Koniec pieśniDwa światy.
Jeden przedmiot, który zdecyduje o ich losach.

Brytania, rok 537. Legendarny król Artur ginie w bitwie pod Kamlann. Atak Germanów rozpoczyna krwawą zagładę cywilizacji Brytów. Wśród wojennej zawieruchy wędruje Bedevir, rycerz i były giermek Artura. Wie, że ostatnią nadzieją Brytów jest torq – naszyjnik obdarzony niezwykłą mocą.

Współczesna Warszawa. Do psychologa Łukasza Klimkowskiego przychodzi Igi, zagubiony chłopak, prześladowany przez demony. Wkrótce dokona bestialskiego mordu, który trafi na pierwsze strony gazet. W jego rękach znajdzie się Niezwykły naszyjnik.

Co się stanie, gdy skrzyżują się losy tych dwóch światów?

Otwórz wrota do legendarnej krainy.
Wejdź w świat, którym rządzi stal mieczy i krwawe obrzędy druidów.
Poznaj koniec pieśni.

Zapraszamy do lektury fragmentu książki.

Oprawa miękka
Wydanie:
pierwsze
W sprzedaży od:
2011-06-13
ISBN:
978-83-240-1637-2
Rok wydania:
2011
Format:
144×205
Ilość stron:
416
Wydawnictwo:
Znak literanova
Cena detaliczna:
37,90 zł

Zapraszamy do lektury fragmentu książki:

