SurogaciWyobraźmy sobie świat w tak skomputeryzowany i zmechanizowany, że niemal wszystko robią za nas roboty. Nie musimy wychodzić  z domu, jesteśmy wolni od chorób i wypadków, a przestępczość niemal nie istnieje. Każdy z nas ma swój odpowiednik, który żyje za nas, a my jesteśmy szczęśliwi spędzając całe życie leżąc…

Powrót do przyszłości…

W taki właśnie świat przenosi nas film Jonathan’a Mostow’a (Terminator 3). Muszę powiedzieć, że taka wizja budzi mieszane uczucia. Reżyser postarał się byśmy zobaczyli na ekranie połączenie tego, co już znamy z tym, czego możemy doświadczyć w przyszłości. Poskutkowało to rozegraniem akcji w świecie przypominającym teraźniejszość, wymieszanym z zaawansowaną technologicznie przyszłością (skomputeryzowane centra dowodzenia, fabryki robotów czy choćby same roboty). Mnie, jako wątpliwemu fanowi filmów typu Blade Runner, bardzo odpowiadało takie rozwiązanie.


Skoro już mowa o scenografii, muszę powiedzieć, że ta w Surrogatach stoi na naprawdę wysokim poziomie. Komputerowe szlify, jakimi potraktowano plany zdjęciowe, pozwoliły uzyskać efekt tętniącego (nie)życiem miasta przyszłości. Dużym plusem jest jakość zdjęć kręconych w studio. Trzeba się mocno natrudzić, żeby znaleźć różnice pomiędzy zamkniętym planem zdjęciowym, a grafiką komputerową. Na szczęście nie są to już żenujące tapety, jak te nakładane na zielone tło za Leonidasem w 300.

-Skarbie umówisz się ze mną na randkę?
-Tak, ale pod warunkiem, że przyjdziesz z tym mięśniakiem…
Czyli kilka słów o fabule.

Niestety nie samymi efektami specjalnymi człowiek żyje. Siadając do Surrogatów” nie oczekiwałem niczego specjalnego. Nie liczyłem na niesamowitą, wielowątkową opowieść, zaskakujące zwroty akcji i wbijające w fotel zakończenie.
Miałem rację.

Panowie Michael Ferris i John D. Brancato, scenarzyści Surrogates mieli doprawdy imponujące ambicje. Starali się napisać thriller psychologiczny połączony z filmem kryminalnym, obfitującym w zagadki w sam raz dla Herculesa Poirota dwudziestego trzeciego wieku. Niestety napięcia żadnego nie uświadczyłem, a film ciągnął się miejscami jak flaki z olejem. Jeśli chodzi o motyw śledztwa, to faktycznie był, jeśli śledztwem nazywamy łażenie głównego bohatera z kąta w kąt i wypytywanie kolejnych jegomości o wskazówki, które zbliżą go do napisów końcowych. Owszem – znalazł się i zwrot akcji! …który był do przewidzenia już w początkach filmu. A zaskoczenie? Jak łatwo się domyśleć, nie jest to „Pila”, to i w fotel nie wciśnie.  Rodzi się zatem pytanie:  czy strona fabularna filmu posiada jakieś plusy? Cóż, posiada, jeżeli za plus uznamy fakt, że minusy nie przeszkodzą wielbicielom kina s-f w przyjemnym spędzeniu czasu przed telewizorem (przypuszczam, że inni nie sięgną po ten film). Fabularnie jest to po prostu przeciętna produkcja utrzymana w hollywoodzkim standardzie stawiania na efekty specjalne. Śmiem twierdzić, że znajdzie tylu zwolenników ilu przeciwników.

