WolfmanKiedy na ekranach kin ma pojawić się kolejny remake jakiegoś znanego filmu, większość z nas podchodzi do tego bardzo sceptycznie, wiedząc, że oprócz kilku wyjątków owe odświeżenia nie wychodzą serii na dobre. Jakiś czas temu warszawski dystrybutor TIM Film Studio przygotował dla nas wersję DVD jednego z bardziej oczekiwanych remake’ów 2010 roku – filmu The Wolfman. Żeby dodać smaczku sprawie, uraczono nas również drugą płytą z oryginałem nakręconym w 1941. Czy najnowszy Wilkołak  podzieli los większości swoich odświeżonych poprzedników, czy też może jest to film na który każdy fan kina grozy powinien ostrzyć sobie pazury? Przekonajmy się.


„Babciu dlaczego masz takie wielkie zęby? Żeby Cię lepiej zjeść!”


Doskonale pamiętam ciężki, mroczny klimat, w jakim utrzymana jest klasyka gatunku. Mroczne angielskie miasteczko spowite mgłą z Amerykańskiego wilkołaka w Londynie czy psychozę wdzierającą się do umysłu Jacka Nicholsona w filmie Wilk. W tym klimacie starał się pozostać reżyser najnowszego Wilkołaka Joe Johnston.
Snuje on mroczną historię Lawrence’a Talbota (Benicio Del Toro), Brytyjczyka, który po tragicznej śmierci matki wyjeżdża z rodzinnej posiadłości i osiedla się w Ameryce. Wiedzie tam dostatnie życie jako aktor teatralny i niemal zapomina o przeszłości. Kapryśny los po latach przypomina się i rzuca go na londyńską scenę. Wieść o przybyciu tak znakomitego aktora roznosi się po całej wiktoriańskiej Anglii, co z kolei sprawia, że w odwiedziny do Talbota przyjeżdża panna Gwen Conliffe (Emily Blunt). Kobieta jest narzeczoną jego brata, która zmuszona jest prosić Lawrence’a o pomoc. Okazuje się bowiem, że młodszy Talbot przepadł bez wieści kilka tygodni temu. Gwen ma uzasadnione powody by lękać się o jego zdrowie, gdyż — zaraz po zaginięciu jej ukochanego — w lasach nieopodal posiadłości Talbotów odnaleziono rozszarpane zwłoki dwóch miejscowych chłopów.

Kapturek powinien mieć w koszyczku dobry scenariusz…

Fabuła nie jest specjalnie rozbudowana i zaskakująca. Niektórzy powiedzą, że można to wybaczyć, w końcu film jest mocno oparty o scenariusz napisany na początku lat czterdziestych ubiegłego wieku. Nie. W dzisiejszych czasach prosta fabuła to pójście na łatwiznę. Uważam, że film powinien przede wszystkim opowiadać historię. Idziemy do kina, żeby się przerazić, wzruszyć, dać się zaskoczyć, poznać ciekawą i wciągającą opowieść. Dobry scenarzysta nie powinien o tym zapominać. Można by powiedzieć, że moje podejście jest zbyt radykalne w tej kwestii.

Wolfman

Być może Universal Studios, wypuszczając remake Wolfmana chciało po prostu odziać jeden ze swoich największych sukcesów filmowych w szaty godne filmu z XXI wieku, bojąc się, że jakiekolwiek większe zmiany zburzą klimat pieczołowicie zbudowany 70 lat temu. Trzeba było po prostu zatrudnić dobrego scenarzystę. Można napisać coś zupełnie nowego, coś diametralnie różnego od pierwowzoru i zachować 100% klimatu, jeszcze mocniej podkreślić postacie, stworzyć świetną fabułę, tylko trzeba mieć świadomość, że kino nie wygląda już tak, jak 70 lat temu, a widz wymaga wiele więcej. Może należało zatem zatrudnić Christophera Nolana (scenarzysta i reżyser filmu Batman: Dark Knight), który na takich zabiegach zna się jak nikt inny?
Jak by na to nie patrzeć, fabuła najnowszego Wolfmana nie powala. Co oczywiście nie znaczy, że nie warto po film sięgnąć. Nie jest bowiem tak, że historia sprzed lat nie uległa zmianie. Mimo iż oś fabuły pozostaje prawie niezmieniona, a wydarzenia z obu filmów w znacznej części pokrywają się, to całkowitym zmianom uległ bardzo istotny element budujący klimat filmu: psychologia postaci.