Fragment 1

Rozdział 1
Finravel miotała pierzaste strzały z prędkością, która wystawiała na próbę prawa fizyki i wytrzymałość cisowego łuku. Kolejny dzikus zwalił się na ziemię z przeszytym gardłem, ale horda nie zwolniła. Przynajmniej połowa przedostanie się na polanę. Za plecami usłyszała kwilenie. Wieśniaczka próbowała podsadzić dziecko na drzewo. Rączki maleństwa bezradnie ześlizgiwały się z gałęzi, było za małe, żeby wiedzieć, co ma robić. Za nimi dyszała śmierć. Strzała trafiła w wyłupiaste oko, właściciel padł, wywalając jęzor. Atakujący skupili się na wojowniczce, rozsypali się wokół niej w taktyczny półokrąg. O to chodziło. Dziewczyna dobyła przytoczonych do pleców mieczy, jasne ostrza zalśniły jak księżyc. Zakręciła się w furkoczącym piruecie, rzucając wyjątkowo paskudny czar, zwany Stalowym Wirem.
Efekt był mniej więcej taki, jakby w ciżbę wrogów wpadło koło rozpędzonego rydwanu z kosami. Próbowali zastawiać się krzywymi szablami, ale cztery łby i tak potoczyły się w poszycie, pozostawiając tryskające czerwienią truchła. Ostatni trup zrobił pokraczny kroczek i osunął się jak bezgłowy kogut. Finravel przejechała mieczami po obciągniętych futrem tarczach, po czym wyprostowała się gwałtownie i wbiła połączone stopy w igliwie.
Grunt był piaszczysty i z łatwością zagłębiła się po pachy. Nie ma to jak sosnowy las na te sztuczki, pomyślała, chlastając krzywe łydki. Tym razem efekt był rozstrzygający, okaleczone dzikusy czołgały się, rozpaczliwie zaciskały ręce na broczących kikutach. Niedobitki cofnęły się przerażone. Finravel wyskoczyła z dołu i oblizała wyschnięte usta. Zerknęła na stłoczonych przy poskręcanej sośnie uciekinierów. Dwóch rosłych drwali odgradzało gromadę kobiet i dzieci od napastników. Przed nimi walał się rozrąbany dzikus, który charczał i kopał nogami.
Zapadła cisza. Wojowniczka nie ruszała się. Zaklęcie wyczerpało ją. Przy życiu zostało może ośmiu kanibali. Wypoczęta załatwiłaby drani z ręką uwiązaną na plecach i z zamkniętymi oczami. Teraz, gdy czarne płatki tańczyły jej przed oczyma, sama mogła stać się posiłkiem. Uciekajcie, kazała im w myślach. No już, przecież widać, że odechciało wam się walki.
Przywódca, większy i lepiej uzbrojony niż pozostali, szczeknął do współplemieńców. Zaszwargotali w odpowiedzi. Finravel zobaczyła czerwoną plamkę, która rozszerzała się na jej udzie, wsiąkając w białą tunikę. Z nosa kapała jej krew. Jeżeli teraz zemdleje… Skoncentrowała się na odczuciach wyczerpanego ciała. Jeszcze minuta. Wytrzymaj. Skup się. Chrupnęła sucha gałązka, wódz ludożerców wybił się do skoku. I wtedy w lesie rozległ się głos.
– Łukasz, do jasnej cholery! Znowu nie będziesz mógł wstać!
Mężczyzna wzdrygnął się i gorączkowo kliknął myszką. Kurwa! Jak zwykle wystarczył moment. Z wściekłością zerknął na ekran. Wytatuowany wróg wbijał dzidę w plecy jego postaci. Uderzenie krytyczne. Zobaczył jeszcze, jak ludożercy szlachtują wieśniaków i ekran zszarzał, zmieniając się w zakurzony nagrobek. Tu leży Finravel z Dubh, przeżyła sto siedemdziesiąt dwie godziny, szesnaście minut i osiem sekund. Miała wspaniałe cycki, niespotykane w realu, w tym najnudniejszym ze światów. Wczytać ostatnią ­zapisaną grę? Pewnie. Tylko że on rzadko sejwował, bo to zabija emocje.
Mówi się, że gry nie wymagają wyobraźni. Gówno prawda. W przypadku Łukasza aktywowały ją lepiej.niż książki. Najlepiej grało mu się wtedy, kiedy całkowicie utożsamiał się ze swoją postacią.