Niby gra i buczy, ale…

Umiejętnie dobrana muzyka jest kluczem do piorunującego wrażenia, jakie film mógłby zrobić na swoim odbiorcy. Wystarczy wspomnieć choćby niesamowite utwory Clinta Mansela w Requiem for a Dream, czy te John’a Williams’a z Szeregowca Ryana. Richard Marvin niestety nie dał rady podnieść poziomu tytułowych zamienników. Żaden z jego utworów specjalnie nie zapada w ucho. Sceny akcji okraszone są szybką, energiczną nutą przypominającą nieco instrumentalne granie połączone z elektronicznym brzmieniem, co daje –myślę – spore możliwości, których kompozytor niestety nie umiał wykorzystać. Gdyby ktoś puścił mi kilka utworów zaczerpniętych z różnych (średnio udźwiękowionych) filmów akcji i pod groźbą śmierci kazał odnaleźć muzykę z Surrogatów, nie czytalibyście teraz tego tekstu. Tyczy się to niestety całej ścieżki dźwiękowej. Można powiedzieć, że trzyma poziom filmu. Jest średnia do maksimum.

Kazali artyście rzeźbić śrubokrętem…

Bruce Whillis nie raz pokazał, że wyzwań się nie boi i bardzo dobry z niego aktor. Potrafi dobrze wcielić się w postać, nakreślić jej specyfikę i charakter, i wypaść w tym przekonująco. Dlaczego zatem Tom Greer, w którego wcielał się Whillis’ek był tak sztuczny jak jego żyjący pół godziny filmu Surrogat? Można by powiedzieć, że Bruce się starzeje. Że nie ma już takich jaj, jakie miał, kiedy był John’em McClain’em. Można by wysnuwać wnioski, że cierpi on na pewien rodzaj kryzysu i ciężko mu grać jak dawniej. To może być prawda. Tylko że rola Greera nie dawała możliwości, by to sprawdzić. Postać głównego bohatera Surrogatów była tak płytka, jak płytka była kałuża łez każdego, kto doszukiwał się tu psychologii postaci, czy choćby jakiegokolwiek ukazania osobowości. Nie było ku temu ani sposobności ani czasu. Scenarzyści powzięli wprawdzie desperackie próby ukazania uczuciowej strony detektywa powątpiewającego w sens tego świata. Z przykrością stwierdzam, że lepiej byłoby, gdyby zrobili z niego super-glinę w stylu Robocopa, bo o ludzkiej osobowości nie wiedzą zbyt wiele. Dialogi Greer’a z żoną miały ukazywać jego tęsknotę do miłości i ludzkich uczuć, a miast być refleksyjnymi, były miejscami zabawne. Ktoś może powiedzieć, że to przecież norma, że postacie w filmach akcji są płaskie. Na to ja odpowiem, że tym różni się Luc Besson od jakiegoś tam John’a D. Brancato, że ten pierwszy potrafi napisać świetny scenariusz akcji z doskonale naszkicowanymi, naturalnymi postaciami (patrz Uprowadzona), a ten drugi potrafi mieć takie ambicje.

„Wygląda na to, że jesteśmy zdani na siebie…”

Czy ja mogę  polecić Surrogatów? Zdecydowanie nie. Ale to dlatego, że pomimo całego, obiektywnego punktu widzenia, z jakiego starałem się ten film obejrzeć, jestem uprzedzony do produkcji typu: akcja; s-f. Czy zatem go odradzam? Nie. To nie jest zły film. A największą jego wadą jest to, że jest po prostu średni. Co nie zmienia faktu, że oglądało mi się go dość przyjemnie, wliczając w to śmianie się z niby to chwytających za serce scen, przeplatanych z masakrowaniem twarzy robotom. Na pewno każdy fan fantastyki, przyszłości i robotów znajdzie w nim coś dla siebie. W Waszym sercu zatem powinna się rozważyć decyzja, czy wydam nań 55 złotych, czy kupię sobie za nie, dajmy na to, bogatą kolekcję papierowych modeli do sklejania reklamujących najnowszego Terminatora. Jako człowiek młody i kochający życie, nie ośmielę się doradzić Wam wydania (lub nie) takiej sumy pieniędzy, na coś po obejrzeniu czego mogłaby Was najść ochota na transformacje w Hanibala Lectera i zapukanie do moich drzwi w celu wproszenia się na kolację. Bez względu na to czy powodem frustracji był żal za utraconymi pieniędzmi, czy też trwoga po obejrzeniu  u kolegi tego świetnego filmu, podczas gdy ten recenzent-bezguście kazał kupić jakieś papierowe Terminatory.

Autorem recenzji jest Piotr Mazurkiewicz.