Kró BóluDziś mamy dla Was kolejny stos fragmentów najnowszej książki Jacka Dukaja – Król Bólu. Miłej lektury.

Uwaga, naprawdę dużo tekstu.

 

Linia oporu

Fragment 1

Spóźnił się na uroczystość, dziecko mu choruje, zostawił w domu ze ślubną. Andrzejek, kuzyn, żywy powidok dzieciństwa.
Paweł pamięta. Andrzej pamięta. Uśmiechają się przez próg, full access hearts.
Graba.
Graba.
Kopę lat.

Ano.

W rzeczywistości (w gnoju) widzieli się parę miesięcy temu, w Boże Narodzenie.
Kuzyn, ale jak brat. Jeszcze gdy seplenili: kusyn, kusyn, kusynek. Pozostał na życie – ten jeden kuzyn między kuzynami – brat, który nie ma brata. Ongi logował się jako Qqsyn. (…)
Andrzej pozostał tutaj, a Paweł poszedł z duchem. Andrzej się ożenił, spłodził dzieci, artysta biolo; Paweł – nic z tego nie rozumie. (Rozumiał, ale zapomniał).
Usiedli na drewnianej werandzie, żarówka kołysze się pod blaszanym kloszem, wczesnowiosenna ciemność przypływa i odpływa, grają owady, dzwoni łańcuch psa. Po drugiej stronie szosy ktoś próbuje zapalić rzężący grat.
Chłodno, więc gorące kakao. Popijając, skubią z porcelanowych talerzyków ostatnie kawałki Michałowego tortu. Paweł rozmazaną oblewą czekoladową maluje na swoim talerzyku bajkowe pokraki.
(Dialogi). Jak w domu? W domu jak w domu. Wszyscy włażą sobie na głowy. A ty – w czym się pławisz? E tam. Mam już potąd. Ale czego, pieniędzy, ruchu, życia miastowego, gejdżu szalonego? Jakie przygody, opowiadaj!
Żadne przygody. Nie ma co opowiadać. Nic się nie dzieje. Zero fabuły. Ot, przypadki życiowe, obroty kalendarza. Dzień, dzień, dzień, dzień, dzień, dzień, dzień.
Czemu taki przypłaszczony? Stało się coś? Nie wiem, Andrzej, to banał, są takie terminarze życia, dla kobiet i dla mężczyzn: tyle a tyle lat i musisz przestawić zwrotnice, bo inaczej wylądujesz gdzieś na egzystencjalnym ugorze. Kotki wygejdżowują sobie hormony macierzyństwa, faceci – mid-life crisis. Mam to rozpisane, krok po kroku, disco proteo.
Chłopie, co ty gadasz, ile ty, ile my mamy lat, szczeniaki jesteśmy.
I co z tego. Czuję tę smycz, obrożę na karku.
Smycz?
Liczę bezustannie. Już długa na prawie dwa lata.
Wisi nad tobą kredyt?
Paweł patrzy na Qqsyna jak na wariata.
Rzuca mu w duchu wizuale, co za faux pas, Qqsyn jest bezduchny jak reszta wieśniaków.
Ech. Wszystko na odwrót, Kuku. Jeszcze parę latek i ta smycz będzie dłuższa niż przewidywany czas mojego życia. Zostanę wyzwolony przez wolny kapitał. Potem już tylko luksus rentiera.
Teraz to Qqsyn ujrzał idiotę.
Alleluja i chwalmy Pana! Każdy by tak chciał.
Wisi tu między nimi szara zasłona, folia nieprzepuszczalna. Przelatują ćmy i komary, ale nie przelecą myśli.
Paweł napiera mimo wszystko.
Kuku, to nie tak, nie tak.
Wałęsa mode: Nie o takje luksusy walczyliśmy.
Wolałbyś na odwrót?
Praca to luksus.
Zdefiniuj pracę.
Praca, czyli to, co robisz, żeby mieć pieniądze na życie.
Nie. Na życie masz pieniądze zawsze.
(Wiem, że nie rozumiesz. Przyjmij na wiarę).
No więc poprawka. Praca, czyli to, co robisz, żeby mieć pieniądze na luksusy.
Ale praca to luksus.
Kogo „stać” na pracę?
Zobacz, jak się teraz zapętla w głowie:
Etyka pracy – nie ma czegoś takiego. Metafizyka pracy – nie ma czegoś takiego. Uczciwa zapłata za pracę – zasługuje robotnik na swoją zapłatę! – nie ma czegoś takiego.
W ostatecznym rozrachunku praca jest zapłatą za pracę.
Dla tych, co nie pracują, musimy – my, którzy pracujemy – dostarczać nieustannie contentu ich życia.
Content: gameplay.
„Co mam ze sobą zrobić?” Otóż właśnie to lub to lub to lub to lub –
„Pracowaliśmy nad ofertą dla pana miesiącami”.
Na początku nazywało się „spędzaniem wolnego czasu”. Ale w miarę wzrostu wydajności pracy ów czas wolny rósł w proporcji do czasu pracy. Rosły działy gospodarki zajmujące się dostarczaniem contentu dla życia w „wolnym czasie”.
Tak zwana rozrywka
Tak zwany lifestyle
Tak zwane celebryctwo (life by proxy)
Tak zwane samokształcenie
Tak zwany sportowy tryb życia
Tak zwana działalność charytatywna
Tak zwana działalność publiczna
Tak zwana polityka
Tak zwana religia
Tak zwane narkotyki
Content. Wypełniacz. (Content to be content).
Bo przecież – coś musisz robić, kiedy nie musisz robić niczego.
(Mam rodzinę, Paweł. Spróbuj wtedy nic nie robić!)
Nie patrz w tył, patrz do przodu. NIE MUSISZ ROBIĆ NICZEGO.
To ciężka praca – najcięższa! – wymyślać i nieustannie aktualizować repertuar sensów życia.
Może być kolor bluzki. Może – miecz z bonusem do atrybutów. A może – system metafizyczny.
Są rozmaite konsekwencje. Bies z nimi. Ja o ekonomii.
Wyrastają i odrywają się jak bańki mydlane. Całe radosne gospodarki niekonieczne.
Smarkacze pod blokiem prztykają kapslami. Ten kapsel lepszy, ten gorszy. Jasiek ma cztery, Kuba ma siedem. Przyszedł Grzesiek i ukradł. Przyszła Asia i rozdała darmo nowe. A co zrobisz, jak dam ci takie? A za ile mniejszych oddasz jeden większy? A za ile, za ile, za ile?
To już jest ekonomia.
Już masz popyt, podaż, fluktuacje cen, trendy rynkowe, a nawet marketing, mody i indykatory mód, królestwa wielkości naparstka.
Jak przekłada się ona na ekonomię gnoju, na ekonomię oficjalnej waluty i roboczogodziny?
Nijak.
To zabawa, gra, teatr dzieci.
Dzieci nie pracują. Coś w tej swojej zabawie zrobią lub nie zrobią – taka sama strata/zysk dla gospodarki mainstreamowej.
Ale jeśli tych dzieci jest nie troje, lecz trzy tysiące?
Trzy miliony?
Trzy miliardy?
I mają po dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt, osiemdziesiąt lat?
I spędzają w grze cztery, sześć, dziesięć godzin dziennie?
Pomyśl. Coraz mniej robisz, bo musisz (dla zysku lub ze strachu). Coraz więcej – bo chcesz; a COŚ robić trzeba.
Więc od zamków budowanych z piasku, przez wikipedie gargantuiczne do organizacji pozarządowych większych od rządów i stacji orbitalnych konstruowanych przez herbaciane konstelacje emerytów – tak rosną gospodarki fantomowe, GOSPODARKI RADOSNE.
Playbor, graca, gra jak praca, praca jak gra pompuje mimowolnie PGB ducha i gnoju.
Czy bańka mydlana może zmiażdżyć planetę?
Trochę przecieka między ekonomiami, prawda.
Content jest do kupienia.
Lepszy content
wyżej: content luksusowy
wyżej: content elitarny
a na samym szczycie: ten, którego „nie można kupić”
(On jest najdroższy, oczywiście)
Qqsyn zjadł tort, oblizuje łyżeczkę. Naprawdę usiłuje pojąć.
Trawił, trawił, trawił, aż przetrawił i:
Chodzi ci o to, że wieczorami nie masz do kogo gęby otworzyć.
Nie, Kukuś, nie. Otwierasz gębę – i o czym mówisz? Przypomnij sobie. Ale szczerze.
Czy starczy do pierwszego
Kto miał zrobić zakupy
Jak sobie radzi twoja gildia
Co dzieciak zbroił
W pracy chorują
Klub kupił mocnego bramkarza
Sąsiad rozpruł chodnik
Nowy smak cukru
Mróz w konstelacji
Jutro wychodzi nowa szlaja
Złapali posła-pedofila
A może wybierzemy się na wakacje do Nowej Zelandii
W tej plai – rozstanie, w innej – miłość na zawsze
Jak ładnie wyglądałaś w zielonej sukience, co to za styl
Ugryzł mnie w nocy pająk
Kto będzie nowym Bondem
To jest właśnie twój content!
To jest twój sens życia.
A teraz odejmij strachy finansowe (one znikną). I odejmij rodzinę (ona zniknie).
Z reszty – ile procent nie zostało wyprodukowane przez nas, przeze mnie?
Ale szczerze.
