W „Bez twarzy” Woo zdaje się nieszczególnie przejmować czymś takim jak „realizm”, „zdrowy rozsądek” czy „umiar”. Zamiast tego oferuje kolejne dawki adrenaliny, nagłe zwroty akcji i mnóstwo, mnóstwo iście komiksowego przerysowania, niekiedy balansującego na granicy naiwności czy kiczu. Gdyby porównywać „Bez twarzy” do innych produkcji, z pewnością bliżej byłoby im do „Szklanej pułapki” (1988) niż np. „Tożsamości Bourne’a”.(2002). Ale w tym przypadku ta przesada w żaden sposób nie przeszkadza, budując w filmie charakterystyczny, iście karnawałowy klimat podporządkowany jednemu celowi: maksymalnej, intensywnej rozrywce. W efekcie widz bez bólu łyka te fanaberie: przeszczepienie twarzy i zmianę sylwetki, namagnesowane więzienie z hiszpańskimi butami nowego wieku, złote pistolety Troya czy niekończące się strzelaniny z dziesiątkami trupów i kuloodpornych bohaterów, naparzających z dwóch spluw jednocześnie i samodzielnie masakrujących zastępy wrogów bez konieczności zmiany magazynków. Zwłaszcza w kwestii bohaterów Woo pojechał po bandzie: ot, mamy dobrego gliniarza i złego psychola, odpowiedzialnego ojca i faceta, którego brutalności dorównuje tylko inteligencja – standard filmów akcji, schemat sprawdzony, ale nieco nudny. Tak więc zamieńmy ich miejscami, każmy grać rolę tego drugiego i obserwujmy, jak sobie radzą z cudzym życiem, aż do wielkiego finału, obowiązkowo odbywającego się w kościele, z akompaniamentem huku wystrzałów i towarzystwem białych gołębi.
Jednak cały ten myk z zamianą twarzy nie byłby tak udany i elektryzujący, gdyby nie Nicolas Cage i John Travolta w rolach dwóch nienawidzących się zabijaków. Wbrew pewnej tendencji czy też modzie każącej przy każdej możliwej okazji gnoić jednego albo drugiego, trzeba im oddać sprawiedliwość: w „Bez twarzy” wypadli rewelacyjnie, być może właśnie z powodu owej przesady, jaka wpisana jest w ten film. Nie da się bowiem ukryć, że i Cage, i Travolta cały czas szarżują niczym byk na torreadora, zupełnie jakby nie obowiązywały ich żadne zasady czy ograniczenia. Szelmowskie uśmiechy, szatański rechot, seksualne podteksty i bombastyczne groźby – niczego w tej materii nie brakuje. Paradoksalnie jednak wypada to doskonale: sceny, gdy Troy (Cage) w przebraniu księdza robi pogo do utworu kościelnego chóru; kiedy Archer (Cage) szczerzy się do lustra po zażyciu dragów lub gdy Castor (Travolta) instruuje „swoją” córkę, jak radzić sobie z namolnym kochankiem – takich momentach szaleństwo niemal wylewa się z nich strumieniami, podczas gdy widz odczuwa dziwną mieszankę wesołości, zażenowania i przerażenia. Nie zmieniają tego nawet wolniejsze momenty, gdy obaj panowie słodzą sobie a propos swoich twarzy. Żałuję tylko, że Cage nie zagrał Troya od początku do końca: mimo złowrogiego spojrzenia Travolty, to jednak Nicolas, ze swoimi rybimi oczkami nadawał się do tego idealnie. Ale cóż, najwyraźniej reżyser potrzebował dla Archera wyrazu twarzy zbitego mopsa…
Z recenzji może wyzierać nieco niepokojący obraz filmu: szalonego, nieco karykaturalnego, przesadzonego, może wręcz pastiszowego. I byłaby to prawda – przynajmniej częściowo. Bowiem obok tego przerysowania znajdują się nieco bardziej „tradycyjne” wartości: szybka akcja, efektowne pościgi i strzelaniny, odrobina napięcia i humoru, niezłe aktorstwo i zdjęcia, a przede wszystkim mnóstwo dobrej zabawy. Bez napuszenia, nadmiernej powagi i dodanego na siłę wątku społecznego. Nie jest to oczywiście arcydzieło, ale solidna fabryczka adrenaliny zbudowana na dobrym, pełnym testosteronu fundamencie. Nawet, jeśli ktoś nie lubi odtwórców głównych ról, niech po film sięgnie – a nuż się przekona. Ja byłem bardzo zadowolony.