Ktoś małostkowy mógłby nazwać to kompensacją. Zauważyć sprzężenie zwrotne między jakością całonocnej rozgrywki a jakością życia. Im bardziej nie miał ochoty konfrontować się z rzeczywistością, tym łatwiej wtapiał się w wirtualne bytowanie. Im bardziej się zatapiał, tym więcej sprawiało mu radości. A jak jeszcze zawalił spotkania, terminy… dopiero robił się miodzik. Było w tym coś z gatunkowej przekory Homo sapiens. Cenimy kradzione jabłka i cudze żony. Klin wódki po kilku dniach picia jest przyjemniejszy w działaniu od niezobowiązującej pięćdziesiątki na rozruch. Lubimy nałogi, cholernie lubimy się staczać. Ale Łukasz, skądinąd biegły w arkanach duszologii, nie wnikał we własne motywy. Coraz mniej wierzył w psychologię, co raczej nie pomagało mu w pracy.
Karolina przyglądała mu się z pogardą. Po czterech latach uodporniła się na infantylizm Łukasza, który kiedyś uważała za tak zwany chłopięcy urok. Z każdym dniem dostrzegała u niego więcej odpychających szczegółów. Na przykład obsypany popiołem sweter. Albo niechlujną brodę, którą zapuścił chyba tylko po to, żeby robić z nich obojga pośmiewisko. Sposób trzymania widelca. Uśmiech.
Zawsze przypominał jej niedźwiedzia, nieporadne i ociężałe stworzenie. Gdzieś w tym znudzonym cielsku kryła się siła, która kiedyś ją zafascynowała. Z biegiem lat coraz rzadziej wydobywała się na zewnątrz i chyba całkiem zniknęła. Ktoś kiedyś powiedział jej, że Łukasz urodził się w niewłaściwej epoce. Że mógłby być dobrym myśliwym, wielorybnikiem albo rycerzem. Może. W czasach wymagających optymizmu, pracy w zespole i entuzjazmowania się kolejnymi miotami gadżetów jego osobowość po prostu plajtowała.
I pomyśleć, że miała przed nim facetów, którzy lubili się bawić i poznawać ludzi, wiedzieli, jak się ubrać i pokazać. Musiała skończyć akurat z tym pacanem. Właśnie tak, skończyć, to dobre słowo, gdy kobiecie za moment stuknie trzydziestka. Z wściekłością zagryzła wargi. Miała ochotę walnąć czymś ciężkim w niego i jego komp.
Żeby jeszcze coś z tego wynikało, żaglowiec w butelce, klaser bezcennych znaczków, cokolwiek. Łukasz ratował nieistniejące światy. Ciekawe, co zrobi, pomyślała z nagłym błyskiem złośliwości, kiedy oznajmię, żeby seks też sobie wyobraził. O ile już tego nie robi.
Łukasz zerknął na zegarek. Było mu głupio. Cztery godziny zleciały jak batem strzelił. Kolejny stracony wieczór. Obiecywał jej, że obejrzą razem jakiś film. Pieprzoną romantyczną komedię.
– Przepraszam, kotku.
Podszedł do żony i objął ją, uśmiechając się fałszywie. Pieprzę cię, kotku. I ani mru mru. W maseczce, z zielonkawym mazidłem na twarzy, wyglądała jak goblin. Tylko krzywej szabli brakowało, ale Karolina nie potrzebowała broni, żeby go po kawałku kastrować. Często zastanawiał się, co trzymało ich razem. Założyłby się, że ona też.
Dłonie Karoliny dotknęły jego brzucha. Obiecał jej, między innymi, że weźmie się za siebie i zacznie uprawiać jakiś sport. Karolina dbała o siebie z zaciekłością, która rosła z każdym rokiem. On łatwiej akceptował przemijanie, najchętniej przyspieszyłby cały proces. Odepchnęła go.
– Nie jestem twoją matką, do cholery. Nie musisz mnie przepraszać.
– To co mam robić? – zapytał bezradnie. Miał ochotę ją sprać.
– Po prostu bądź, Łukasz. Po prostu bądź.

