Szarmancki, nieco arogancki, diablo odważny i inteligentny, z wyraźną słabością do pięknych kobiet i talentem do pakowania się w kłopoty, któremu dorównuje tylko wdzięk, z jakim z nich wychodzi, Funky stanowił wypadkową herosów popkultury, poczynając od Bonda, kończąc na Hanie Solo, pozwalając czytelnikom utożsamić się z kosmicznym awanturnikiem z klasą w czasach, kiedy bohaterów tego typu było jak na lekarstwo, jeśli nie mniej. A jeśli dodać do tego zgrabną opowieść o politycznym spisku i liczne odniesienia do rzeczywistości PRL-u, otrzymujemy tytuł, którego nie da się nie pokochać.
Jednak czy dziś – niemal trzy dekady po swoim debiucie – Funky jest jeszcze w stanie zainteresować szarego czytelnika komiksów, pozbawionego sentymentów dla „starych, dobrych czasów”, posiadającego za to dostęp do wielu klasycznych tytułów, włączając w to teksty Millera, Moore’a czy Gaimana? Czy też może Koval zmienił się w kiczowatego, infantylnego dziadka, który najwyraźniej nie zauważył, że już czas na emeryturę? Po zapoznaniu się z zawartością albumu Funky Koval. Bez oddechu bez wahania mogę powiedzieć, że bohater, choć stary, nadal potrafi porządnie dać po gębie.
Przyznać jednak trzeba, iż fabularnie początkowe partie komiksu mogą zapowiadać coś zupełnie odwrotnego. Wiąże się to przede wszystkim z pierwotnym zamysłem scenarzystów – Macieja Parowskiego i Jacka Rodka – aby prezentować Funky’ego w autonomicznych, krótkich epizodach o różnym zabarwieniu gatunkowym – a to fantasy, a to rasowym SF. Plusem tej części komiksu jest wprowadzenie bohaterów i zarysowanie relacji między nimi, minusem – szkicowość fabuły i duże skróty, które nie pomagają w złapaniu kontaktu z postaciami. Wszystko dzieje się po prostu zbyt szybko. Dopiero od pewnego momentu – rozpoczęcia wątku potyczki agencji Universs ze Stellar Fox – fabuła nabiera tempa, kolorytu, a przede wszystkim rozmachu. Intrygi polityczne, eksperymenty na mechanizmach zapomnianych cywilizacji, wojny medialne, ciemne związki między wielkim biznesem a szczytami władzy, walka ostatnich sprawiedliwych o prawdę – choć to dopiero początek historii, jej skala robi duże wrażenie. Zwłaszcza, że fabuła prowadzona jest sprawnie, z licznymi zwrotami akcji i bez infantylnego założenia, że dobrzy wygrywają w każdej sytuacji. Można oczywiście narzekać, że scenarzyści w pewnych momentach poddają w wątpliwość siłę obrazów, wypełniając kadry dużą ilością tekstu, a niektóre zabiegi fabularne wydają się nielogiczne (choćby postać Rhotaxa, pojawiająca się nagle nie wiadomo skąd), ale byłoby to czepialstwo – tym bardziej, że nie przeszkadzają one we wczuciu się w nastrój.
A jak komiks trzyma się od strony graficznej? Otóż doskonale. Jeśli ktokolwiek miał wątpliwości co do talentu Polcha (a po komiksowym Wiedźminie można było takowe posiadać), to po lekturze Bez oddechu powinny się one natychmiast rozwiać. W gruncie rzeczy bowiem oprawa graficzna komiksu niemal w ogóle się nie zestarzała. Owszem, patrząc na projekty pojazdów kosmicznych, trudno się nie uśmiechnąć: pudełkowate, przypominające rakiety z okresu misji Apollo 13 lub dziecięce zabawki (choćby tajny Śmig Zeroprzestrzenny budzi takie skojarzenia), a także samochody, niemal żywcem wyjęte z Łowcy androidów, tylko nieco bardziej toporne. Jednak przy całym tym kiczu, który – przyznajmy to uczciwie – wciąż posiada duży urok, ogromne wrażenie nadal robi szczegółowość kreski Polcha, objawiająca się niemal na każdym poziomie – począwszy od tła, poprzez wspominane pojazdy, kończąc na postaciach ludzkich. Prawie każdy kadr skrzy się od wielu detali, niezależnie od tego, czy przedstawia panoramę miasta, nocny klub wypełniony gośćmi, czy może kilkanaście postaci stłoczonych w jednym pomieszczeniu. Najlepiej widać to chyba w przypadku bohaterów – doskonale oddano ich mimikę, wygląd zewnętrzny (choćby włosy Funky’ego – zapomnijcie o jednorodnej plamie!) a także wszelkiego rodzaju zagięcia materiału ubrań i szczegóły ekwipunku. Ale nawet w tym ultrarealistycznym stylu znalazła się odrobina miejsca dla surrealizmu – wystarczy spojrzeć na „sekwencję” majaków Kovala: prosty pomysł i intrygujące rozwiązanie, które bez sięgania po tekst objaśnia, co dzieje się z bohaterem, a jednocześnie wygląda znakomicie.
I tutaj przejdę do rzeczy mniej przyjemnych, choć niekoniecznie związanych z pracą Rodka, Polcha i Parowskiego. Być może to snobizm przeze mnie przemawia, ale jestem przyzwyczajony, że gdy otrzymuję „wydanie kolekcjonerskie”, to jest to wydanie integralne, z twardą okładką, dobrym papierem i jakimiś gratisami. Tymczasem wydanie Funky Kovala od takiego rozwiązania jest bardzo, bardzo dalekie. Dość powiedzieć, że zamiast integrala, czytelnik otrzymuje cztery oddzielne albumy w miękkich okładkach. To ja się pytam – gdzie ta kolekcjonerskość? Oczywiście doceniam estetykę okładki i informacje dotyczące rzeczywistych prototypów bohaterów komiksu (bardzo ciekawe zresztą), ale żeby od razu uznawać wydanie za kolekcjonerskie? Tym bardziej, że jakość druku w moim egzemplarzu była słaba – obrazki dawały radę, ale tekst w niektórych dymkach był wyblakły i trudny do odczytania, zupełnie jakby komuś zabrakło farby. Nie wiem, czy to ogólny problem, czy tylko przypadłość mojego egzemplarza, ale niestety – oceniam to, co mam.
Czy warto zatem czytać komiks Funky Koval? Odpowiedź jest jednoznaczna: oczywiście, że tak. Pomimo dość średniego wydania i niezbyt porywającego początku albumu, Funky Koval nadal pozostaje świetnym tytułem z pogranicza opowieści przygodowej i SF, z barwnym, pełnokrwistym i ujmującym bohaterem, interesującą fabułą i świetną oprawą graficzną. Kto nie zna tego komiksu, powinien jak najszybciej nadrobić zaległości – tym bardziej, że w przyszłości czeka nas filmowa adaptacja przygód agenta Universs…
Scenariusz: Maciej Parowski & Jacek Rodek
Ilustracje: Bogusław Polch
Tytuł: Funky Koval. Bez oddechu.
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Data wydania: 2011
ISBN: 978-83-7648-671-0
Liczba stron: 50
Cena: 21,90 zł