Qqsyn patrzy w noc, słucha odgłosów zasypiającej wsi, przechylił głowę.
Po co żyć. Czytałem. Znam. Jedyny problem wagi ciężkiej: samobójstwo. Skoro i tak wszyscy umieramy. Skoro przemija uśmiech dziecka, pamięć uśmiechu i ten torcik pyszny. A nawet jak nie przeminą – są tylko uśmiechem, pamięcią, tortem, nic nie znaczą same przez się. Więc po co kolejny dzień, tydzień.
Paweł zabija komara.
Powiem ci, po co. Bo w weekend wypuszczamy wam nową plaję i już cię na nią nakręciliśmy, ty już na nią czekasz. Gdybyśmy nie potrafili nakręcić, to by nas nie najmowali. (Najęliby kogo innego). Więc nakręcamy, a jak się uodpornicie, to nakręcimy inaczej, lepiej; my albo inni my.
Po to. Po to właśnie.
Nie. Nie kupuję tego, Paweł.
Ale to prawda. TAKI JEST SENS ŻYCIA. To właśnie przeczołguje ludzi od wieczora do wieczora, od weekendu do weekendu.
Content z naszych mózgów.
Krew kreatywów.
Teraz coś chyba jednak przebiło się przez zasłonę. Qqsyn unosi wzrok, opuszcza, unosi, opuszcza.
Paweł czyta to spojrzenie starego kumpla: Biedaku. Co oni tam z tobą. Masz pieniądze, nie masz życia. Sympathy Link +5.
Paweł wie, że Qqsyn więcej nie jest w stanie zrozumieć. (Po drugiej stronie Lagrange’a). Choćby się napruł wazopresynoidami po uszy. Nie ma takich doświadczeń w swoim życiu, do których mógłby przypiąć słowa Pawła, nawet najbardziej precyzyjnie dobrane.
Więc Paweł zatrzymuje je dla siebie. Patrząc w noc. (Szczeka pies, klekoczą drzwi stodoły).
Taka jest prawda, mon ami. Przyszłość nie do ominięcia. Też tam trafisz. A jeśli nie ty, to twoje dzieci.
To jedyny biznes, który zachowa rację bytu, gdy już wszystko będzie tanie, luksusowe i bezpieczne. Tego, co naprawdę oryginalne, nie wymłóci ze starych danych żadna moc obliczeniowa.
Jedyny biznes w nieskończoności: produkcja sensów życia.
My je produkujemy. My dla was. Żebyście do reszty nie zatonęli w nolensum.
My my my. Dzień po dniu. Wyżymając do cna neurony. Spuszczając spermę z duszy. Rwąc sobie zęby z dupy.
Masz.
Ale Paweł nic już nie mówi. Idzie po wódkę.
Siedzą i piją.
Bladolice demony o skrzydłach z celuloidu pochylają się nad nimi, smutno uśmiechnięte. Duch zardzewiałego Ursusa płynie wskroś stodoły i obejścia. Duje wicher bimbrowy.
Soundtrack: Grande Valse Brillante a-moll Chopina.
Przymknąwszy oczy, Paweł widzi wyraźnie:
Andrzej jest nauczycielem polskiego w powiatowym gimnazjum. Zada to dzieciakom na esej. I za sezon cały kompleks wróci do Pawła, do Gejzeru, będą budować żądze i popyty na dramie kreatywów i demaskacji plastowego ideolo. Widzi fabuły, mody, pakiety emocjonalne, dizajny, kontesty i rekontesty i bunty kolorowe.
Praca to jest to, co robi, gdy się zapomni.

Fragment 2

Paweł zaś nie miał ambicji.
Pawłowi się nie chciało.
Nie chciało się chodzić do szkoły, nie chciało się uczyć. Ganiał po polach i lasach okolicznych, gapił się w telewizję, podpatrywał sąsiadów, bawił się w wiedźminy, gangsterów i zombies, bawił się, bawił się wszystkim. Z Andrzejem, z innymi dziećmi wsi.
Było ich kilkanaścioro. (W każdej wsi jest). Zbierali się i rozpraszali w skurczach i rozkurczach spontanicznej dynamiki stada. Jak psy bezpańskie. Jak ławice piranii.
Ponad płotami i błotami ścigały ich serdeczne klątwy dorosłych: CoZNichWyrośnie! ZaMoichCzasów!
Wszyscy dobrze wiedzieli, co z nich wyrośnie, bo wyrastało od pokoleń to samo: pokolenie poprzednie w lepszych ciuchach.
Potem Paweł poznał klątwy wyższe. (Magię pałacową). Po wie la nie Pa to lo gii Struk tu ral nej, DemograficznaPułapkaCywilizacyjna.
A istnieli też dobrzy czarownicy, arcymagowie z zamorskich wież perłowych. Oni wymyślali, jak zdjąć z dzieci te klątwy. Odczarować zatrutą krew ojców ich ojców.
Bawisz się? Baw się!
Grasz? Graj!
Zaprawdę, nie trzeba niczego więcej.
Amerykanie i Chińczycy realizują tak projekty cywilizacyjne. GOSPODARKA RADOSNA rozkwita tęczową bańką wokół wyrobniczej-cierpiętniczej gospodarki gnoju.
Paweł jeszcze pamięta z dzieciństwa reklamy w telewizji.
Jak te nacelowane na grubasów, grubasów, których nie stać było na wciąż drogie wówczas genkuracje. Nieszczęsne ofiary DNA jaskiniowców w żaden sposób nie zdobędą się, by zrzucić nadwagę. Ale te same ich diety i ćwiczenia uczyń grą, zmień w pasjonującą konkurencję, podaj w liczbach, stwórz jasne hierarchie, nagradzaj każdy krok i każdy dzień reputacją – i schudną przy okazji, niechcący. Grając.
Jak trudno zmusić ludzi do bezinteresownej kooperacji dla wspólnego dobra! Ale niech współpracują nie dla owego dobra, lecz dla samej frajdy współpracy w grze. Cel osiągną (przy okazji), a tymczasem stworzą gildie, wikipedie, armie, korporacje, Państwa Ducha.
Nie skupisz też dzieci na jednym zadaniu na dłużej niż chwilę, wszystkie już cierpią na ADHD. Ale wciągnij dziecko w grę, a nie będzie sypiać, byle zdobyć miecz o jeden punkt lepszy, byle pokonać potwora, którego nikt nigdy nie pokonał, zostać bohaterem słynnym na całą szlaję.
I co osiągnie PRZY OKAZJI?
To zależy wyłącznie od przemyślności projektantów gry, kreatywów startowych. Od podszeptów dobrych czarowników.
Bruksela wyłożyła fundusze. Europejski Program Emancypacji Socjalnej rozciągnął się na Śródziemie, Hyperboreę, królestwa Narnii i
Świata Dysku, na imperia galaktyczne i średniowieczne pola bitew, na dziewiętnastowieczny Londyn wampirów i wiedźm, na siedemnastowieczną Sarmację Zagłoby i Kmicica.
W Chinach tą metodą masowo kształcą i wciągają do świata Proteusza dzieci wieśniaków z północy.
W Ameryce – Murzynów i Latynosów z gett, a także milionowe populacje więzień.
W Polsce zaś – prawnuki pegieerów.
Paweł miał sześć lat, gdy zniszczył flotę i planetę Robali. Osiem, gdy pociągnął komando elfów do najgłębszych lochów Mordoru. Dwanaście lat, gdy zbudował korporację multigalaktyczną.
Kiedy nie chodził do szkoły – a nawet kiedy chodził, duchem i tak będąc na lekcjach nieobecny – prowadził wojny, stawiał miasta-twierdze, przewodził radom nadzorczym, negocjował pokój między państwami, planował strategie szturmu przez czarne dziury i szczeliny czarnej magii.
(A munchkin way of life.
Potem już tylko nolensum).