Fragment 2

Gość wyglądał pierwotnie. Jak zwierzę. Skinął Łukaszowi głową, rzucił na biurko papiery, które wyglądały na akta sądowe, i bez pytania rozwalił się na krześle. Włosy opadały mu niechlujnie na oczy, głowę wbił w przygarbione ramiona. Ręce skrzyżował na brzuchu, chowając dłonie pod pachy, jakby ktoś zawinął go w kaftan bezpieczeństwa. Kurtkę ramoneskę nosił rozpiętą. Brakowało tylko koszulki Toola albo Metaliki i obraz byłby typowy. Metalowiec, zagubiony w tanecznej popkulturze romantyk. Ale w tym szczeniaku było coś innego. Coś, czego Łukasz nie pamiętał z czasów, kiedy sam nosił długie pióra. Mózg wysyłał mu sygnały alarmowe, które starał się zignorować. Bał się, po prostu bał się gówniarza, który przed nim siedział.
Chłopak zaciskał pięści, aż zbielały mu kostki. Prawą pięść miał podrapaną, jakby uderzał nią w jakąś twardą powierzchnię. Łukasz odruchowo rozejrzał się za dzwonkiem, na wypadek gdyby więzień był agresywny. Ale nie byli w więzieniu. Byli w szkole. Westchnął ciężko i odszukał dane delikwenta. Zaczynał kojarzyć. Przed oczami stanęła mu polonistka Basia, roztrzęsiona i przerażona. A więc to ten agent…
– Co my tu mamy… Nazywasz się Radosław Jurkiewicz, chodzisz do ostatniej klasy. Ksywka Igi. Miałeś już sprawę o pobicie. Skierowali cię do terapeutki. Orzekła, że jesteś niedojrzały emocjonalnie. Aha. Zrezygnowała? No dobrze. Poza tym to co zawsze. Komputerowe statystyki, średnia ocen, obecności. Ludzie wierzą w cyferki, jakby coś ważnego mówiły. A potem się okazuje, że gówno wiedzą.
Puścił do niego oko, zaoferował komitywę. Szczyl to olał. Cóż, najwyraźniej spudłował. Dla tego pokolenia komputery były najlepszymi przyjaciółmi. Nie do nich z krytyką Matriksa. Nie nadążasz, brachu. Sfera, którą jeszcze ogarniasz, kurczy się z każdym dniem. Przeszłość nieustannie umiera, wszystkimi porami świata wlewają się rzeczy obce. Wolał o tym nie myśleć. Wyciągnął do chłopaka rękę.
– Łukasz. Dla przyjaciół Klima. Będę ci mówił Radek, dobra?
Zero reakcji. Klima odruchowo skubnął brodę i kontynuował:
– Rozmawiałem z twoją wychowawczynią. Mówi, że pogorszyłeś się w nauce. Opuszczasz zajęcia i przychodzisz do szkoły… w bardzo złym stanie.
Właściwie to wcale nie mówiła. Szlochała. To nie była szczególnie zła szkoła, ale Baśka miała już dość. Była typową polonistką. Nie była przygotowana na tego typu historie. Na studiach nosiła warkocz i beżowy sweter. Czytała wiersze księdza Twardowskiego i unikała seksu. Łukasz spędził ten czas, paląc szlugi, wchłaniając browary i inne środki. Całymi dniami przesiadywał na skwerku między gmachami polonistyki i historii zwanym Kamiennym Kręgiem. Psychologię zrobił zaocznie. Do dzisiejszego dnia wydawało mu się, że jest wystarczająco zdemoralizowany, żeby nawiązać kontakt z młodzieżą.
– Zapytała, co ci dolega, a ty podniosłeś krzesło. A potem rzuciłeś nim o ścianę. Roztrzaskało się obok jej głowy.
Wzruszenie ramion. Jakby to było coś oczywistego.
– Dobra. Załóżmy, że nic się nie stało. Zapomnijmy o krzesłach i skupmy się na problemie. Ale musisz mi powiedzieć, co się dzieje. Nie bój się, zrozumiem. Też miałem siedemnaście lat.
Łukasz pochylił się i spojrzał chłopakowi w oczy. Zza potarganych włosów błyskały ślepia zaszczutego zwierzęcia.
Widział już taki wzrok. Uruchomiło się domino wspomnień, które od razu zatrzymał. Nie chciał w tym grzebać, nie miał czasu na własne koszmary.
– Hej, co z tobą? Co się dzieje?
Chłopak uśmiechnął się i rozłożył ręce. Łukasz zobaczył skórę jego prawej dłoni, na której ktoś zgasił papierosa. Całkiem niedawno, mógłby przysiąc, że w pokoju rozszedł się swąd palonego ciała. Westchnął.
Samookaleczenia były typowym objawem agresji, tyle że skierowanej do wewnątrz. Wystarczająco silni pastwili się nad otoczeniem, słabsi brali się za siebie. Autoagresja bywała też etapem rozwoju na duchowej ścieżce. Czasem.
Wzrok psychologa powędrował w stronę wiszącego nad ścianie krucyfiksu. Ciekawe, czy On też nie znosił rodziców i szkoły, czy wykrzyczał tatusiowi w niebo: „Nie jesteś moim ojcem!”. A może, gdyby nie zajął się Nim Kajfasz, Joshua sam by się przybił do desek.
