Uczeń czarnoksiężnikaBardzo źle znoszę większość filmów na podstawie książek dla młodzieży. Udało mi się przebrnąć przez pierwszy Zmierzch, obejrzałem połowę Opowieści z Narnii i nigdy nie zdobyłem się na  konfrontację z Harrym Potterem. Oczywiście kwestia gustu. Nie jestem w przedziale wiekowym, do którego należy większość odbiorców tego typu produkcji, dlatego nieco się obawiałem o Ucznia Czarnoksiężnika (The Sorcerer’s Apprentice). Oczywiście bardzo ufam Nicolasowi Cage’owi (czarnoksiężnik Baltazar Blake) i wiem,  że jeżeli godzi się on na zagranie jakiejś roli, oznacza to, że film w najgorszym wypadku jest przeciętny. Nie zmniejszyło to moich obaw ani trochę. Nikt nie jest nieomylny. Kolejną rzeczą była ocena na Filmwebie. Tylko 7, a ponieważ przekonałem się już, że użytkownicy tego portalu mają tendencję do zawyżania ocen, poszedłem do kina pełen obaw. Teraz, kiedy jestem po seansie, mogę Wam powiedzieć jedno: nie ufajcie Filmwebowi w kwestii ocen. 7 to zdecydowanie nietrafiona liczba.


-Co się tam dzieje?!

Film – podobnie jak Skarb Narodów – zaczyna się retrospekcją wydarzeń sprzed wieków, z której  dowiadujemy się, że wielki czarnoksiężnik Merlin miał trójkę uczniów (kiedy okazało się, że film po raz setny wałkuje temat Merlina, zacząłem żałować, że nie poszedłem na Salt). Byli to Baltazar, Veronica (Monica Bellucci) i Horvath (Alfred Molina). Jak to zwykle w bajkach bywa, mag przekazał podopiecznym całą swoją wiedzę, niestety tylko dwoje z nich okazało się być godnymi zaufania. Kiedy tylko zobaczycie, kto jak wygląda, od razu domyślicie się, kto po kryjomu wbija kompanom noże w plecy. Horvath  przechodzi zatem na stronę największego wroga swego mistrza, czyli wiedźmy Morgany. Merlin zostaje zamordowany, a do szaleństwa zakochana w Baltazarze Veronica więzi Morganę w swoim własnym ciele. Blake oczywiście nie ma wyjścia i zamyka ją, oraz Horvatha w matrioszkach zwanych „Grimholds”. Jest jednak promyk nadziei w postaci legendy, która głosi, że pojawi się pierwszy merlińczyk, który będzie w stanie raz na zawsze unicestwić Morganę. Wybrać go ma artefakt będący znakiem rozpoznawczym szkoły czarów Merlina, czyli pierścień smoka…

-Nic, czego byś wcześniej nie widział.

Czym taki film jest w stanie zaskoczyć widza? Niestety niczym. Wszystko jest jasne na samym początku, wiadomo, kto jest kim i jak opowieść się skończy. Reżyser (John Turteltaub – twórca wszystkich Skarbów Narodów) nie pokusił się nawet o oryginalną budowę scenariusza. Mamy wstęp, potem mniej więcej przez połowę filmu poznajemy głównych bohaterów i przekonujemy się do nich. Wtedy nadchodzi „ten smutny moment”, żeby potem główny bohater dostał przysłowiowego kopa do działania i pokonał zło. Miejscami odnosi się też wrażenie, że niektóre rzeczy przychodzą głównemu bohaterowi za łatwo jak na to, co potrafił jeszcze w poprzedniej scenie. Do tego dorzucić można naciągane, wstawiane nieco na siłę sceny i już mamy listę powodów, dla których bardziej opłaca się iść na Salt.

-Czary sobie rzucam.

Uczeń czarnoksiężnika

Na szczęście Uczeń Czarnoksiężnika wart jest każdej złotówki, jaką na niego wydacie. Jakim cudem? Wszystko, o czym pisałem wyżej, jest niemal niezauważalne (!). Ginie wśród wartkiej akcji i doskonałych efektów specjalnych. Mówiąc „doskonałe”, mam na myśli Doskonałe przez duże D. Tak perfekcyjną oprawę FX spotyka się w naprawdę niewielu filmach. Kiedy Horvath zostaje uwolniony z lalki, wyłania się w postaci milionów karaluchów formujących ludzką postać. Na ekranie widać karaluchy, a nie animowane robale. Aż się człowiek zaczyna zastanawiać, czy da się wytresować tyle owadów i zmusić je do takich ewolucji. Kiedy Baltazar Blake wylatuje z okna, wydaje się, że on naprawdę spada z ogromnej wysokości, a nie wisi gdzieś na linach w okolicy drugiego piętra. Coś niesamowitego.

Efekty to zdecydowanie jeden z najsilniejszych punktów tego filmu. Jeden z trzech. Drugi z nich to humor, w jakim utrzymane są wydarzenia. Mnóstwo komicznych tekstów przysparzających o spazmy śmiechu czyni z filmu równie dobrą komedię, co film action fantasy. Nawet kiedy akcja zmierza w kierunku poważniejszych (nawet smutniejszych) scen, to widz i tak wie, że wszystko dobrze się skończy. O dziwo, pomimo przewidywalności, z zapartym tchem śledzi się poczynania tytułowego ucznia, Dave’a, jak i jego mistrza.

-Czary? Bo pęknę ze śmiechu! Przecież ty pierdoła jesteś…

A skoro już jesteśmy przy Davie (Jay Baruchel)… Jest on trzecim, moim zdaniem najsilniejszym punktem tego filmu. Mało znany, grający do tej pory raczej role drugo- i trzecioplanowe, rozbłysnął na ekranie tak mocno, że przyćmił nawet Nicolasa Cage’a. Miał do zagrania nastolatka nieposiadającego za grosz wiary w siebie. Pierdołowatego, szkolnego nieudacznika, z którego śmieją się dzieciaki w całej podstawówce. Był przy tym tak zabawny i autentyczny, że odnoszę wrażenie, że gdyby jego rolę otrzymał ktoś inny, film nie byłby nawet w połowie tak zabawny. Patrząc na Jay’a Baruchela, jesteśmy świadkami deklasowania aktorów najwyższej klasy. Oczywiście nie oznacza to, że Cage, Bellucci czy Molina słabiej odegrali swoje role. Cała trójka była świetna i zagrała w charakterystyczny dla siebie sposób, ale młody Jay wniósł powiew świeżości w szeregi dobrze znanych gwiazd.

-Takiej pierdoły to ty jeszcze nie widziałeś.

Uczeń Czarnoksiężnika to film przeznaczony głównie dla nastolatków. Trafi on najlepiej w gusta młodszych odbiorców, ale nie oznacza to, że dorośli nie będą się na nim dobrze bawić.  Mimo że posiada wiele minusów, za które większość filmów można by spisać na straty, ma w sobie „to coś”, co sprawia, że w ogóle nie zwracamy uwagi na niedociągnięcia, a z kina wychodzimy zachwyceni (w najgorszym wypadku zadowoleni).
Filmweb się myli. Uczeń Czarnoksiężnika to mocna ósemka.


{youtube}WsKZ-IEvbEQ{/youtube}