Wstaje o świcie, myje zęby, sprawdzając operacje gildii z innych stref czasowych, kto wykonał zadanie, kto zawiódł, co się wydarzyło na frontach, jak zmieniły się ceny magicznych pierścieni i generatorów pól siłowych, jakie plotki krążą w komnatach aliansów, idzie nakarmić zwierzęta, a obora jest zamczyskiem klanu bałkańskich wilkołaków, stuletnie psy w żelaznych zbrojach wprowadzają go do sali kolumnowej, czeka świta człowiecza, czekają nadzy wodzowie, Paweł prezentuje insygnia, obnażają kły, negocjuje aneksję królestwa podziemi, dojąc krowy, podbierając jajka kurom, przy śniadaniu zaś, którego straceńcza obfitość stanowi dla matki podstawowy rytuał dnia, obserwuje z orbity Saiussa IV lądowanie na dryfujących w lawie diamentowych wyspach ciężkich krążowników z piechotą androidową, po czym awataruje się tam w sześciorękiego mecha i z pełną drużyną złożoną z weteranów Bandy Trojga zstępuje do wnętrza wulkanu-skarbca miliardletniej AI ze wszechświata lustrzanej symetrii bozonowo-fermionowej, rajd trwa ponad sześć godzin, biegną po kilometrowych strunach topniejącego szkła nad oceanami ognia, w brylantach wielkich jak miasta walczą z nieskończonymi zastępami rycerzy von Neumanna, szturmują fortece FTL-owych mózgów przedwiecznej matematyki, z rozłupanych pancerzy nieludzkich mechów wyjmują rozpalone wnętrzności plazmowe, skarby obcej robotyki, które następnie wmontowują w swoje pancerciała, przez długie minuty bawiąc się w arkuszach kalkulacyjnych takimi i innymi kombinacjami współczynników, liczba możliwych konfiguracji jest prawie nieskończona, a każda konfiguracja oferuje nowe wspaniałości, inne moce, fantastyczniejsze Osiągnięcia, i czasami zdaje się małemu Pawłowi, że największa przyjemność, a więc i sens najgłówniejszy szlai zawiera się właśnie w owym modelowaniu potęg, które pozostają zawsze tuż poza zasięgiem gracza, w marzycielskim strojeniu super-hiper-spec potencjalności, w kolekcjonowaniu unikalnych artefaktów dla samego ich kolekcjonowania, dla sycenia się wyobrażeniem, co MÓGŁBYM zrobić, gdybym zebrał wszystkie sto Klejnotów Xuga, cały tuzin sprzęgów V-96, komplet szyfrów kwant-tantrycznych, i tak upływają mu kolejne godziny, i kiedy w końcu gildmistrze Bandy Trojga docierają do odwróconej kawerny postperowskitowej, w której bije zmiennowymiarowe serce boga ur-fizyki, matka ciągnie Pawła za uszy do kościoła albo do sklepu albo do sąsiadki, albo po prostu na obiad, i bitwa straszliwa toczy się na talerzu z kopytkami z cebulą, w górze wiszą dziesiątki tysięcy widmowych obserwatorów z całego świata, wszystkie gildie i strefy czasowe patrzą, jak drużyna Pawła włamuje się do kieszonkowego wszechświata pełnego artefaktów pochodzących sprzed ostatniego nerfingu fizyki, pełnego boosterów i bomberów stworzonych, zanim czas oddzielił się od przestrzeni, gdy jeszcze wszystkie cztery moce natury mieściły się w jednym języku, power to the people of Kos, i usadzony przy oknie, w które monotonnie bije wieczorny deszcz, obierając zamokłe ziemniaki pod szaro-brunatną ikoną błotnistego podwórka, Paweł dogląda podziału łupów oraz koordynuje budowę reprezentacyjnego miasta-domu Bandy Trojga, które zawiśnie między światami na fundamentach najwyższych magii-technologii każdej ze szlai, tam prowadzić będzie negocjacje dalsze: o władzę, o zasoby naturalne (nienaturalne), o strefy wpływów i kształt każdego ze światów ducha, kształt gry – albowiem najmniejszy ruch w grze grę od nowa tworzy, a im kto mocniej wpływa na kierunek rozgrywki, tym głębiej rzeźbi samą postać świata, na tym wszak polega różnica między plają i szlają, że w tej drugiej nie możesz być jedynie odbiorcą, chcąc nie chcąc, kreujesz dla siebie i innych nowe, niespodziewane doświadczenia, każdy dzień jest inny, każda rozgrywka zaskakująca, każda interakcja nieprzewidywalna, wszystko płynie, wszystko się zmienia, witajcie, dziatki, w kraju Proteusza.
Tak się bawił, tak się bawił, tak się bawił.
(Wspomnienie z dzieciństwa Pawła, wspomnienie z dzieciństwa Homo proteo).
Ucieczka od matki ojca domu wsi sąsiadów Qqsynów błota gnoju zdarzyła mu się tak samo jak wszystko inne w życiu Pawła Kostrzewy:
Niechcący. Mimo woli. Przy okazji.
Nie skończył podstawówki, a spółki kreatywów kusiły go kontraktami na wyłączność.
Znali go z REPUTACJI.
(Dyplomy i tytuły to atrapy kompetencji. Stosuj, dopóki nie masz rzeczywistego dorobku.
On miał).
Coś jednak przecież zadecydowało na samym początku.
Wszystkie dzieci się bawią, wszystkie dzieci żyją przede wszystkim w duchu; na ziemię sprowadzamy je przemocą. W czym miałby więc Paweł być wyjątkowy?
Na czym polega ta szczególna cecha umysłu i charakteru?
Że byle skrawek plastiku – a dłonie już sięgają, już wykręcają kształt koślawy w potwory rycerze kwiaty trąby bomby transformersy, a mózg eksploduje fontannami kolorowych kłamstw.
Co to jest?
Skąd się bierze?
Czym się żywi?

Fragment 3

Poprawiłem miecz przy pasie, plecak na ramionach i zszedłem w dolinę.
Mgły spłynęły z przełęczy. W nocy słyszałem jego oddech, budziłem się przy wygasłym ognisku, gdy grały tam w płucach gadzich straszne chroboty i gwizdy. To wicher gwizdał ponad puszczami. I o świcie spłynęło w dolinę skroplone westchnienie smocze: tumany białej pary, wał za wałem. Zbiegałem przed nimi po piargach i połoninach. Aż połknęły mnie i otuliły mięsistymi jęzorami chmur. Tak zstąpiłem do strażnicy Syuer, wilgotny od jego śliny, dyszący ciężko, parujący z nagiej skóry ramion w zimnym powietrzu górskim. Czarne księżyce wróżyły Odpływ i Kazirodztwo.
Wystawili wartę. Zdjąłem plecak, odpiąłem pas z pochwą. Bardzo powoli wysunąłem z niej Pocieszyciela Zmarłych, jednosieczne ostrze westchnęło cicho, obnażone przed światem. Siedzieli po lewej i prawej stronie kamiennego portalu, przed którym czerniało wypalone ognisko. Ten z lewej nie wstał, osunął się na twarz już w kałużę własnej krwi. Ten z prawej wstał, Pocieszyciel odrąbał mu dłoń z toporem i dopiero sięgnął serca. Nie krzyknęli. Ale drzwi były zamknięte, nie usłyszano by ich i tak.
Oczyściwszy miecz, wyjąłem z plecaka kościane pochodnie. Strażnica Syuer stała tu, zanim otwarto drogę wgłąb, strzegła przełęczy; obecnie z murowanej konstrukcji przedludzkiej pozostał nierówny krąg ścian najniższej kondygnacji oraz izba piwniczna, w której z rzadka nocują wędrowcy zaskoczeni przez złą pogodę Smoka. Drugie Sprzysiężenie Anatomów otworzyło drzwi jakieś czterdzieści jardów na północ od strażnicy, pod wysokimi sosnami, w piaskowcu. W skalne podłoże, ledwo przykryte żwirem, nie dało się wbić pochodni. Ustawiałem je, obkładając ściśle kamieniami. Odległości pomierzyłem stopa za stopą. Pentagram musiał się opierać na boku o długości proporcjonalnej do długości cienia rzucanego przez przyzywanych. Najszerzej otwierają się drogi o zmierzchu i o świcie.
Skropiłem jeszcze wnętrze figury krwią z odrąbanej kończyny wartownika (świeża krew zawsze pomaga), zapaliłem kości (tego ognia nie widać po naszej stronie jawy) i usiadłem pod sosną. Czekałem. Z zielonych igieł machinalnie układałem pentagramki dla mrówek, koślawe sylwetki bestii i bogów. Pocieszyciel Zmarłych gaworzył w pochwie, opity.
Słońce wychynęło spod siwej chmury i na powierzchni skały w pentagramie pokazał się tłusty cień. Przesunął się w przód i w tył, po czym stanął na baczność, między dwoma syknięciami pochodni zyskując głębię, ostrość krawędzi. Po kapturze i grubej lasce rozpoznawałem już Iagona Karalucha. Pochodnie syknęły po raz trzeci, Iago zdarł z siebie cień i wystąpił z pentagramu. Wstałem, podaliśmy sobie ręce.
Jako drugi przybył Tomasz Niemota, na cieniu, który mało a by się nie pomieścił w pięcioboku. Ciągnął za sobą na łańcuchu swoje zbroje, kołysały się mu w powietrzu nad głową niczym pęk balonów. Większość tych pancerzy nie została wykonana przez ludzi ani dla ludzi, zmiażdżyłyby go, gdyby ich nie odciążał zaklęciami kolibra. Niemota zakotwiczył przy drzwiach; oczywiście nic nie rzekł, tylko od razu zabrał się do dobierania najwłaściwszego zestawu stalowego odzienia.
Potem się zachmurzyło na kilka klepsydr. Gdy wreszcie wiatr powiał mocniej, z pentagramu prędko wyskoczyła Lilia Niepokalana, jak zwykle prawie naga, tylko w perłowo-srebrnej masce zakrywającej całą twarz, z trzema płonącymi bezdymnie piórami żar-ptaka nad czołem, w falujących tatuażach od stóp do piersi, ze szklanymi rękawicami na dłoniach. Podbiegła do nas w podskokach, Tomaszowi wskoczyła na głowę, na Iagona wypięła tyłek, mnie smagnęła płomieniem po twarzy. Wymienialiśmy ponad Lilią bezradne spojrzenia.
Ostatni zjawił się Kajtuś Bożątko, w czerwonym kubraczku, fioletowych pumpach, rzępoląc na bałałajce i bimbambując przywiązanymi do warkoczyków dzwoneczkami. Nie marnując czasu, zagrał nam błogosławieństwa na szczęście, na zdrowie, na silnego ducha oraz na sprawność oręża. Lilia, zeskoczywszy z sosny, potargała mu fryzurę, dzwoniąc nią perliście. Kajtuś mieszkał w ośmioletnim ciele jej syna; dawno temu Niepokalaną uwiódł i pokalał pewien bóg gorącej krwi i życiodajnego oddechu.