– Ciąłeś się, hę? Też lubiłem. W liceum robiliśmy sobie braterstwa krwi. Raz po koncercie Life of Agony… miałem potem ksywkę Siecioł, czaisz? Zresztą sam zobacz.
Łukasz odsłonił rękaw koszuli i podsunął dzieciakowi pod nos przedramię. Stare dzieje, jabolowe blizny. Punks not dead. Ciemne oczy znów błysnęły zza nastroszonej grzywy.
– Nie ma czego demonizować, chłopie. Nie ty jeden hartowałeś se szlugi na ręku.
Dzieciak posłał mu urażone spojrzenie. I zapadł się, zwiesił głowę, splótł dłonie poniżej kolan. Błąd, do jasnej cholery. Przecież ten biedny szczyl rozrabia właśnie po to, żeby ktoś zwrócił na niego uwagę. Zapomniałeś już, jak to jest? Nagle przypomniał mu się obrazek Mleczki, na którym lalunia robi sobie w biurze manicure. Nogi trzyma na biurku z napisem „telefon zaufania” i rzuca do słuchawki znudzone „To powieś się pan”.
Psycholog sapnął i sięgnął po papierosa. Zapalniczka wymknęła mu z otłuszczonych palców i spróbował ją złapać. Oczywiście potrącił łokciem kubek z kawą. Zdążył jeszcze zakląć i zamarł w oczekiwaniu na bury bryzg, rozchodzący się po podłodze i ścianie. Nie miał za grosz refleksu. Ale chłopak miał. I dwa metry do pokonania.
– Proszę – powiedział cicho, podając mu naczynie. Pełne.
Łukasz rozdziawił usta. Gdyby przebywał w fokarium, ktoś zdążyłby wrzucić tam kilo szprotek.
– Ukąsił cię radioaktywny pająk? – zapytał.
Chłopak uśmiechnął się. Wdać było, że demonstracja zręczności sprawiła mu przyjemność. Łukasz chrząknął. Nie bardzo wiedział, co mu powiedzieć. Przecież ten szajbus może z powodzeniem skoczyć na niego i rozszarpać mu gardło.
– No dobra. Powiesz mi, co się dzieje?
– Mam sny. One… składają się w całość. Kiedy się budzę… to jakbym zasypiał. Jakby to nie było prawdziwe życie.
Być może wcale się nie mylisz, pomyślał Łukasz. Sam też nie był przekonany, że można nazwać ten szajs prawdziwym życiem.
– Ostatnio jest znacznie gorzej – powiedział chłopak. Wbił wzrok w przestrzeń, szukał właściwych słów.  – Prześladuje mnie jakiś stwór. Twarzy nie mogę zobaczyć. A potem… potem rzeczywistość jest dziwna. Inna.
– Możesz opowiedzieć coś konkretnego? Jakiś przykład? – zapytał Łukasz ostrożnie.
– Na przykład słyszę myśli. Kobieta od polskiego niefajnie o mnie pomyślała…
– Yhy… Muszę o to zapytać. Czy ty coś bierzesz?
– Korki z matmy. Od tego się świruje?
Łukasz rozejrzał się bezradnie, jakby biurowe sprzęty mogły udzielić mu pomocy. Miał ochotę posłać gówniarza w cholerę. Zadzwoniła komórka. Karolina. Pytała, czy jest zajęty. Zegar na biurku pokazywał dziesięć po trzeciej. Nie był. Słuchał zażaleń swojej żony, wyłuskiwał jej niepewność i przemilczane pytania. Połowa każdej rozmowy składa się z tego, czego człowiek z jakichś powodów nie mówi. Czasem wyłapywał te ukryte fragmenty, dlatego bywał dobrym psychologiem. Karolina nie miała udanego dnia, to pewne. Zasłonił głośnik i wskazał chłopakowi drzwi.
– Musimy kończyć. Przyjdź jutro. Pomogę ci, rozumiesz?
Chłopak zaśmiał się i ściągnął kurtkę. Mignęła koszulka z trupimi czaszkami, ale Łukasz nawet na nią nie spojrzał. Zobaczył ciekawsze rzeczy. Ramiona dzieciaka były pocięte, zapewne tępym nożem. Albo szkłem z rozbitej butelki. Na lewej ręce miał świeży opatrunek, nasączony krwią. Może chciał podciąć sobie żyły? Ale kto tnie żyły koło łokcia? Jedna z ran, trochę powyżej łokcia, wyglądała jak ślady zębów. Fani metalu często byli popierdoleni, ale czegoś takiego jeszcze nie widział. Dzieciak z powrotem założył kurtkę i skierował się do wyjścia.
– Jutro będzie już za późno. To coś mnie zabije, rozumie pan?
– Jak to? Kto zabije? Igi, czekaj…
Dziwne. Nawet nie trzasnął drzwiami. Boże… Ktoś powinien zawiadomić policję. Ktoś… Ale niekoniecznie on. Nie był przecież policjantem. Miał inne obowiązki. Był terapeutą, i tak dalej, ale odpowiedzialność za innych ma swoje granice.
Zamknął oczy i poczuł w czaszce igiełki bólu. Przed oczami zmajaczylo mu ciało nieżyjącego człowieka. Przypomniał sobie, z czym kojarzył mu się wyraz oczu Igiego. Oglądał już taki wzrok. Upił łyk kawy i uświadomił sobie, jak bardzo się zdenerwował. Aż mu zęby szczekały o kubek. Brrrr. Ocalała kawa smakowała, jakby ktoś do niej naszczał. Ktoś bardzo niemiły.

