AmerykaninSzwecja, mała chatka pośród ośnieżonych wzgórz. Para siedzi przed kominkiem, a na ich twarzach maluje się szczęście. Następnego dnia wychodzą, śmiejąc się. W pewnej chwili mężczyzna staje i spogląda na ślady pozostawione w śniegu. Rzuca się nagle do przodu, pociągając za sobą kobietę, zaś tuż obok nich świszczą kulę. Wyciąga broń i zabija nieznanego strzelca. Kobiecie nakazuje zadzwonić na policję, a następnie strzela jej w plecy, podobnie jak kolejnemu zabójcy. Odjeżdżając, nie ogląda się za siebie.

Czasem może zastanawiać skłonność twórców filmowych do przedstawiania zimnokrwistych zabójców:

analitycznych zawodowców, profesjonalnie wykonujących swoją robotę, nie zawiązujących bliższych znajomości, a gdy trzeba – poświęcających wszystko dla dobra zadania i możliwości ucieczki. Z początku Jack – grany przez George’a Clooneya – wydaje się takim właśnie typem: wycofanym, zamkniętym w sobie, skupionym na pracy. Automatycznie nasuwa się skojarzenie choćby z bohaterem „Le samurai” Melville’a, do którego zresztą film Antona Corbijna był często porównywany, choć – moim zdaniem – nieco niesłusznie. Owszem, pod względem konstrukcji i niespiesznego tempa oba filmy są dość podobne – „chłodne” ujęcia, surowość formalna, ograniczenie roli muzyki do minimum (żałuję, że w „Amerykaninie” całkiem z niej nie zrezygnowano; kompozycje fortepianowe – choć piękne – momentami zastępują napięcie uczuciem melancholii), wreszcie schemat fabularny, oscylujący wokół zdrady, zemsty i trudnego uczucia. Widz przygląda się Jackowi, jak wykonuje zlecenie skonstruowania cichego karabinka snajperskiego, spaceruje po mieście klaustrofobicznie niekiedy wąskimi uliczkami i kursuje między domem księdza a burdelem. Stan, w jakim się znalazł trudno określić inaczej, niż paranoją: non stop nasłuchuje i wypatruje podejrzanych typów, wracając do domu stara się kluczyć i wybierać inne trasy, nawet w łóżku i na pikniku z kobietą nie rozstaje się z naładowanym pistoletem. Clooney idealnie oddał ten stan ciągłego napięcia: mięśnie twarzy drgają, sylwetka zastyga w oczekiwaniu z palcem na spuście, oddech przyspiesza gdy nie jest pewien czy to realne zagrożenie, czy tylko rosnące poczucie osaczenia (szkoda tylko, że reszta aktorów nie mogła się wykazać – choć z drugiej strony, takie wyciszenie w grze dobrze pasuje do tego filmu).

Jednak im dalej w las, tym Corbijn zdaje się coraz mocniej odchodzić od Melville’a w kierunku Bessona i jego „Leona Zawodowca”; trzymający w napięciu thriller o zaszczutym zabójcy, powoli zmienia się w melancholijny niekiedy dramat – czy wręcz melodramat – o miłości, która może zmienić człowieka. Trudno jednak, żeby było inaczej – domeną bohatera Melville’a były tereny industrialne, mieszkania o niskim standardzie, miejsca w nowoczesnym mieście, które dotknęła degeneracja i rozpad. Tymczasem Jack otoczony jest przez urokliwe włoskie uliczki, wyjęte niemal z przewodnika turystycznego i piękne krajobrazy przyrody, z nieodłącznym strumyczkiem, w którym kobieta bohatera może się zanurzyć. Ma to głębszy podtekst: w mroźnym krajobrazie Szwecji Jack zabija swoją kobietę, by potem, w słonecznej Italii, po raz kolejny odkryć, że samotność i ciągła niepewność są potworną rzeczą w konfrontacji ze szczerym uczuciem. Tak jak bohater „Leona Zawodowca” odkrywał uroki zwykłego życia z roztrzepaną nastolatką, tak samo Jack – wysłuchując z jednej strony umoralniających kazań księdza, z drugiej wdając się w romans z prostytutką Claire – odkrywa, że istnieje szansa na spokój ducha, uwolnienie się od niebezpieczeństwa i koszmarów przeszłości. I wszystko pięknie, ładnie – tylko że mnie osobiście średnio to przekonuje, bo jest zbyt sentymentalne, wręcz bajkowe, ze związkiem zabójcy i ladacznicy na czele. Finał doskonale się zresztą w tę strategię wpisuje – szczęście jest już tuż, tuż, ale należy stanąć do ostatecznego pojedynku, którego wynik jest oczywisty. Za grzechy należy odpokutować.

Z uwagi na to przejście od thrillera do melodramatu wydaje się, że w filmie brakuje wewnętrznej spójności, zupełnie jakby reżyser miał dwa pomysły, ale nie mógł się zdecydować, który wykorzystać. W efekcie z biegiem czasu fabuła schodzi na dalszy plan, zastąpiona przez naprawdę pięknie wykonane zdjęcia. Nieważne czy to łąka, na której bohater obserwuje motyle, czy też wąskie uliczki włoskiego miasteczka, oświetlone nocą przez słabe światła – wszystko wygląda niezwykle pięknie, zwłaszcza w połączeniu z niespiesznym tempem akcji. „Amerykanin” jest filmem bardziej do podziwiania, niż przeżywania – Corbijn nie daje zbyt wielu powodów, by wczuć się w sytuację bohaterów, zamiast tego serwując śliczne obrazki. Nie każdemu musi to przypaść do gustu – zwłaszcza zwolennikom tradycyjnego kina sensacyjnego: akcji w „Amerykaninie” jest na lekarstwo i choć film traktuje o zabójcach, zbyt wielu okazji do podziwiania ich pracy nie będzie – na dobrą sprawę jedyną dynamiczną sceną jest nieco groteskowy pościg Jacka za Szwedem, prowadzony na skuterze.

Czuje po filmie Corbijna niedosyt. Nie mogę powiedzieć, że te półtorej godziny projekcji mnie wynudziło, jednak spodziewałem się czegoś innego. Film zaczyna się znakomicie, wprowadzając duszny klimat osaczenia, który następnie rozwadnia się w melancholii i melodramacie. Z zaciekawieniem obserwuje się pracę Jacka, ale jego związek z Claire z każdą minutą robi się coraz bardziej irytujący, podobnie jak kazania księżula. Wreszcie zakończenie, charakterystyczne dla tego rodzaju filmów – mieszanka smutku, niespełnienia, złości – jest ładne, ale dla mnie nieprzekonujące. „Amerykanin” jest niezły. Ale tylko niezły.

PS. Standardowe wydanie DVD (obraz 16:9, polski lektor/napisy) tym razem wzbogacono o dodatki. Co prawda nie jest tego dużo – pięć minut usuniętych scen i kilkunastominutowy „Making of”, w dodatku wszystko po angielsku – ale pochwalić należy, że znalazło się chociaż tyle. Zwłaszcza, że polski standard obejmuje co najwyżej dostęp do scen i zwiastun.

 

{youtube}wQHc7Ru42Jo{/youtube}