Tomasz zatrzasnął przyłbicę lustrzaną, Iago umaczał koniec lagi w posoce trupa, sam tymczasem wyjąłem z plecaka i zawiesiłem u pasa trzy orzechowe bomby; byliśmy gotowi.
Skinąłem na Karalucha. Dotknął kamiennych drzwi. Otworzyły się ze zgrzytem na wilgotną ciemność.
– Start.
Pierwsze kilkaset jardów szliśmy schodkowym tunelem, nic tu się nie zmieniło od czasu, gdy Drugie Sprzysiężenie Anatomów przebiło się do bestii. Iago otoczył nas chmurą ciepłego światła, widzieliśmy wydrapane i wymalowane na kamiennych ścianach historie dawnych bohaterów, podobizny drużyn, które jako pierwsze schodziły do Smoka. Gdzieś w połowie tunelu wykuto w kamieniu tragiczne losy Herolda Krwi. Może jeszcze go spotkamy.
W przodzie pojawiło się światło. Uniosłem rękę. Lilia zgasiła pióra i tatuaże i pobiegła na zwiad. Dotarliśmy do Rany, zazwyczaj któraś z gildii utrzymuje tam obóz. Lilia zameldowała po chwili o sztandarach Hematyków. Ongi pozostawałem w sojuszu z Hematykami.
Podeszliśmy do nich ostrożnie, z Kajtusiem i Iagonem w tyle, skrytymi pod melodią cienia.
Rana otwierała się pod piaskowcem głęboką jaskinią o stropie pokrytym stujardowymi stalaktytami strupów; zionęło z niej już wyraźnym smrodem krwi. Na trasie zejścia, poniżej wylotu naszego i trzech innych tuneli, w namiotach i przy ogniskach rozłożyło się kilkadziesiąt osób. Niektórzy odpoczywali, niektórzy pewnie właśnie szykowali się do rajdu w głąb. Był nawet handlarz z wozem i mułami, skupywał łupy i sprzedawał podejrzane mikstury cudownego ozdrowienia.
Pod sztandarami Hematyków czterech zbrojnych grało w kości. Kiedy podeszliśmy, zażądali listu imiennego, a potem jeszcze dziesięciu sztuk złota od głowy.
– Przejdziemy spokojnie – odparłem. – Możemy zapłacić, ale nie będziemy kłamać o glejcie.
Zmarszczywszy sinoburzowe brwi, ich dowódca podźwignął się, ażeby zmierzyć mnie wzrokiem odpowiednio groźnym i na równej wysokości.
– To jak w ogóle tu weszliście przez Syuer?
– Być może pamiętasz z historii swojego bractwa, walczyliśmy w tych samych kampaniach. – Okazałem mu insygnia Bandy Trojga. – Odsłoń swe imię.
W chwiejnym świetle ognisk i koszy węglowych przypatrywał się długo insygniom, potem przeniósł wzrok na Tomasza Niemotę, który, raz stanąwszy, nie drgnął już ani o włos i z każdą chwilą coraz bardziej przypominał kawał wulkanicznego żużlu; a potem na Lilię – Lilia odpowiedziała mu zimnym spojrzeniem maski.
– Niemota Imperna – wskazał palcem Tomasza. – Lilia Niedotykalna. A ty – Kosiarz Rata. Bardzo ładne. Oni jeszcze za starego królestwa hasali, tak? Bardzo ładne. Ale papier mieć muszę.
– Lilijko, kochanie, pokaż im coś.
Wskoczyła Hematykowi na głowę, odbiła się, zanim mrugnął, skoczyła na szczyt namiotu, odbiła się, skoczyła na ścianę, szklane rękawice rozbłysły, wczepiając się prędko w kamień i stalaktyt, wspięła się na strop jaskini, zapaliła tatuaże i wbiła szpony lewej dłoni w podstawę nawisu; przez pięć uderzeń serca nic się nie działo, tylko jej rękawice i tatuaże pulsowały coraz szybciej – a potem pęczniejące szkło rozdarło i skruszyło odwróconą iglicę, i góra kamiennej krwi runęła na obóz.
Uciekali z krzykiem pod ściany i w górę tuneli. Kajtuś zagrał nam kołyskę, przeszliśmy czym prędzej, nim opadł pył.
W środku było cieplej, dawały też trochę blasku fluorescencyjne plamy sińców na skamieniałych mięśniach. W powietrzu dryfowały bąble tłusych wyziewów; od wieków nie pozwalano zamknąć się Ranie, choroba musiała wniknąć głęboko.
Iago szukał życia w skale – wbił się tam w nią laską, posłuchał, podumał i wskazał drogę.
Zeszliśmy w jelita Smoka.
Najpierw przez warstwy kościanego pancerza, przez mile spetryfikowanego cielska, rozpadliskami, szczelinami, rurami pustych i skruszałych ze starości żył, brodząc w czarnym prochu: tysiącletniej wyschłej krwi gadziej. Gdy robiło się ciaśniej, puszczałem przodem Tomasza, który rozpychał swoimi pancerzami niezniszczalnymi kości, bazalty i fundamenty gór.
Potem, już w cielsku gorętszym, pulsującym, wędrowaliśmy osteoporowymi pustaciami, rozstępami tkanki nekrotycznej, otoczeni tam bąblami tlenu cyrkulowanego laską Iagona, pod życiodajną muzyką Kajtusia; wędrowaliśmy krętymi tunelami wygryzionymi przez kaparfusy, murtapije, graguje. Są to pasożyty Smoka, smocze tasiemce i czerwie, żerujące od eonów w jego ciele. I przyszło nam stoczyć walkę z gigantycznym murtapijem, który wyłonił się wtem z rozwibrowanej ściany muskułu – ślepy łeb jak zad demona, pierścienie igieł zadziorowych jak szeregi oszczepników na wieży oblężniczej, dech żółty jak bojowe gazy trujące. Kajtuś zagrał i odtąd oddychaliśmy jego muzyką. Tomasz Niemota stanął naprzeciwko murtapija, nieporuszony, gdy łamały się na nim igły trzyjardowe, gdy spadał nań kafar murtapijowego tułowia. Lilia wbiegła potworowi w paszczę; bluzgnęła krew brunatna. Przemknąłem pod ścianą, wraziłem Pocieszyciela Zmarłych między pierścienie, aż krzyknął, porywając mnie w cięciu wzwyż i w dół; wykroiłem w boku murtapija trójkątny portal. Robal monstrualny ciskał się już w panice i trzęsły się ściany tunelu. Iago wbił laskę pod nogi i uwolnił piorun najpierw prosto w dół, by sparaliżować miejscowo mięśnie Smoka. Potem wpuścił burzę w otwartą ranę murtapija. Lilia wyskoczyła z rozwartej gęby, niesiona rykiem konającego pasożyta. Rozpadał się w drgawkach, dymiąc przez ranę i wnętrzności. W zamieszaniu jedna z igieł przebiła mnie na wylot, przez żołądek i śledzionę. Kajtuś Bożątko zaśpiewał mi do ucha; powstałem.
Potem płynęliśmy rzekami wrzącej krwi smoczej, pompowanej przez setki mil w powolnych przypływach i odpływach z magmowego serca. Nie dało się tu oddychać, żyliśmy na nucie Kajtusia, we wrzecionowatym splocie zaklęć Iagona. Lilia przykucnęła na dziobie tej łódki podwójnej, szklanymi szponami sondowała głębokość arterii; Tomasz znieruchomiał pośrodku, dociążając czółno. Płynęliśmy w dół, w górę, z prądem i pod prąd. Otwierały się przed nami w ciemności studnie trującej posoki, krwiospady wielomilowe i krwiociągi pompujące nurt czarny mile wzwyż, rozpościerały się błotniste rozlewiska krwiaków mięśniowych, krążyliśmy po zatokach gnilnych i wokół purpurowych gór wątroby. Iago w końcu wyrwał nas z tego ciemnego i dusznego obiegu osocza w prądy słabsze, boczne, wystygłe, ku zimnym wyżynom gada.
Tam w forcie zakrzepu stanęło nam na drodze plemię sycystów. Dwudzieste, trzydzieste pokolenia od zagubienia w smoczych labiryntach – żywili się jego ciałem, pili jego płyny, śnili i rozmnażali się w rytmie jego fizjologii. Niektórym pozostały ludzkie twarze, niektórym – ręce, innym – jeno mowa. W sycystów ufortyfikowanym obozie, wybiwszy te ślepe mutanty i ich pomiot nieludzki, odkryliśmy w stertach rozgryzionych kości i rozmaitego śmiecia zebranego na zakrzepie – odkryliśmy szczątki aparatury ur-magicznej. Jeszcze pulsowały w nich Słowa, a gdy Iago trącił cewkę anielską swoją laską, cewka zagrała wszystkimi barwami tęczy i przez moment widzieliśmy nawzajem swoje myśli.
– Świeża – rzekł, uniósłszy ją pod światłochmurę. – Wypłukałaby się tu w tydzień. Ktoś wszedł w Smoka z laboratorium zenitu pod pachą i schrupały go te pokraki.
