SzelmostwaO książce Mario Vargasa Llosy słyszałam już wiele. Pojawiające się na jego temat opinie są skrajnie różne – od zachwytu po niechęć. Byłam zatem ciekawa, jakie wrażenie wywrze na mnie ten pisarz, znany milionom i niepozostawiający nikogo obojętnym wobec swej prozy.

Trzeba powiedzieć otwarcie, że początek był nudnawy. Ot, wspomnienia z dzieciństwa – nic nadzwyczajnego. Do grona dzieciaków, spędzających czas na zabawach, rozmowach, potem tańcu w stolicy Peru, Limie, dołączają dwie dziewczynki. Siostry, choć obie piękne, to jednak różnią się od siebie. Uwagę narratora przyciąga piękna i niezwykła Lily. Tańczy z niebywałym wdziękiem, jest zagadkowa, nieuchwytna, nigdy nie zaprasza nikogo do swojego domu. Sama aura tajemniczości powoduje, że główny bohater zakochuje się w dziewczynie bez pamięci.


Potem on i ona znikają sobie z oczu na wiele lat. Ricardo realizuje marzenie życia – zamieszkuje w Paryżu. Oprócz tego jednego pragnienia nie ma zbyt wygórowanych ambicji, realizuje się w roli tłumacza i wciąż wspomina piękną dziewczynę. Ich przypadkowe spotkanie w Europie powoduje ożywienie wielkiej miłości. Trzeba tu nadmienić, że jest to uczucie jednostronne – dziewczyna traktuje chłopaka instrumentalnie, wykorzystuje go do swoich celów. Ricardo manifestuje swą miłość i tu zaczyna się właśnie coś, co mnie mocno irytowało – chłopak aż się prosi, żeby go wykorzystać. Owszem, lekkomyślność dziewczyny też jest denerwująca – ona z kolei nie dostrzega, że na jej drodze stanęła miłość i to taka na całe życie. Ricardo pozwala jednak na to, co kobieta z nim wyprawia – mówi jej, że ją kocha, że zrobi dla niej wszystko, proponuje małżeństwo; ona na zimno rozważa propozycję, szacując korzyści. Moim zdaniem oboje są siebie warci – ona przedkładająca nad wszystko dobra materialne (przyczyna takiego stanu rzeczy jest wyjaśniona pod koniec powieści, ale w sposób dość przewidywalny, autor niczym mnie nie zaskoczył); on – zaślepiony, naiwny, oddany bez reszty – to się nie może skończyć dobrze, prawda?

Takie skrajne wyrzeczenie się siebie przynosi spodziewany efekt – Ricardo nie ma własnego życia. A może właśnie ma, tyle że nie jest szczęśliwy.

Powieść czyta się naprawdę bardzo dobrze, trudno oderwać się od losów bohaterów. Czytelnik sekunduje Ricardowi, zżyma się na jego gapiostwo, zgrzyta zębami na egoizm niegrzecznej dziewczynki. Więc w sumie można powiedzieć, że książka wciąga, przykuwa uwagę, hipnotyzuje, ale… Właśnie – czytając ją, zupełnie nie rozumiałam postępowania Ricarda. Bo egoizm głównej bohaterki jest czytelny – każdy człowiek jest po trosze egoistą i to jest jasne – my sami dla siebie jesteśmy najważniejsi. Natomiast miłość Ricarda zakrawa wręcz na obsesję – żeby przez tyle lat żyć wciąż jedynie oczekiwaniem na pojawienie się ukochanej? Co prawda nie jest w tym osamotniony, znamy przykłady tak silnego przywiązania z literatury. Nie szukając daleko – Stanisław Wokulski tak kochał Izabelę, że dzięki temu uczuciu przeszedł metamorfozę. To miłość pchnęła go do czynu – wzbogacił się i wszedł na salony. Czy jednak w wypadku Ricarda możemy powiedzieć, że dzięki miłości coś osiągnął? Czy uczucie pchnęło go do czynu? No właśnie nie. Jakiś taki był bez ambicji – sam o sobie tak myślał, że zadowala go mieszkanko w Paryżu. Innym przykładem niech będzie Żona piekarza Marcela Pagnola – tytułowy piekarz tak kochał swoją żonę, że wszystko jej wybaczał. Pragnął tylko jej szczęścia, jej dobra, nie miał za złe zdrady, martwił się, czy aby ukochanej jest ciepło i czy nie cierpi głodu. I znowu w wyniku takiego porównania Ricardo wypada blado – nie martwił się dobrem Dziewczynki, milczał przez kilka lat, nosił w sobie urazę. Taki irytujący bohater potrafi przyciągnąć uwagę. Nie musimy lubić postaci, żeby z wielkim zaangażowaniem wczytywać się w jej losy.

Dlatego chyba książka Llosy zbiera tak skrajne opinie – od zachwytu po odrzucenie. Ja zachwycona nie byłam, aczkolwiek przyznaję, że przeczytałam powieść targana emocjami. Czy to jest miarą dobrej literatury? Pewnie w jakimś stopniu tak. Przecież chodzi o to, żeby z czytania czerpać przyjemność. Gdyby nie maniera infantylnego zdrabniania wszystkiego, co wiąże się z niegrzeczną dziewczynką, czytałoby mi się jeszcze lepiej. Bo o ile można zrozumieć takie słownictwo w opisie dziecka czy bardzo młodej osoby, to już „usteczka, cycuszki, rączki i uszka” drażnią w odniesieniu do osoby już niemłodej, schorowanej, wyniszczonej życiem.

Nie można na koniec nie dodać kilku słów na temat jeszcze jednej, nie mniej ciekawej rzeczy opisanej w powieści – obrazu społeczności emigracyjnej w Paryżu. Uchodźcy z Peru opanowanego przez dyktat muszą ułożyć sobie jakoś życie na obczyźnie. Dość ironiczne opinie na ich temat wzbogacają utwór i nieco równoważą ten infantylizm w traktowaniu głównej bohaterki.

Książkę mogę polecić tym, którzy lubią czytać o uczuciach wielkich, acz niezrozumiałych. Na pewno znajdą w niej mnóstwo emocji. Czy podzielą uczucia głównych bohaterów? A, to już sprawa bardzo indywidualna, ale na pewno książki nie zapomną.

Autor: Mario Vargas Llosa
Tytuł oryginału: Travesuras de la nina mala
Wydawnictwo: Znak , Wrzesień 2007
ISBN: 978-83-240-0871-1
Liczba stron: 384
Wymiary: 140 x 205 mm


Autorką recenzji jest Joanna Gołaszewska