Fragment 3

Rozdział 2
Nasi królowie pomarli lub ich zabito

U przeprawy, przez zdradę starą jak świat.

Nasi bardowie zginęli, przepędzeni z zamków

Szlachetnych panów cierniem i jeżyną.

Byliśmy ludem wychowanym na legendach,

Ogrzewającym swe ręce w czerwonej przeszłości.

poezja walijska

Płatki wilgotnego śniegu robiły co mogły, żeby spowić pobojowisko całunem. Spadały na poszczerbione tarcze i wpatrzone w pustkę oczy, bajora krwi i rozwłóczonych jelit. Łagodziły i skrywa-ły makabrę, ogrzewały ciała, które zdążyły już wystygnąć, przewiane wiatrem znad morza. I nieuchronnie przegrywały z temperaturą, zmieniając się w krwawe błoto. Szła pierwsza wiosenna odwilż.
Bedevir klęczał przy ciele króla. Patrzył na jego siwą brodę i pergaminową skórę człowieka wyniszczonego chorobą. Ściągnięta twarz Artura wyrażała zdziwienie, jakby do końca nie wierzył w ­klęskę.
Bedevir też nie potrafił w nią uwierzyć. Rozejrzał się wokół. Ta ziemia powinna odmienić się, krzyknąć. Przecież umierał Artur, jej król i obrońca. Człowiek, który był Brytanią, a przynajmniej ostatnią nadzieją Brytów. Ale pola Kamlann milczały, wreszcie ciche i opuszczone przez żywych. Raz jeszcze spojrzał na króla i odetchnął z ulgą. To już koniec. Trzeba się zbierać, nim dopadną go wracający Sasi. Nagle drgnął. Artur otworzył oczy. Wpatrywał się w niego z oddali, jakby pokonywał otchłanie czasu. Głos władcy był cichszy niż szept:
– Ekskalibur… Wrzuciłeś mój miecz do morza?
Pokiwał głową, unikał wzroku umierającego. Oczy Artura rozbłysły, głos brzmiał jak chrzęst zamierających żaren.
– Co widziałeś? Wiatr szumiał, leniwie pluskała fala?
Bedevir przytaknął. Czuł się podle. Jakby ktoś wypalił mu na czole znak zdrajcy. Jego twarz, młoda i dziwnie krucha, jakby życie nie nauczyło jej dotąd twardości, dosłownie rozpadała się w oczach.
– Tak, panie – miał wrażenie, że z zaciśniętego gardła wydobył tchórzliwy pisk.
– Kłamiesz! – zazgrzytały żarna. Potem wzrok króla złagodniał. Znowu był mądrym władcą, kochanym przez rycerzy, damy i maluczkich.  – Giermku…
On wciąż nie pamięta mojego imienia, pomyślał Bedevir z chłodnym zdziwieniem. Pięć długich lat warowałem przy nim jak pies, nosiłem mu wino i driakwie, strzegłem komnaty i opróżniałem nocniki. Nie spałem z jego żoną, jak Longherin, a on wciąż nie wie, jak się nazywam. Ja, ostatni z królewskich rycerzy. Zachciało mu się śmiać.
– Nie możecie… go zatrzymać…
Wychudła pożółkła dłoń, upstrzona wątrobianymi plamami, wczepiła się w ramię rycerza. Już stygła, przynależała gdzie indziej. Jak szare ptaszysko z zaświatów ciągnęła go za sobą w mrok. Bedevir milczał. Nie patrzył na człowieka, którego okradł. Głowa króla odchyliła się i Artur skonał. Delikatnie zamknął mu powieki. Zastanowił się przez chwilę, wreszcie wziął zwłoki pod ramiona i powlókł polami śmierci.
Leżące pokotem ciała barbarzyńców były porozcinane jak bochny. Deptał po nich z mściwą satysfakcją. Nie rozróżniał ich barw ani plemiennych znaków. Dla niego każdy jasnowłosy, piegowaty dzikus w germańskich portkach był po prostu Sasem. Jednym z Ludzi Miecza, okrutnych i zdradzieckich najeźdźców, którzy od przeszło stu lat podbijali jego kraj.
Tam gdzie bronili się przyboczni saskiego króla, zwały trupów przypominały palisadę rozsypaną uderzeniem tarana. Sam Gud­wulf skonał z uśmiechem na butnej twarzy, przepołowionej wraz z hełmem.
Większą część płowej brody, która wystawała zza osłony na policzki i nos, pokrywał czerwony skrzep. Mimo to śmiał się do końca ufny w swe zbójeckie szczęście. Jego plemię przywykło zwyciężać.
Te psy nie boją się razów. Dlatego nigdy ich nie odgonimy. Przeskoczył biednego Kaia, którego saski oszczep ostatecznie wyleczył z kaca. Pożegnał westchnieniem zrzędliwego Borsa, który leżał zmiażdżony końskim truchłem, z gladiusem zatopionym po rękojeść w sercu jakiegoś Sasa. Fechmistrz miał zniesmaczoną minę, jakby nie dowierzał, że ktoś może zasłaniać się tak prymitywnym blokiem. Widział zdrajcę Mordreda, którego żałował ze względu na panią Morrigan, jego siostrę. Minął stosy potężnych, zakutych w żelazo huskarlów ze straży przybocznej Gudwulfa, obrzucając ich zabójcę, wielkiego Gwalhmaia, przelotnym spojrzeniem.
