Prawdziwa historia: Aron Ralston był uzależniony od adrenaliny. Lubił sporty ekstremalne, w szczególności zaś upodobał sobie piesze wycieczki po terenach pustynno-górzystych, z obowiązkowym zwiedzaniem grot i skalnych rozpadlin. Nigdy nie mówił nikomu, gdzie się wybiera, zawsze polegał tylko na sobie. Podczas jednej z takich wypraw zdarzył się jednak wypadek. Jeden z głazów się obluzował, stoczył w dół rozpadliny, miażdżąc prawą rękę Arona i więżąc go. Miał ze sobą jeden bidon pełen wody, niewiele prowiantu, linę, latarkę, kamerę i tępy nóż. Spędził w tej rozpadlinie tytułowe 127 godzin, po których w akcie desperacji owym tępym nożykiem odciął sobie prawą rękę, trochę poniżej łokcia.
Jeżeli chciałoby się jak najkrócej scharakteryzować ten obraz, najtrafniejszym określeniem byłoby właśnie powiedzenie, że jest bardzo w stylu Danny’ego Boyle’a. Twórca jednego z najbardziej niedocenianych filmów science fiction ostatnich lat, wyśmienitego „W stronę słońca”, a także najlepszego filmu o zombie, jak kiedykolwiek powstał – „28 dni później”, odcisnął na „127 godzinach” swoje piętno. Widzowie pamiętający jego poprzednie dzieła z łatwością odnajdą w najnowszej produkcji te same „sztuczki”, to samo holistyczne spojrzenie na sztukę filmową. Obrazy Boyle’a to kolaże. Nie opowiada on historii na najbardziej podstawowym z poziomów – kamera nie służy jedynie rejestrowaniu tego, co najbardziej powierzchowne. Charakterystyczne są sceny bez żadnych dialogów, z wygłuszonymi wszelkimi dźwiękami, oprócz muzyki. Dużo symboliki, scen surrealistycznych, retrospekcji – fabuła nie zmierza do celu prostą ścieżką, raczej meandruje.
Wszystko to znajdziemy w „127 godzinach”, które nie są jedynie historią człowieka zmagającego się ze skałą, ale także z samym sobą. Tego typu wydarzenia zmieniają ludzi – Boyle przede wszystkim chciał pokazać ten proces. I udało mu się to, z pomocą wcielającego się w rolę Arona Ralstona, Jamesa Franco. Nie była to kreacja wybitna, raczej fachowo wykonana praca. Franco pasował idealnie do roli uzależnionego od adrenaliny grotołaza, do tego potrafił wiarygodnie oddać emocje człowieka, który w sytuacji beznadziejnej zachowuje zimną krew (przez większość czasu). Oscarowa nominacja jest raczej efektem tego, że w filmach typu „one-men-show” łatwiej zabłysnąć.
„127 godzin” to film bardzo specyficzny, jak wszystkie obrazy Danny’ego Boyle’a. Tego reżysera można kochać, albo nienawidzić, ponieważ ma charakterystyczne podejście do swojego fachu. Mnie się podobało, ale ja już dawno stwierdziłem, że z tym konkretnym filmowcem udało mi się znaleźć wspólny język.