede wszystkim ustępować jej z drogi. Dorota zawsze robiła wszystko w biegu, wszędzie się śpieszyła i ten nieustający pośpiech chciała zaszczepić także swojej córce.
– Dlaczego zawsze muszę za ciebie myśleć? Mnie matka nie musiała tak długo uczyć. Pomagałam jej opiekować się moimi braćmi, czyli twoimi wujkami. A ty…Dlaczego nic nie potrafisz dobrze zrobić? Gdybym nagle zachorowała, nie dałabyś sobie beze mnie rady – westchnęła zirytowana Dorota, kiwając z dezaprobatą głową. Dziewczyna obierała ziemniaki powoli i  dokładnie, później każdego oglądała i ścierała jeszcze małą tarką. Powinny być czyste i okrągłe. Tak przygotowane myła pod bieżącą wodą i wrzucała do  emaliowanego, czerwonego garnka stojącego na nieskazitelnie białej  kuchence gazowej. Marmurowy blat na szafkach i okrągły, nierdzewny  zlewozmywak zaraz przecierała irchową ścierką i polerowała. Nie mogło na nim być ani jednej smugi. Mleczko do polerowania i płyny do pielęgnacji urządzeń kuchennych zakręcała dokładnie, sprawdzając po kilka razy, i ustawiała równo na półce w dębowej szafce wiszącej nad zlewozmywakiem.
– Znowu wszystko na mojej głowie! Nie zdążę odebrać z dworca autobusowego cioci Kasi! Wielka pani! Mogłaby sama tutaj dojechać, ale co by potem  powiedziała? Że jej nie ugościłyśmy! Gdyby trochę pożyła w Niemczech,  zobaczyłaby, że tu nikt nikogo nie odbiera z dworca. Tamaro!!!
Szybko poustawiaj talerze na tym zielonym obrusie po babci Tylmanowej! Postaw świecznik po babci Krause! – wołała Dorota, poprawiając misternie upiętą na oknie w pokoju firankę. – Taxi! Taxi już stoi pod domem! Muszę lecieć! – wrzeszczała już z przedpokoju.
Skulona Tamara w milczeniu słuchała tego potoku komend.
Drgnęła, gdy trzasnęły drzwi wejściowe. Jej ręce wciąż się trzęsły, kiedy po  kilku minutach od wyjścia matki otwierała zabytkowy kredens, żeby wyciągnąć  wskazany obrus. Leżał na samym dnie przepastnej szuflady. Musiała nim bezwiednie szarpnąć, bo ciasno poukładana sterta kilkunastu sztywnych od krochmalu bieżników i serwet wypadła z szelestem. Rozsypała  się na stojącym obok stole, przewracając stary wazonik w biało-niebieskie  wzory z gałązką białego bzu w środku. Tamara patrzyła jak zahipnotyzowana, jak wazonik toczy się płynnie po stole niczym mała, pękata bryłka, wiruje, a  wreszcie – zanim zdążyła wyciągnąć ręce – spada z trzaskiem na ceramiczną posadzkę i rozbija się na kawałki. Pod stołem leżały trzy postrzępione,  żałośnie wyglądające porcelanowe części.
Dziewczyna trzęsącymi się rękoma zaczęła wycierać rozlaną na stole i  podłodze wodę, potem zebrała potłuczone resztki. Trzęsła się i siłą woli tłumiła  płacz. Z szuflady wyciągnęła fiolkę z tabletkami, wysypała kilka na  dłoń, zawahała się, po czym zjadła jedną, a pozostałe wrzuciła z powrotem do  szuflady.