„I cięli ich jak zboże, i sami padali pod ciosami mieczy”, pisał setki lat później średniowieczny kronikarz o rycerzach Artura, walczących na polach Kamlann. Ostatniej bitwie Artura. Klasztorny skryba znał tylko okrawki legend, przekręcał strony i fakty, ale tutaj nie minął się z prawdą. Rzeczywiście, cięli barbarzyńców jak zboże i sami padali pokotem. Tutaj zginęli najlepsi. Cały Okrągły Stół, wszyscy, którzy wrócili. Rozbili saski czworobok, po tym jak Gwalhmai, w kronikach zwany Gawainem, przyjął na siebie sześć włóczni i obalił mur z tarcz ciężarem własnego ciała. Po nim przeszli inni, tnąc z góry zaskoczonych najeźdźców.
Zabili króla barbarzyńców, ale na tym skończyło się szczęście Brytów tego dnia. Zostało ich zbyt mało, zbyt wielu jeźdźców przypłaciło życiem desperacki atak. Nie pokonali nieprzyjaciela do końca. Jeden z nieprzyjacielskich wodzów, Cynric, zdołał się przebić i uniósł z pola walki sztandar Białego Konia. Barbarzyńcy przegrupowali się żądni zemsty, wciąż dużo liczniejsi. I zaatakowali Brytów z flanki…
Bedevir zamrugał, odpędził obrazy rzezi. Miał wrażenie, że w uszach wciąż dzwoni mu stal, a jego oddech jest charkotem rannych. Dotarł do brzegu morza, za wydmą kryła się niewielka zatoczka. Kołysała się tam prowizoryczna tratwa ze skór i związanych włóczni. Złożył zwłoki Artura na tratwie i splótł dłonie w modlitwie.
Potem cofnął się i wydobył z juków podłużny pakunek. Promień słońca przedarł się przez stalowe chmury, zawtórował mu błysk długiej klingi, wykutej starożytną metodą Celtów. Rękojeść mieniła się błękitną emalią, ostrze zmatowiało od krwi. Uniósł miecz do czoła i zbliżył się do tratwy. Stąpał niepewnie, stopy miał ciężkie, wrastające w ziemię. Przerosła go własna rola. Wtedy rozległ się tętent kopyt. Wojownik szybko zawinął miecz w derkę i zagwizdał, przywołując wierzchowca. Przytroczył Ekskalibur z powrotem do siodła i dobył własnego miecza. Nadjeżdżało ku niemu sześciu zbrojnych na kudłatych konikach.
Przybysze zeskoczyli z koni. Ogromny, rudobrody Sas krzyknął z radości i potrząsnął toporem.
– A więc to prawda. Sczezł! Stary ozłoci nas za królewskie ścierwo!
Bedevir zastąpił mu drogę, unosząc miecz. Sas prychnął z pogardą i zamachnął się toporem. Rycerz zdołał uskoczyć, ale wyczerpane nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł na piasek. Przeciwnik rozstawił nogi i oburącz uniósł topór nad głową. Broń zaczęła opadać, gdy Bryt zwinął się i desperackim ruchem chlas­nął Sasa pod kolanem, przebijając but. Rana nie była głęboka, ale wróg stracił równowagę i cofnął się, utykając. Bedevir dźwignął się na nogi. Nadchodził kolejny napastnik.
Jak na Sasa był smukły, nosił krótką brodę, a na policzkach miał dwa skośne, rytualne nacięcia. Chroniła go dziwna zbroja z kościanych płytek, obwieszona warkoczykami i kolorowymi wstążkami. To skalpy, uświadomił sobie Bedevir. Cholernie dużo skalpów.
Sas władał wąskim, wyważonym ostrzem cudzoziemskiej roboty, władał nim z niespotykanym mistrzostwem. Parada, finta i wypad nastąpiły tak szybko, że Bryt nawet nie zauważył, jak miecz wyfrunął mu z dłoni. Przez moment patrzył na swego pogromcę z lękiem, ale opanował się i dumnie uniósł głowę. Spokojnie czekał na cios.
Przeciwnik przyglądał mu się z namysłem. Mogli być rówieśnikami. Powoli opuścił ostrze i trącił nogą szczątki Artura.
– Wracaj do swoich i opowiedz im, jaki los czeka każdego brytyjskiego króla.
Bryt nawet nie drgnął. Jego twarz była biała jak śnieg.
– Niezwykłe męstwo jak na niewolnika – zakpił Sas. – I tak nie wpuszczą cię do Walhalli.
Bedevir wpatrywał się w niego z napięciem, jakby utrwalał w pamięci jakiś bezcenny obraz. W końcu odwrócił się i niespiesznie podniósł miecz.
Popatrzył na zwłoki króla, pokręcił głową w geście pożegnania, a może przeprosin i ciężko dosiadł konia. Zwierz zastrzygł uszami i powlókł się w mrok ze znudzoną miną.
– A pamiętaj, komu zawdzięczasz życie, chłopcze. Jestem Cynric, syn Credy.
Towarzysze Cynrica odprowadzili Bryta ponurymi spojrzeniami. Rudzielec splunął i potarł zranioną nogę.