Kapturku, dlaczego masz tak duży problem z psychiką?

Główny bohater stał się zgorzkniałym, twardym facetem, któremu nie w głowie flirtowanie z dziewczynkami czy szukanie wróżb w cygańskich obozach, jak to miał w zwyczaju jego kilkadziesiąt lat starszy kuzyn. Od Lawrence’a Talbota czuć osamotnienie, — tragedia, jaką przeżył w dzieciństwie odcisnęła na nim głębokie piętno. Powrót do rodzinnego domu wyciąga tylko uśpione koszmary na wierzch. Kolejną charakterystyczną postacią jest John Talbot (Anthony Hopkins), zimny, despotyczny, pozbawiony uczuć, spaczony stary arystokrata, przed którym całe życie uciekał młody Larry. Na tle tych dwóch kreacji pozostałe postacie gasną gdzieś w tle. Na szczęście widz nie odczuwa tego zbytnio. Warto tu jeszcze wspomnieć o detektywie Abberline, nie ze względu na jakąś głęboką psychologię postaci, a raczej z powodu wyśmienitej gry Hugo Weavinga. Porównać bym go mógł trochę do roli Jacka Sparrowa, w którą wcielał się swego czasu Johny Depp. Różnica pomiędzy tymi dwoma panami polega na tym, że Johny w większości filmów gra z tą charakterystyczną manierą (nawet tam, gdzie to zupełnie nie pasuje — Secret Window), a Weaving potrafi wyczuć scenariusz i dobrać do niego odpowiednią kreację. To właśnie uczynił w Wolfmanie. Te trzy postacie doskonale budują psychodeliczny klimat ekscentrycznej szlacheckiej rodziny.

Polną dróżką poprzez las… mroczne, angielskie mokradła, do babci spieszył kapturek…

A skoro już przy klimacie jesteśmy, powiedzieć muszę, że John Jonston odrobił pracę domową. Mimo iż nie starał się stworzyć czegoś odkrywczego, to zachowanie klimatu dziewiętnastowiecznego, spowitego mrokiem miasteczka gdzieś w samym środku mglistej Anglii wyszło mu świetnie. Kiedy Talbot przechadzał się po drewnianych, ciemnych korytarzach posiadłości swojego ojca, trzymając w dłoni tylko małą świecę, od razu przyszedł mi do głowy tytuł Inni. Podobnie było z brudnym, wybrukowanym miasteczkiem, zamglonymi moczarami i starym szpitalem psychiatrycznym. Kostiumy, rekwizyty, scenografia. Każdy element tego filmu ocieka klimatem. To ogromny plus. Przyszło mi do głowy stwierdzenie, że tutaj każdy element pasuje do siebie tak dobrze, jak pasują do siebie dźwięki w symfoniach Mozarta.

wolfman2

A babcia miała wielkie, owłosione uszy, żeby lepiej słyszeć muzykę

A skoro już przy dźwiękach jesteśmy. Dobra muzyka filmowa ma za zadanie wzmacniać odbiór obrazu i podkreślać emocjonalny charakter sceny. Podczas oglądania filmu powinna być „niesłyszalna” i oddziaływać na podświadomość. Ma działać na odbiorcę tak, że ten tylko na podstawie dźwięków płynących z głośników potrafi mniej więcej powiedzieć, co dzieje się na ekranie. Spotkałem się też z opinią, że muzyka w filmie jest swojego rodzaju odpowiednikiem książkowych opisów uczuć, które w danym momencie targają bohaterem. Jeżeli ścieżka dźwiękowa spełnia swoja rolę, tylko na podstawie gry aktorskiej i linii muzycznej powinniśmy poczuć się podobnie do oglądanej postaci. I tak właśnie jest w Wolfmanie. Nie przeszkadza nawet fakt, że muzyka jest nieco pospolita.