– Albo i nie schrupały! – zawołała z wysokości Lilia. Wbiegła tymczasem po zwałach zatoru kilkadziesiąt jardów wzwyż. Cały zakrzep składał się z piętrowych narostów krwi, które z czasem erodowały, kruszały, i ponownie były przykrywane porowatym strupem, i tak oto powstał tu system mniejszych i większych dziur, jaskiń, tuneli, zapadlisk, w słabym i niskim świetle dodatkowo zamaskowany milionem cieni rzucanych od każdej nierówności i krawędzi. Jednak Lilia – wszystkowidząca maska Lilii – dostrzegła coś ukryte w jednej z jam i teraz ciągnęła to przemocą na powierzchnię, aż biały dym szedł z piór płomiennych Niepokalanej i skwierczały jej tatuaże. Ciągnęła, ciągnęła, wyciągnęła – dwójkę dzieci człowieczych, chłopca i dziewczynkę.
Okazało się, że było to rodzeństwo, syn i córka pary magów-teoretyków, którzy, idioci, wybrali się w Smoka na rodzinną eksplorację. Kajtuś ukołysał zaraz dzieciaki do snu bez snów; Iago wejrzał im w główki. Byli świadkami śmierci co najmniej jednego z rodziców, sycyści rozkawałkowali im ojca, przypiekając mięso w kwasie serdecznym Smoka.
– Nie zostawimy ich przecież – stwierdziła Lilia, wycierając śpiące buzie jakąś czar-szmatką.
– Nie zawrócimy także – rzekłem stanowczo. – Znasz zasady.
Kajtuś zagrał trzy ciche nuty. – Będzie dobrze.
– Odma zatem – rzekł Iago.
Zagryzłszy zęby, rozłożyłem bezradnie ręce.
Tomasz Niemota nie powiedział ani słowa.
Posadził sobie potem dzieci na barkach, dziewczynkę na lewym, chłopczyka na prawym. Przyszło nam zboczyć z drogi, zejść w przepaście wichrowe, w głąb otchłannej piersi smoczej.
W dolinie jego płuca zatrzymaliśmy się w Białym Zajeździe, u ślepego Janusa. To miasto, Odmę, założyli jeszcze Anatomowie. W jego bliznach i zrostach kryją się starożytne skarbce Sprzysiężenia, w których pierwsi magowie-eksploratorzy złożyli swe najcenniejsze – bezcenne – zdobycze. Radni miejscy, strażnicy owych skarbów, od wieków już nie ukazują się oczom śmiertelników. Ponoć obmywszy się w zimnym ogniu smoczego nasienia, rządcy Odmy wraz z gadzią witalnością zyskali apetyt Smoka i teraz żywią się czasem i przestrzenią, pożerają logikę przyczyny i skutku, upijają się urtropią, to jest naturalnym dążeniem każdej rzeczy magicznej do magii wytracenia.
Dlatego płuco z Odmą rozdęło się do postaci trzykroć większej od drugiego płuca Smoka. I dlatego w Odmie ma siedzibę tyle towarzystw, gildii, sekt i aliansów: bliska obecność niewidzialnych radnych konserwuje artefakty pochowane w prywatnych kryptach. Przybywają tu też starzejący się arystokraci, monarchowie i herosi pożenieni z ziemią, przybywają, gdy i najdroższa magia nie jest już w stanie obronić ich przed śmiercią. A w Odmie nawet jeśli w końcu umrą, to cudownie zagubieni pomiędzy własnym dzieciństwem, młodością, dojrzałością i wiekiem starczym, zaplątani między wczoraj i jutro, pamiętający moment zgonu jako odległą, zamgloną przeszłość… Zawsze uciekałem z Odmy najszybciej jak mogłem.
Lilia i Kajtuś zajęli się znalezieniem opieki dla dzieci, a ja udałem się do starej siedziby Sojuszu Gwoździa. Mieści się ona na Zaflegmiu, w wieży z kości smoczej. Popłynąłem głównym kanałem. Wioślarz śpiewał morfologiczne barkarole. Fioletowe cienie od ogni tchawicznych tańczyły po gęstych falach i zaropiałych ścianach budynków. Powiał mocniejszy wiatr i poczułem w ustach smak, na który nie ma nazwy. Nie znoszę tego miejsca.
Na niebie nad Odmą kłębią się sztormy oddechu Smoka; kiedy w grzmiącym wichrze je wydycha, chmurzy się mrocznie nad górami i równinami Zachodu, fronty atmosferyczne przesłaniają oblicze kontynentu, a wróżbiarze królów piszą nowe kalendarze dla chłopstwa. Czekając na furtiana pod wieżą Gwoździa, zadzierałem głowę. Długie na dziesiątki mil eksplozje ognia – protuberancje żółtego i czerwonego płomienia – wybuchały co chwila hen, wysoko, u szczytu płuca. Aby w Odmie nie panował mrok, rada miejska zakupiła u Trzeciego Sprzysiężenia Anatomów – płacąc skarbami, których możemy się tylko domyślać – samożywną Torturę. Tortura dziurawi system oddechowy Smoka w ten sposób, by upuszczać ogień z jego gruczołów siarkowych nie na zewnątrz, a do wnętrza płuca. Magowie wszyci powiadają, że to go bardzo boli. Smok nienawidzi ludzi. Od tysiącleci nie było na jego kontynencie księżycodnia bez wojny i zarazy.
Wspiąłem się za furtianem do izby wizytowej, nieobjętej klauzurą. Miron przywitał mnie winem i kadzidłem. Był młodszy niż poprzednio.
Wspominaliśmy czasy chwały Bandy Trojga. Okazało się przy tym, że Sojusz Gwoździa wycofał się już z wojen o moc i artefakty.
– Pamiętasz, jak otworzyliśmy tu szlaki balonowe? Nawet co bogatsi mieszczanie z Cesarstwa urządzali sobie wycieczki. A dzisiaj?
– Ile to w waszych kalendarzach? Sto sześćdziesiąt lat?
– Nie pokazujesz się.
Wzruszyłem ramionami.
– Jakoś mnie to już nie bawi.
– Ale teraz wszedłeś, i to ze starą drużyną. Jak się przebiłeś?
– Przez Syuer. Na północy jestem wyklęty, zapomniałeś?
– Rzeczywiście. Czyli prawie od nerek, tak? Dobre pięćset mil.
– Cóż poradzę, siedzi w głowie. O to właśnie chciałem zapytać. Czy macie wieści o jego dokładnym położeniu. Gdzie się wszył. Bo możemy latami tam krążyć i go nie znaleźć, Karaluch nie daje zupełnej gwarancji.
Zanim odpowiedział, Miron zatrzasnął okiennice.
– Nigdy nie wiesz, gdzie tu przebiega żywy nerw. Mhm. Posłuchaj, to nie jest taka prosta sprawa. Od lat już w ogóle nie dopuszcza konkurencji poza opony. Słyszałeś o tych trzęsieniach ziemi w Erbach? Powstało nowe morze.
– To on?
– To on. Rada Odmy głosowała wniosek o nagrodę za jego głowę; jest obawa, że przy mocniejszych ruchach Smok zmiażdży nas tu albo wypluje. Wniosek na razie przepadł, ale myślę, że nie odmówią dyskretnej pomocy, skoro usłyszą, że to Kosiarz się do niego wybiera.
– A ty skąd wiesz, co się głosuje na posiedzeniach rady?
Miron zrobił niewinną minę. (Był jeszcze młodszy niż butelkę temu).
Stanęło na tym, że najpóźniej za sto klepsydr da mi nieoficjalną odpowiedź od rady. Napomknął o przewodniku, szkolonym neuropacie. Mają tu bowiem kastę interpretatorów snów Smoka. Ci się nie wszywają – sprzęgają się poprzez aparaty ur-magiczne.
Narysowałem mu kształt cewki anielskiej.
Pokiwał głową. – No, mniej więcej coś takiego.
W Białym Zajeździe nie zastałem Iagona, za to wrócili Kajtuś z Lilią.
– Dowiedzieliśmy się tyle, że istotnie była taka para naukowców, małżeństwo, skonstruowali nowe translatory, składali oferty różnym gildiom.
– Ale skąd się wzięli? Stąd, z Odmy?
– Chyba nie, to plotki z czwartej ręki.
– U kogoś zostawić sieroty musimy, nie zabierzemy ich przecież na rajd do głowy Smoka.
– A co powiedział twój znajomy?
– Ma dać przewodnika. Dyskretna pomoc rady miejskiej.
Kajtuś zabrzdąkał smętnie.
– Co znowu? – westchnąłem.
– To nie musi być tak, to wcale nie musi być tak, może być na o-odwrót, znajdujemy się w O-odmie, Oooodmie…
– Wiem. Gdzie one teraz?
– Tu obok.
Zajrzałem do izby po drugiej stronie korytarza. Tomasz spał, bez swoich pancerzy – nagi i miękki i blady niczym ślimak wyjęty z muszli. Dzieci już się obudziły, bawiły się w jakąś skomplikowaną przeskakiwankę na podłodze pod oknem. Na mój widok przystanęły, chłopiec spojrzał bardzo poważnie, posiwiało mu lewe oko, rozległ się grzmot metaliczny, ściany pokoju rozjechały się na boki, zmieniło się światło ogni na niebie, dziewczynka zestarzała się i odmłodniała, obudzony Tomasz powstał, ściągając spod sufitu swoje zbroje (to było źródło owego hurgotu uprzedniego), a chłopiec wskazał go palcem i szepnął:
– Zginął.
Wpadli do wnętrza Kajtuś i Lilia.
