EssentialW latach sześćdziesiątych Jerzy Skolimowski był jednym z najbardziej niezwykłych i utalentowanych twórców polskiego, a być może i światowego kina. Filmy takie jak „Rysopis”, „Walkower” czy „Bariera” zagwarantowały mu uznanie i miano prawdziwego, filmowego odkrycia, docenionego także przez krytyków zagranicznych. Dość powiedzieć, iż niekiedy porównywano go do Michelangelo Antonioniego. Karierę przekreśliła polska cenzura, pośrednio zmuszając go do emigracji. Po latach umiarkowanych sukcesów na usta światowej krytyki powrócił filmem „Essentials Killing” – próbą zmierzenia się z tematyką polityczną i aktualną w tamtym czasie kwestią tajnych więzień CIA. Film podzielił krytykę i widzów – jedni dostrzegali w obrazie ważny komentarz, inni – egzaltowany śmieć.

Podstawowym problemem tego obrazu jest niedookreślenie – niemal do końca nie wiadomo, czym tak naprawdę ma być. Sam początek filmu skłania ku odczytaniu czysto politycznemu: oto widzimy Mohammeda, który zabija trzech amerykańskich żołnierzy, trafia do więzienia, gdzie jest przesłuchiwany i torturowany, a następnie ucieka z transportu i włóczy się po ośnieżonych lasach, zaszczuty przez ścigających go żołnierzy. Nietrudno dostrzec w tej historii odniesienie do realnych wydarzeń i problemów; wszak nawet dziś rzecz ta budzi zrozumiałe kontrowersje. Mohammed jest całkowitą enigmą – nie wiadomo, czy naprawdę był islamskim bojownikiem, czy też może zabił z powodu przerażenia sytuacją; ta kwestia nie ma jednak żadnego znaczenia dla przesłuchujących go: wychodząc z oczywistego założenia, z góry oceniają go jako niebezpiecznego terrorystę.

Jednak ten obraz systemu represji, któremu poddawana jest jednostka, szybko pęka i schodzi na dalszy plan. Kiedy bohater ucieka z konwoju, rozpoczyna się jego długa ucieczka w nieznane poprzez śnieżne piekło, a reżyser rezygnuje z realistycznego przedstawienia na rzecz narracji bardziej zmetaforyzowanej. Obserwujemy jak człowiek wyrwany ze swojego świata zostaje skonfrontowany z nowym, całkowicie obcym środowiskiem, ścigany przez oddział bezimiennych, zunifikowanych żołnierzy. Film przywodzi na myśl „Niepokonanych” Petera Weira – jednak gdy bohaterowie filmu Australijczyka walczą z przyrodą, mają przed sobą jakiś określony cel, który napędza ich działania. W przypadku Mohammeda nic takiego nie istnieje. Widz obserwuje jak mężczyzna rozpaczliwie walczy o przeżycie, ścierając się ze śniegiem i mrozem, odżywiając się mrówkami i korą drzew; jak dociera do granic człowieczeństwa, w zamroczeniu atakując kobietę z dzieckiem i bez litości zabijając każdego, kto stanie mu na drodze. Wszystko to jednak tylko odsuwa moment nieuchronnej klęski – bo gdzież niby Mohammed mógłby dojść? Gdzie się skryć? Bohater (grany przez znakomitego Vincenta Gallo) przez cały film nie wypowiada ani słowa. Do kogóż jednak mógłby mówić, całkowicie osamotniony, balansujący na granicy załamania fizycznego i psychicznego? Całkowicie obcy w świecie, widzi dla siebie tylko jedno rozwiązanie: ciągłą ucieczkę i walkę z Innym, z którym nie może się porozumieć w żaden sposób. Ta samotność i zagubienie – podkreślane przez zdjęcia ośnieżonych lasów i pól, wśród których Mohammed jest tylko niewiele znaczącym punktem – spychają go na samo dno człowieczeństwa, nie dając żadnych szans i nadziei.

To szaleństwo udziela się zresztą po trosze także i widzowi, kiedy próbuje racjonalizować działania bohatera. Skolimowskiemu nie raz zarzucano, iż zrobił film piękny, ale nielogiczny. Jest w tym sporo prawdy: już sama konstrukcja filmu nosi znamiona tego braku zdecydowania – skoro chciał stworzyć film polityczny, po co ta metaforyka? A jeśli marzył mu się obraz o wędrówce i powolnej degradacji człowieka, jaki sens ma polityczna otoczka? Tych nielogiczności jest zresztą o wiele więcej (choćby strój bohatera, który wydaje się być impregnowany na brud i śmiertelna rana, która nie wiadomo skąd się wzięła), ale błędem byłoby mniemać, iż film jest tylko zbiorem dziwacznych, bezsensownych scen. Już w „Barierze” Skolimowski pokazał, że blisko mu do nowofalowców, a symbol i metafora, balansujące niekiedy na granicy zrozumiałości, nie są mu obce. W tym kontekście niezwykłego piękna nabiera ostatnia sekwencja, kiedy grana przez Emmanuelle Seigner (swoją drogą bardzo ciekawa rola) głuchoniema mieszkanka wsi przygarnia pod swój dach na wpół żywego bohatera. Jest coś niesamowitego w tym spotkaniu dwójki niemych, wykluczonych postaci – jej, obcej ze względu na kalectwo i jego, obcego przez pochodzenie i kulturę. Gest dobrego samarytanina ma w sobie siłę cichego porozumienia, zawiązanego bez słów, ale także czegoś w rodzaju ostatniej przysługi, przed wyprawieniem się na drugą stronę.

„Essentials Killing” to specyficzny film, pełen dwuznaczności. Z jednej strony piękny wizualnie, ujmujący rozwiązaniami formalnymi i świetnie zagrany, operujący ciekawymi symbolami i pozwalający na różnorakie interpretacje. Z drugiej pełen błędów logicznych, miejscami toporny i serwujący widzowi anachroniczne stereotypy (głupi żołdak, zapadła polska wieś), nie wspominając już o niepotrzebnym upolitycznieniu, sprawiającym wrażenie dodanego dla reklamy. Czy warto go obejrzeć? Zdecydowanie tak – choćby po to, żeby wyrobić sobie własne zdanie. Czy jednak za kilka lat ludzie będą go pamiętać, choćby przez pryzmat tematu politycznego? Mimo wszystko jakoś w to wątpię.

PS. W kwestii wydania DVD – jeśli dystrybutor określa film jako znakomity, najbardziej znaną polska produkcję itp., powinien się chociaż postarać, aby wydanie było godne poziomu filmu. Tymczasem tego, co otrzymujemy nie można opisać słowem innym niż żenada: króciutki pokaz tworzenia efektów specjalnych (bez żadnych komentarzy) i galerię zdjęć, z których połowę można zobaczyć na tylnej okładce pudełka. Rozumiem, że większość polskich widzów film spiraci, więc nie ma sensu się starać, ale bez przesady…

 

{youtube}_0CR2N4xbfQ{/youtube}