Kapturku, lubisz wilki?

Jestem fanem horroru. Cenię sobie dobrą scenografię, mroczny klimat, realizm efektów specjalnych, grę aktorską na odpowiednim poziomie i bardzo lubię ogromne, owłosione wilkołaki. The Wolfman jest pozycją, która z całą pewnością powinna się znaleźć na mojej półce.
Najważniejsza jest dla mnie fabuła. Widziałem już tyle horrorów, że mało co jest mnie w stanie zaskoczyć, a kilka (choćby nie wiem jak realistycznych) efektów specjalnych i wplecionych nieco na siłę (starających się nawiązać do klasyki) wątków rozdarcia psychicznego głównego bohatera, to niewystarczające argumenty, żebym wydawał pieniądze na płyty DVD. Cóż, powinienem był iść na ten film do kina. Na dużym ekranie zawsze wszystko odbiera się mocniej.
Osobiście polecam film każdemu fanowi horroru i klimatu XIX-wiecznych mrocznych miasteczek. Przy czym zaznaczam, że jeżeli jesteś fanem gatunku i niejedną maszkarę na ekranie widziałeś, to Wolfman nie jest w stanie Cię niczym zaskoczyć, choć jest miłym dodatkiem do domowej kolekcji i może się stać przyjemnie spędzonym sobotnim wieczorem.
6.5/10

Bonus dla starszych kapturków


OldMogłoby się wydawać, że to już koniec, ale dla tych najwytrwalszych mam niespodziankę. Na zakończenie wspomnę, że TIM Film Studio, wydawca wyżej recenzowanego filmu, wypuściło też zremasterowaną wersję oryginału z 1941 roku. Dlaczego nie poświęciłem temu filmowi oddzielnej recenzji? Ciężko jest obiektywnie opisać film, który wypuszczono prawie 70 lat temu. Standardem odbiega on znacznie od wszystkiego, co większość z Was widziała do tej pory w kinie. Opowieść jest bardzo okrojona w porównaniu do remake’u (film trwa 67 minut), akcja dzieje się w latach 40-tych, a klimatu nie czuć w nim ani trochę. Muzyka z tych czasów może wydawać się śmieszna. Efekty specjalne, ograniczające się do ubrania aktora w owłosione buty i rękawice imitujące wilcze łapska, urzekły mnie dogłębnie. Grę aktorską mógłbym porównać do seriali TVN-owskich typu Detektywi czy Sędzia Anna Maria Wesołowska. Całą produkcję ratuje nieco Lon Chansey Jr., odtwórca roli Larry’ego Talbota. Przynajmniej wyglądał na graną przez siebie postać. Mimo tego wszystkiego, co napisałem wyżej, muszę powiedzieć, że po obejrzeniu pierwszej wersji, bardzo miło oglądało mi się Wilkołaka z roku 2010. Tu gołym okiem widać, jak bardzo kinematografia idzie do przodu, jak zmieniają się trendy i jak mocno ewoluuje pojęcie grozy w kinie.

Komu mogę z czystym sumieniem polecić oryginał?

Jeżeli jesteś kimś, kto wiele o The Wolfman (2010) słyszał, uwielbiasz wilkołaki, oglądałeś wszystkie filmy o tej tematyce, jakie kiedykolwiek wyszły i wiesz, że wstydem jest nie znać pierwszego filmu o wilkołaku, to jest to pozycja dla Ciebie. Sam swojego czasu polowałem na Noc żywych trupów z lat 60-tych tylko dlatego, że wstydem jest dla miłośnika filmów o zombie nie znać tego obrazu.
Wydanie zremasterowanego Wilkołaka z 1941 roku to bardzo dobre posunięcie. Koneserzy kina grozy na pewno będą zachwyceni. Uważam jednak, że — abyśmy w pełni mogli spojrzeć na ewolucję na przykładzie The Wolfman — TIM Film Studio powinno dodać wersję sprzed prawie 70 lat do remake’u.