Chłopiec wskazał Bożątko.
– Zginął.
Wskazał Niepokalaną.
– Zginęła.
Przyklęknąłem przed nim.
– Jak ci na imię?
– Olo.
– Pamiętasz nas?
– Biliście się z armiami Jeźdźca Smoka.
– I co, wszyscy polegliśmy? – spytała Lilia.
Pokręcił główką.
– Nie wszyscy.
– Dobiłem z nim targu?
– Chciał ci dać, ale nie wziąłeś.
– Niemożliwe!
– Nie wziąłeś.
Po czym Olo zamrugał, znowu odmieniły mu się oczy; izba podskoczyła i z powrotem się skurczyła, aż Niemota wybił łokciem dziurę w ścianie.
Podniosłem się.
– Zabieramy je. Pamiętają drogę. Co za cholerne miejsce.
Wydobyliśmy z magazynu Gwoździa jeden ze starych balonów, powłoka z błony jelitowej Smoka zachowała się nadspodziewanie dobrze. Niewolnicy Mirona przytargali gondolę uplecioną z lekkich wici parazytowych. Przewodnik od rady zjawił się w ostatniej chwili, równo z zasapanym Iagonem. Załadowaliśmy zapasy, zrzuciliśmy balasty i poszybowaliśmy w górę płuca.
Nie widzieliśmy ich spoza bulwiastej bryły balonu, lecz słyszeliśmy z każdą chwilą wyraźniej szum, z jakim u szczytu płuca przepływają w powietrzu rzeki ognia. Szum, hurgot, wreszcie ryk ogłuszający. Pociliśmy się niczym w południe na pustyni. Kajtuś zagrał śnieżynkę, trochę pomogło. Płomienie wybuchały w przypadkowych miejscach, pod przypadkowym kątem; przewodnik miał kości urtropiczne, rzucał nimi co chwila i odczytywał kurs, a Lilia biegała po olinowaniu gondoli i zmieniała nachylenie żagli manewrowych.
Tomasz pozwolił dzieciom bawić się w pancerzach, powpełzały mu w zbroje jak myszy w ser i tylko co jakiś czas wychylała się spomiędzy okrutnych hełmów, puklerzy, rękawic bardzo poważna buzia, błyskało oko szeroko rozwarte w szczelinie czarnej stali.
Iago przesiedział cały lot milczący jak Tomasz i dopiero po przycumowaniu w tchawicy zagadnął mnie na osobności.
– To jest wynalazek drakofilów – rzekł półgłosem, wyjąwszy z rękawa tamtą cewkę anielską. – Wyszedł z Odmy albo z samych trzewi. Popytałem, postawiłem lustra.
– Mhm, nasz przewodnik to prawie drakofil. Oni co prawda nie czczą Smoka, ale podsłuchują jego sny.
– Chodzi mi o to, że takie transformatory ur-magiczne – obracał cewkę w grubych dłoniach niczym zatruty sztylet – pierwotnie zostały pomyślane dla przepływu obustronnego. Nawet jeśli nasi pechowi magowie tego nie wiedzieli, to… Pamiętasz Palantiry?
Zerknąłem odruchowo na sieroty. Siłowały się właśnie na rękę z Tomaszem, jedno na dziecko na jeden palec Niemoty.
– Zajrzałeś im przecież do głów.
– Za magię ludzką i ur-magię ręczę: czysto. Ale jeśli to robota samego Smoka… Niby czemu się wszywają? Jego Słowa wywracają na nice rzeczywistość. Tego nie da się wykryć, nie da się porównać do stanu naturalnego – bo to manipuluje samymi fundamentami natury.
Przewodnik opowiadał przy ognisku legendy gildii. Nie wiadomo, co w nich pochodzi z historii, a co ze zmyślenia. Smok zmieniał następstwo pór roku, Smok ściągał z nieba i połykał gwiazdy – to gwiazdami się żywił, stąd jego oddech wszechpalący. Epoki geologiczne odpowiadają okresom linienia jego skóry. Teraz od lat śni o rzeczach zimnych i nieruchomych: uzurpator spętał jego myśli, pierwszy od niepamiętnych czasów Jeździec Smoka. Czy rzeczywiście przesuwa lądy i oceany? Jeśli podniesie Smoka z leża, nie będzie lądów i oceanów.
Nazajutrz rozpoczęliśmy wspinaczkę w górę czaszki. Szliśmy głównie po trawersach tkanek miękkich; co jakiś czas Iago przepalał swoją laską tunele w masie pulsującej.
Kilka mil ponad krawędzią kościanego urwiska Lilia spotrzegła pierwszego wszytego. W dół do niewidocznych masywów kręgosłupa biegł warkocz srebrnych żył geologicznych. Mag wisiał przypieczony wpłask do tego srebra – odsłoniętego nerwu Smoka.
To odwieczna pokusa czarodziejów: włamać się do jego systemu nerwowego, splątać myśli z jego myślami, magię z jego magią, wyssać mądrość i potęgę. Giną jeden po drugim, a mimo to próbują.
– Wepchnij sobie w gardło rurę – rzekł Iago, odwracając z niesmakiem wzrok – i wlej w siebie ocean.
Są wszakże wyjątki, którym się udaje.
Nasz przewodnik wkłuł w nerw swój tajemniczy aparacik, posłuchał, pomedytował i wskazał drogę. Powinniśmy się przebić możliwie blisko Jeźdźca – żeby potem nie ugrzęznąć na zbyt długo w samym mózgu. Spytałem jeszcze dzieci, czy taką właśnie drogę pamiętają. Potwierdziły. Po chwili zwątpiłem – pamiętały także naszą klęskę, może więc jednak inną trasę należało obrać. Cień Odmy wisiał nad nami wszystkimi.
Aby przebić się przez opony mózgowe Smoka, nie wystarczy laska Karalucha i trochę ognia. Mózg Smoka nie jest mózgiem gada ani mózgiem człowieka, znacznie mniej jednak przypomina ten pierwszy. Jeździec zresztą się ufortyfikował; opona twarda to gruba na kilkadziesiąt jardów warstwa skrystalizowanej tkanki, w której chaotycznymi zakosami biegną druty piorunowe.
Naciąłem sobie żyłę w łokciu i krwią serdeczną wypisałem na gładkiej skorupie bomby orzechowej poezje życia i śmierci. Po czym cisnąłem bombę w oponę. Miałem kiedyś tuzin takich orzechów, to moja część łupu z wielkiego rajdu do Korzeni Świata; tylko jeden zmarnowałem, niepotrzebnie zamykając Cieśninę Uka. Ten tutaj powinien nam zapewnić bezpieczne przejście przez wszystkie opony i poprzez płyn mózgowo-rdzeniowy, w którego morzach, jak opowiadał przewodnik, Jeździec hoduje odmianę inteligentnych kałamarnic żywiących się logiką i pamięcią. Nie jadają jedynie myśli wariatów, kretynów i niemowląt.
Bomba eksplodowała, od razu wgryzając się dziesiątkami pędów korzeniowych w sino-rdzawą ścianę opony. Musieliśmy się cofnąć, dać miejsce na główny pień orzecha. Wyrósł on w pół klepsydry – pusty w środku i lekko skręcony. Słyszeliśmy, jak krystaliczna struktura błony jęczy i trzeszczy, rozpychana przez wciąż rosnące wewnątrz drzewo. A może to drzewo trzeszczało. Kiedy wprowadziłem drużynę do jego wnętrza, pachnącego świeżymi sokami spiralnego tunelu (Karaluch rozpylał w mroku chmury światła), dzieci się rozpłakały, przerażone, że orzech zaraz pęknie pod naciskiem i zmiażdży nas wszystkich. Trzaski bowiem wybuchały w długich salwach armatnich, hałas prawie ogłuszał. Aż wreszcie Kajtuś zagrał maluchom kołysankę; zasnęły w ramionach Niemoty.
Przeszliśmy w pniu orzecha przez pierwszą i drugą błonę, przeszliśmy przez głębiny myślożernego oceanu, przeszliśmy przez oponę miękką, za nią bomba rozszczepiała się na setki mniejszych i większych konarów, wyskoczyliśmy więc z drewnianej trąby na bagniste pogórze wyżyn mózgowych spiętrzonych w fałdy i turnie sięgające aż czaszkonieba, wyskoczyliśmy na łąkę krwistego śluzu i szarego torfu – a tam już na nas czekali.
Jako że kryła ich pieśń niewidzialności, maskując nawet przed maską wszystkowidzącą, Lilia wbiegła prosto w zasadzkę. Mnie ostrzegł wrzask Pocieszyciela Zmarłych, a Iagona – wyładowanie prądów mózgowych Smoka: Smok pomyślał, czaszkoniebo rozjarzyło się purporowo-złotymi łańcuchami błyskawic przeskakujących po zboczach korteksowego górotworu, i wprost z jego myśli stanęły przeciwko nam nieprzeliczone zastępy koszmarów-drakmarów. Rzeczywistość uginała się przed Smokiem.