Fragment 4

Rozdział 4
Janina Kopik bała się wielu rzeczy. Na poziomie globalnym obawiała się Żydów, których spiski podkopywały Polskę. Na szczeblu lokalnym chuliganów i ślizgawicy. Gdyby ktoś ją popchnął, żeby odebrać jej wózek na sprawunki, poślizgnęłaby się jak amen w pacierzu. Wiedziała, jak goją się kości starych ludzi. Jej koleżanka miała otwarte złamanie biodra. Z żwawej staruszki zmieniła się w bezsilne truchło, na łasce opieki społecznej.
Tego wieczoru śnieg, który dwie godziny temu zaczął się topić, stężał lodową skorupą. Janina drobiła ostrożnymi kroczkami, popychając starą torbę na kółkach, wyładowaną zakupami. Ramzes zatrzymał się i obwąchiwał jakieś siki, popędziła go. Do domu miała raptem kilkanaście metrów, ale przypomniała sobie o śmieciach. W wózku leżała torba plastikowych butelek, które zapomniała wyrzucić. No i mleko. Codziennie zostawiała mleko dla bezdomnych kotów. Sprawiało jej przyjemność, że wciąż potrafi być potrzebna. Kot też stworzenie boże.
Wejście do śmietnika odcinało się na tle śniegu. Zamknięte kratą pomieszczenie zionęło ciemnością. Nie wyglądało zachęcająco. Starsza pani wzdrygnęła się. Nie lubiła zbliżać się do śmietnika po zmroku. Jej Ramzes nie był żadnym obrońcą. Gdyby miała dużego psa, wilczura, sprawy wyglądałyby inaczej. Ale taki pies dużo je i potrafi szarpnąć. Słyszała o staruszce, którą zagryzł jej własny pies. A może to był kot?
Krata jęknęła, gdy Janina odsunęła ją z trudem. Ramzes, który węszył koło stóp Janiny, zjeżył sierść i zawarczał, odsłaniając zęby. Przeżegnała się i postanowiła zawrócić, ale zganiła się za tchórzostwo. Pewnie wywęszył szczura albo piwnicznego kota. Zdarzało się już wcześniej.
Sięgnęła po wózek i wydobyła z niego reklamówkę z butelkami po oleju i karton mleka. Rozglądała się, szukając miski, którą schowała pod śmietnikiem. Z głębi doszedł ją dziwny odgłos. Ktoś kaszlał. Ramzes przestał warczeć i zaskamlał. A potem po prostu czmychnął. Janina została sama.
W mroku zamigotała biała plama. Janina zamrugała z niedowierzaniem, które przyćmiło jej niepokój. Zobaczyła zarys ludzkiego ciała. Młody mężczyzna, prawie chłopiec, blady i wychudzony. I nagi. Janina nie oglądała rozebranego mężczyzny od czasu śmierci męża. Przedtem też liczył się tylko on. Nie żałowała, lecz czasem zastanawiała się nad niewykorzystanymi scenariuszami życia. Może to dlatego nie odwróciła wzroku, tylko przyglądała się nieznajomemu. Sparaliżował mnie strach, powiedziała sobie. Dlatego nie uciekam.
Było jeszcze coś. Człowiek ze śmietnika wzbudził w niej litość, większą niż podwórzowe koty. Jesteś taki młody, pomyślała. Mógł­byś być moim synem. Przeziębisz się na tym zimnie.
Oczy nieznajomego były żółtawe, nie odbijały się w nich żadne emocje. Dotknął policzka Janiny, przesunął dłonią po jej starej twarzy, zostawiając na policzku czerwoną smugę. Mięśnie drżały mu od jakiegoś tajemniczego wysiłku i Janina była pewna, że mógłby z łatwością rozszarpać ją na strzępy. Tak jak zakrwawione ciałka, które dopiero teraz wychwycił jej wzrok, oswajający się z ciemnością. Między kontenerami leżały jej koty. Martwe, rozprute, z rozwleczonymi wnętrznościami. Tego było dla Janiny za dużo i zrobiła to, co w czasach jej młodości robiły kobiety w sytuacjach podbramkowych. Zemdlała.
***
Nie miał imienia i wcale mu to nie przeszkadzało. Składał się z zakodowanego pod czaszką rozkazu i wiedzy wchłoniętych istnień. Ale co to były za istnienia? Kilka wieśniaczek i chłopów, kupiec i ocalały z pożogi mnich. Pojmany fryzyjski najemnik. Ich ból i strach zapewniły mu siłę życiową, gorzej było z wiedzą i umiejętnościami. Znali okolicę swojej wioski, garść plemiennych przesądów i legend, zmurszałą dumę z przynależności do obalonego imperium. Do tego świeższej daty wiarę w mitycznego króla oraz przemożną, rozbuchaną nienawiść do najeźdźców zza morza. Po pierwszym kęsie kobiety z wózkiem zatoczył się od natłoku danych. Mgliste lęki i uprzedzenia mieszały się z indywidualną historią, smakowite szczegóły codziennego życia pławiły się w sosie emocji, wystygłych tęsknot i pragnień.
Z zaskoczeniem stwierdził, że ten świat również znał okrucieństwo i wojnę. Ach, co to była za wojna! Saski król był bezsilnym bachorem w porównaniu z mocarzami tych czasów. Chowaniec wyszedł ze śmietnika i odetchnął mroźnym powietrzem. Z morza zapachów wyodrębnił właściwą woń. Cel poszukiwań był blisko.
Przemknął wyludnioną uliczką i miękko przeskoczył przez płot strzeżonego osiedla. Przez chwilę trwał, nasłuchując i węsząc, wreszcie podpełzł przez właściwy ogród, kryjąc się w niskich, niedawno zasadzonych krzewach. Siedzieli za stołem w jadalni. Niewielka, pięcioosobowa rodzina. Łysiejący mężczyzna sączył wino wpatrzony w migoczący ekran. Wiedział, że ludzie nazywają ten przedmiot komputerem, ale stara ze śmietnika nie bardzo rozumiała, do czego służy. Kobieta o napiętej skórze i zatroskanych oczach wodziła wzrokiem po bliskich. Dzieciakom przyjrzał się uważniej, ale nie znalazł tego, którego szukał. Nieważne, był blisko i już nie ucieknie. Wskoczył na taras, odbił się i z rozmachem uderzył w szybę. Nie była kuloodporna. Opadł na podłogę jadalni, zasypując zebranych deszczem szkła.
Po pierwszym uniesieniu przyszło opanowanie. Nie miał czasu na zabawę. Nasycił głód i metodycznie przeszukał dom. Czuł się w nim jak u siebie. Rodzina celu okazała się bardzo bogatym źród­łem, dużo bardziej aktualnym niż stara kobieta. Świat, w którym polował, nie wydawał się już tajemniczy. Zdumiała go mnogość przedmiotów. W jego świecie nawet król nie dysponował taką ilością drobiazgów. Aż dziw, że ich użytkownicy w ogóle mieli czas żyć.
Dotarł do pokoju chłopaka i z rozdrażnieniem uświadomił sobie, że spóźnił się o włos. Był tu jeszcze pół godziny temu, gdy on zabawiał się jak szczenię z kocim pomiotem. Zmylił go zadawniony, utrwalony tu zapach ofiary. Usiadł na łóżku chłopaka i rozejrzał się. Każdy detal mógł się przydać. W czynności było coś intymnego, zupełnie jakby studiował samego siebie. W końcu był jego odbiciem, czyż nie?
Przejrzał parę kolorowych pism, pełnych smakowitych kobiet, które nigdy nie zaznały głodu. Zdumiał go doskonały stan ich zębów, w tym świecie znachor nie miał chyba nic do roboty. Jakby nie imał się ich czas. Zlustrował zdobiące ściany wizerunki brodatych, wytatuowanych mężczyzn, którzy przypominali mu wojowników towarzyszących jego panu. Ale ci nie trzymali toporów, tylko lutnie, a może dziwne harfy? Rozrzucił książki i płyty z muzyką, z zainteresowaniem przyjrzał się fotografii jasnowłosej samicy. Alina, z przyjemnością dowie się o niej więcej. Na biurku leżał mały przedmiot, z którym żaden szanujący się dwójnóg się nie rozstawał. Szczególnie osobnik młody, kobieta ze śmietnika nie miała go przy sobie. Wczytał się w listę połączeń i uśmiechnął się.