Sophie (Amanda Seyfried), obiecująca i perfekcyjna dziennikarka, wyjeżdża ze swoim narzeczonym na przedślubny miesiąc miodowy do miasta legendarnych kochanków: Romea i Julii. Na miejscu okazuje się, że zaaferowany otwarciem swojej nowej restauracji Victor (Gael Garcia Bernal) nie ma zamiaru poświęcić zbyt wiele czasu ukochanej.
Pewnego dnia Sophie odnajduje ukryty w ścianie list z 1957, na który pomimo upływu czasu postanawia odpisać. Zaledwie tydzień później zjawia się uszczypliwy, ale bardzo przystojny młody człowiek z pretensjami, że ktoś śmiał na ten list odpisać. Okazuje się, że ów młody mężczyzna o imieniu Charlie (Christopher Egan) jest wnukiem Claire (Vanessa Redgrave), autorki listu, która przybyła do Werony, aby odnaleźć dawną miłość. Sophie, licząc na ciekawą historię, którą mogłaby wykorzystać jako dziennikarka, postanawia pomóc w poszukiwaniach Lorenzo. Tak zaczyna się wspólna podróż Sophie, Claire i Charliego po urokliwych okolicach Werony.
Jak to bywa w tego typu komediach romantycznych, można przewidzieć, jak potoczą się losy naszych bohaterów. Niezbyt zawiły, wręcz schematyczny scenariusz obrazu, pozwala nam od początku do końca odgadnąć, jak zakończy się chociażby historia Claire. Przemierzając setki kilometrów nie mogłaby ona przecież nie odnaleźć swojej miłości sprzed 50 lat. Odrobinę bardziej zaskakujący może okazać się wątek dotyczący romantycznej, subtelnej i anielsko pięknej Sophie, która zakochuje się w pozornie mało romantycznym realiście, Charliem.
Oczywiście wszystkiemu sprzyja zaproponowana przez scenarzystów Josea Rivera i Tima Sullivana oraz reżysera Gary’ego Winicka piękna, letnia sceneria osadzona w urokliwych okolicach Werony.
Twórcy „Listów do Julii” wykorzystali w nim wiele, często aż nadto, romantycznych scen. Począwszy od pocałunku pod gwiazdami czy ukochanego nadjeżdżającego na koniu, po scenę balkonową, która w tym przypadku była mocno przesadzona. Natomiast samo nawiązanie do historii Julii jest bez wątpienia dobrym chwytem marketingowym, który przyciągnie do siebie wiele szczęśliwie lub nieszczęśliwie zakochanych kobiet. Zresztą film skierowany jest raczej do niepoprawnych romantyczek wierzących w prawdziwą miłość, a nie do realistów, którzy twierdzą, że miłość to nic innego jak szaleństwo hormonów.
Film ogląda sie bardzo miło i przyjemnie, ale z lekkim przymrużeniem oka. Nie brakuje w nim tak zwanych „wyciskaczy łez”. Nie jest to jednak kino ambitne i nie znajdziemy w nim powiewu świeżości, a raczej coś, co już gdzieś widzieliśmy.