W dwa uderzenia serca otoczyli Lilię Niepokalaną, owijając ją kurtynami nocy. Usłyszeliśmy jej krzyk rozdzierający i brzęk tłuczonego szkła. Tomasz porzucił sieroty, zatrzasnął przyłbicę i popędził na pomoc Lilii; pognałem za nim, skryty w kilwaterze zaklęć ochronnych jego zbroi. Kajtuś rozbrzdąkał się szaleńczo – płynęły jedna po drugiej melodie potężne, nastrojone przeciwko pieśniom koszmarów. Obmywały mnie ciepłymi falami, aż poczułem, że to właściwie nie ja biegnę, nie ja koszę mieczem nieważkim szeregi drakofagów zmiennokształtnych, mutujących przede mną niczym sen, z jednej niemożliwości w drugą, nie ja – to sam rytm wygrywany wymuszał ruchy i decyzje.
Rozpruwszy ciemne zastępy, Tomasz przebił się w końcu do Niepokalanej. Do tej pory zdążyli rozszarpać ją na strzępy. Kajtuś zaśpiewał z daleka rezurekcję; Lilia przeciekała Niemocie między żelaznymi palcami. Kosiłem tymczasem drakmary z lewa i prawa, Pocieszyciel Zmarłych wył opętańczo, już sama ciemność rozpadała się pod jego ostrzem na dwa, już fruwały naokoło odłamki stali, kamienia i diamentu; lecz drakmarów nie ubywało. Koszmar nie ma końca, snu nie strwoży arytmetyka.
Jeszcze jedno uderzenie serca, jeszcze jedno – Karaluch nareszcie zakończył inkantację i uwolnił demona. Hetman piekielny stanął na ukrwionej glebie smoczego mózgowia, zaskwierczała przyżegana tkanka. Sięgnął jedną ręką i spalił dziesięć drakmarów. Sięgnął drugą ręką i spalił sto drakmarów. Sięgnął trzecią ręką i spalił tysiąc drakmarów. Lecz drakmarów nie ubywało, oświetlające nas z wysokości w wiązkach i pajęczynach piorunów intensywne fantazje Smoka rodziły kolejne i kolejne zastępy. Koszmar nie ma końca.
Karaluch dotąd musiał już pojąć, że w ten sposób nie zwyciężymy. Zniknął z powrotem we wnętrzu pnia, pociągając za sobą demona. Bożątko również skręcił melodię w inne, nieznane mi rytmy.
Staliśmy tu z Tomaszem w okrążeniu, plecy w plecy, chore potwory gadziego umysłu napierały zbitą ścianą, Pocieszyciel Zmarłych chichotał obłąkańczo… Zwały trupów zamknęły nas w ciasnym okopie. Tomasz przepychał się przez nie, ja za nim, lecz zaraz grzęźliśmy w nowym okrążeniu, bo zmory, potwory, horrory  opadały nas zewsząd, z góry, z flanki i z dołu, wyłażąc spod świeżych trupów, od trupów nieodróżnialne. W końcu nas przygniotą samą masą koszmaru. Oderwałem z pasa drugą bombę.
Zanim wszakże zdążyłem ją nastroić i cisnąć, inna eksplozja rozdarła przestwór czaszkowy: z wielusetjardowego pustego pnia wystrzelił kielich ognia niczym z lufy armatniej – Iago Karaluch uczynił bowiem żywą amunicję z inferno-demona i palił nim teraz na wprost, a także pod kątem, wykręcając drzewo-garłacz niczym węża. Najpierw pomyślałem, że pudłuje fatalnie, bo ta oślepiająca salwa demoniczna szła całkowicie ponad łbami drakmarów. Ale zaraz pojąłem zamysł przebiegły: ostrzał demolujący kładł się na góry i doliny, wyżegując materię mózgową i gasząc pod chmurami krematoryjnego popiołu burze smoczych myśli. Im mniej i słabiej Smok myślał, tym mniej i słabszych stawało przeciwko nam drakmarów; aż wreszcie wyginęli pod ostrzem Pocieszyciela do ostatka, i koszmar się skończył.
Staliśmy w upiornych ciemnościach, wdychając drobiny żywej spalenizny, pośrodku wielomilowego Udaru, krajobrazu martwoty i bezmyśli.
Nie żył przewodnik, nie żyła Lilia i Kajtuś, zjedzony przez rekinowego drakmara z ostatniej fali. Iago rozpruł to truchło i animował Bożątko; ten zatańczył sobie powstańduszę i rychło wrócił do żywych. Ale Niepokolanej i przewodnika nie zdołał wskrzesić, było już za późno. Tomaszowi drakmary odgryzły w kolanie nogę; Bożątko ją przyśpiewał z powrotem. Dzieci patrzyły na to wszystko wielkimi oczyma, rozmazując po buziach smugi węglowe.
Wskazałem kierunek wylosowany uprzednio przez przewodnika.
– Tędy? Jak pamiętacie? Olo! Tędy?
Pokiwał głową.
Powędrowaliśmy wgłąb rozumu bestii.
Ciemnymi i dusznymi wąwozami korteksu przeszliśmy poza granicę spalenizny. Na kościanym horyzoncie, pod sferami oponowymi, błyskały odległe sztormy podłości. Gdybym znał tajemne księgi Sprzysiężeń Anatomów, może mógłbym stwierdzić, o czym Smok w tej chwili duma.
Trzy mile przed wielkim kanionem śródmózgowym wyskoczył na nas dracunkulus: smok wewnątrz smoka. Nie było ostrzeżenia, wylazł nam wprost spod nóg, spod kory. Zaatakował od tyłu i zanim się obejrzeliśmy, przegryzł wpół Kajtusia i przydepnął Iagona.
– Robaki nędzne! – zaryczał, po czym wypluł spod języka kiszki Bożątka. – Precz z mojej głowy!
Przyskoczyłem do niego z obnażonym Pocieszycielem Zmarłych; na co dracunkulus mocniej przydepnął Iagona i zionął ogniem.
– Jeśli naprawdę jesteś nim – rzekłem – a nie kolejną lalką Jeźdźca, to nie masz się czego lękać: my właśnie chcemy cię uleczyć.
– Kłamca! – warknął smok i zagrzmiało na wzgórzach środkowego cerebrum. – Już wbijacie mi gwoździe w duszę!
Przypomniałem sobie o orzechu-armacie.
– Musieliśmy –
Iago otworzył usta i strzelił w dracunkulusa śliną słonecznego żaru. Smok zawył, smagnął maga ogonem i przydepnął drugą łapą, aż z rozgniecionego na miazgę Karalucha wyprysnęły na boki soki żywota.
– Ssss! Jak cię zwą, robaku?
– Iago – jęknął Iago – Karaluch.
– Karaluch! – zaśmiał się dracunkulus, z ciekawości aż nachylając łeb nad zmiażdżonym człowiekiem.
– Bo nie idzie mnie ubić. – I Iago wcisnął w paszczę gada koniec lagi, stwora wygięło, jakby bułat połknął, wybałuszył ślepia i rozłożył skrzydła, z lagi poszły wióry, a dracunkulus padł ze złamanym w kąt prosty kręgosłupem.
Wielkim wysiłkiem woli Iago pozbierał się do kupy.
Siedział potem długo i trzymał się za głowę, przyciskał pięść do skroni.
Przysiadłem obok.
– Nie podniesiesz Kajtusia?
Iago spojrzał ponuro na Niemotę wyrywającego z jaszczurzej padliny szczątki Bożątka, strzęp po strzępie. Dzieci skakały dokoła, wybierając z zezwłoku co bardziej lśniące łuski.
– Wypluty jestem.
– Cholera. – Pocieszyciel pogwizdywał w pochwie; ścisnąłem rękojeść. – Słuchaj, on skądś wiedział, że pójdziemy tędy.
Iago podniósł wzrok.
– Podejrzewasz maluchy? Pamiętają z góry, bo ich Odma zakręciła.
– Tak, ale to, co pamiętają, musiało stać się w czasie samo z siebie. Dlaczego stało się tak właśnie, a nie inaczej?
– Jeździec podsłuchał naszego przewodnika przez cewkę. Mówiłem ci, diabelstwo przewodzi w obie strony.
– Obawiam się, że to sięga jeszcze głębiej. – Im dłużej tak obserwowałem Ola i jego siostrę, tym mniej dzieci w nich widziałem. – Załóżmy, że masz rację i tamto małżeństwo magów zostało zlalkowane przez Jeźdźca, który wsączył się im niepostrzeżenie po nerwach Smoka przez cewki anielskie. Magia Smoka nie jest sztuką fałszu – on gra na samej rzeczywistości, nie rozpoznasz zmiany. Poszło dwoje magów, mężczyzna i kobieta. Znaleźliśmy dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Sam mówiłeś, że temu, co widzisz w ich głowach, nie można wierzyć.
– Jeśli są lalkami Smoka… dokąd nas prowadzą?
– Kto powiedział, że nie można zlalkować piętrowo?
Poprowadziły nas do samej krawędzi wielkiego kanionu. Wisiał tam nad mroczną przepaścią rodzaj mostu uplecionego z nerwowodów wysupłanych ze zwojów po lewej i prawej stronie. Czyżby więc Jeździec rezydował na przeciwnej półkuli? Lecz Iago wypuścił naprzód obłok dymnej światłości i ujrzeliśmy, że to Jeździec jest owym mostem – most jest Jeźdźcem, wiszącym tam w sercu najgęstszego splotu żył myślowych Smoka, jak poczwarka w kokonie, jak anielica na białych skrzydłach rozpostartych na dziesiątki metrów, od urwiska do urwiska.
Jeździec obrócił głowę, otworzył oczy, uśmiechnął się.
Odskoczyłem.
– Dzieci! – krzyknąłem na Niemotę. – Zostaw dzieci!
Ale znowu się spóźniłem. Zanim Tomasz zatrzasnął przyłbicę, siedząca na pancernym barku dziewczynka wbiła mu w oko długą i ostrą jak pazur łuskę dracunkulusa. Niemota zwalił się niczym dąb ścięty, potoczył do krawędzi i poleciał w otchłań.
Pocieszyciel sięgnął zaraz serca zabójczyni. Lecz Olo umknął i mnie, i Karaluchowi – wbiegł na nerwomost, a biegnąc, z każdym krokiem przybliżającym go do Jeźdźca starzał się o rok, aż stanął nad nim w postaci dorosłego mężczyzny, maga przypieczonego; stanąwszy, osunął się na kolana i uderzył czołem ku wiszącemu pod nim Jeźdźcowi. – Panie.
Podszedłem do mostu, uniosłem Pocieszyciela Zmarłych i ciąłem przez sieć żywej tkanki. Biało-szara substancja prysnęła naokoło, kilka oślizłych wisi chlasnęło mnie po twarzy – a byle ich muśnięcie, dotyk najsłabszy otwierał mi w głowie rezerwuary obrazów, dźwięków, uczuć, wspomnień. Nie należały do mnie, nie pochodziły ze mnie.
Jeździec wierzgnął wściekle w swej uprzęży symbiotycznej, Olo poderwał się na nogi, a ze szczytów gór mózgowych ponad nami wystrzeliły wiry błyskawic, spłynęły tabuny piorunów kulistych.
– Czego chce?! – krzyknął Olo wielkim głosem, i nie był to jego głos.
– Dobijemy targu albo utracisz swojego wierzchowca!
Olo wskazał wtedy w dół, w głąb czeluści na mile przepastnej. Coś tam się poruszało, ciemność w ciemności, coś wzbierało masywną falą.
– Nie ujdzie żywy!
– Zapewne. Wliczyłem to w koszta. – Ciąłem ponownie. – Oddasz mi coś spoza tego świata i zachowasz swoją władzę w świecie. Albo ją utracisz. – Ciąłem. – Wybieraj!
– Mówi!
– Twoja zabawka najnowsza, lalka Hermana, zwrócisz jej wolność w zaświatach.
Olo zawahał się, a potem zaśmiał.
– Niemożliwe!
Ciąłem.
– Na czym bardziej ci zależy: na jakiejś niewolnicy, którą dopiero co kupiłeś, będziesz miał dziesiątki innych – czy na wyjątkowej potędze tutaj, którą budowałeś latami i której nie odzyskasz, raz utraciwszy?
– O czym mówi! Nie wie, o czym mówi!
Ciemność w otchłani kipiała coraz wyżej; dostrzegałem już w świetle spięć nakorowych najwyższe, najprędsze pułki milionowej armii drakmarów.
Ciąłem ponownie, raz, dwa, trzy, z niehamowanym gniewem. Pędy nerwów smoczych wiły się naokoło, siejąc lękami, nadziejami, pokusami. Mignęła mi po lewej ręka Karalucha – łapał te pędy w powietrzu. Obejrzałem się. Już ich kilkanaście zdążył przycisnąć do swej skroni, gdzie niedawno pięść niemocy przyciskał, i przypiec sobie do głowy. Wchodziły jak w masło.
– Co ty wyprawiasz?! – Szarpnąłem go za ramię; odepchnął mnie. – Sam mi mówiłeś! Nie pamiętasz? Ocean w gardło! Zginiesz!
– To jest jedyny sposób – wycharczał Karaluch. – Nie ujeżdżę Smoka. Ale kto powiedział, że nie można piętrowo? Ujeżdżę Jeźdźca.
– On cię omamił, Iago, zaraził przez nerw otwarty, zginiesz!
Wyszczerzył się głupio.
– Nie-idzie-mnie-ubić.
Olo śmiał się za moimi plecami.
Obróciłem się, zrywając z pasa bombę orzechową.
– Śmiej się! Śmiej!
Jeździec zadygotał w neurosieci, otworzył oczy, otworzył usta.
– A czego się spodziewał? – Zaśpiewał już z własnej krtani, głosem mocnym, męskim. – Przecież szukał Mistrza Dyscypliny, Pana Niewolników, szukał Tresera Dusz, Architekta Kontroli. Znalazł.
Nie strojąc go nawet, zamachnąłem się orzechem.
– Uwolnij ją!
On tylko wykrzywił się odrażająco w elektrycznym blasku swego gniewu.
– Nie można wyzwolić –

– z teatru, w którym się urodziłeś.
Nie można się odcudzysłowić – z wewnątrz cudzysłowu.
Zbliż się do Mistrza, niech złoży dłoń na głowie adepta. (Wszak uczysz się dopiero).
Zbliż się, podejdź.
Popatrz: jesteś ty i jest reszta świata: widzowie.
Nie ociągaj się, nie zasłaniaj kłamstwem; wstąp świadomie na scenę.
Jeszcze pusta. Stół, krzesło. Coś na stole: kubek, miska, owoce, nóż.
Czy dostrzegasz na widowni publiczność? Czy słyszysz publiczność? Jej szepty, szelesty, szurania, kaszlnięcia, oddechy.
Pozostawmy to w zawieszeniu. Może tak, może nie. Wystarczy, że scena, że ty na scenie – a zatem publiczność tam jest, nawet jeśli jej nie ma. Reflektory wycinają cię z tła, także gdy wyłączone.
Teraz, na tej scenie, podejdź do krzesła i stołu.
Usiądź.
Zjedz jabłko.
Wypij wodę z kubka.
Wbij sobie nóż w brzuch.
Ukłoń się.
Czy zapamiętałeś?
Rewind.
Idziesz. Jesz. Pijesz. Wbijasz.
Postaw je sobie w pamięci jak prześwietlone dioramy, rentgeny czynności.
I obok, do pary: kiedy indziej dokądś szedłeś, kiedy indziej piłeś, gdzie indziej jadłeś, w innych sytuacjach szykowałeś samobójstwo.
Po czym nałóż je na siebie, jeden na jeden. I porównaj czynność z taką samą czynnością wykonaną bez reflektorów, w ciemności ducha.
Z zewnątrz różnicy nie widać. Ciało przemieszcza się tak samo, ciecz tak samo wchodzi do organizmu. Bilans materii i energii się pokrywa, wektory nakładają się na wektory.
A przecież różnicę już czujesz. TO SĄ INNE CZYNNOŚCI.
Chodzenie na scenie nie jest chodzeniem. Picie na scenie nie jest piciem. Jedzenie na scenie nie jest jedzeniem.
Obrazy się rozmijają. To samo – coś mniej – coś więcej.
Oddziel, wydestyluj tę różnicę, tę jakość teatru. Rozetrzyj między palcami. Rozgryź, posmakuj na języku.
Ażebyś potrafił rozpoznać także bez sceny. W natężeniu ułamkowym, w milimetrowej warstwie.
Najpierw u siebie samego. Łapiąc się na czynnościach, na życiu,
które jest życiem na scenie (nawet gdy nie ma widowni i milczą reflektory)
które jest życiem JAKBY
które jest ~życiem
Popatrz na siebie z zewnątrz cudzysłowu.
Rozmawiasz, ale tak naprawdę ~rozmawiasz: wcale nie chodzi o przekazanie myśli w słowach; chodzi o dobre uczestnictwo w sytuacji rozmowy. (Ujrzałeś scenę).
Pracujesz, ale tak naprawdę ~pracujesz: wcale nie chodzi ci o zarobienie na przeżycie; chodzi o uczestnictwo w grze obudowanej na rytuałach pracy: przymusie codzienności, strukturach zwierzchności, sytuacjach towarzyskich, osiąganiu stawianych przed tobą celów. (Ujrzałeś scenę).
Kochasz, ale tak naprawdę ~kochasz: wcale nie chodzi o czułość serdeczną czy bezwzględną żądzę; chodzi o dobre wypełnienie słów, zachowań, sytuacji, relacji romantycznych, erotycznych, w zgraniu z osobami ~kochanymi. (Ujrzeliście scenę).
A potem już dostrzegasz także u innych.
Niekiedy wystarczy rzut oka.
Jak idą ulicą, jak podają sobie ręce, jak się śmieją. (~Idą, ~podają, ~śmieją).
I po czym poznałeś? Nie wypunktujesz. (Różnicy nie widać). Nawet gdyby przystawić ci pistolet do głowy.
Ale co, co to jest?
W duchu możesz obrysować żółtą kredką, dodać poświatę tła: jakby czynności ~wykonywane odbywały się zawsze w cieplejszej aurze, w poblasku słabej żarówki, opalone na brzegach płomieniem świeczki.
(Nie widzisz?)
I to się przykleja, osadza na tobie cienką warstwą bezwonnego oleju. Nie zmyjesz.
Już niczego, ale to niczego nie potrafisz zrobić; wszystko ~robisz.
Nawet gdybyś umierał z głodu: pierwszy kęs – jesz; drugi kęs – ~jesz.
To ćwierć, jedna dziesiąta, karzeł-ułamek sceniczności prawdziwie teatralnej. Nikt przecież nie mówi szeptem gromkim i nie wykonuje pantomimowych gestów, nie sadzi min stukilogramowych.
Więc subtelniej, ciszej, nieświadomie. Nie rzuca się w oczy.
Ale jest wszędzie.
Teatr.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *