altPrzedstawiamy wam fragment książki Bezduszna, autorstwa Gail Carriger!

Doskonała lektura, która rozbawi, wzruszy i oczaruje każdego miłośnika wampirów i wilkołaków.Niezwykła atmosfera Londynu u schyłku XIX wieku pełna intryg, nowoczesnych wynalazków, wszechobecnej mody na gorsety i turniurę oraz angielskiej herbaty.„Bezduszna” to powieść w klimacie książek Jane Austen z miejską fantastyką w tle. Po pierwsze, Alexia nie ma duszy. Po drugie, jest starą panną, której ojciec był Włochem, a  teraz nie żyje. Po trzecie, została zaatakowana przez wampira, co stanowi oburzające naruszenie zasad dobrego wychowania.A dalej? Sprawy lecą na łeb, na szyję, gdyż ów wampir przypadkowo ginie z jej ręki, a nieznośny lord Maccon (hałaśliwy, gburowaty i zabójczo przystojny wilkołak) z rozkazu królowej Wiktorii wszczyna śledztwo.Jedne wampiry znikają, inne pojawiają się znienacka, jakby wyrastały spod ziemi, a podejrzenia padają na Alexię. Czy nasza bohaterka zdoła rozwiązać zagadkę skandalu, który wstrząsnął londyńską socjetą? Czy charakterystyczna dla bezdusznych umiejętność neutralizowania sił nadprzyrodzonych okaże się pomocna, czy raczej przysporzy jej wstydu? I co najważniejsze – kto naprawdę zawinił? I czy podadzą ciasto z kajmakiem?

 


GailCarriger  pisze, by odreagować smutne dzieciństwo. Wyrwała się z prowincji i wyruszyła w podróż po Europie, mimochodem uczęszczając po drodze do paru szkół. Obecnie rezyduje w Koloniach wraz z haremem ormiańskich kochanków i pokaźnym zapasem londyńskiej herbaty. „Bezduszna” jest debiutem literackim pisarki. Kolejne części serii Protektorat parasola to książki: „Changeless”i „Blameless”, ukażą się wkrótce nakładem Prószyński Media Sp. z o.o.

Fragment

Alexia zrozumiała ze wstydem, że nie pozostaje jej nic innego, jak chyłkiem wymknąć się z własnego domu; wszak nie wypadało mówić mamie, iż zamierza złożyć wieczorną
wizytę w wampirzym ulu. Floote pomógł jej urzeczywistnić ten plan, nie kryjąc przy tym bynajmniej, co o tym myśli. Został lokajem Alessandro Tarabottiego, zanim jeszcze Alexia
pojawiła się na tym świecie, w związku z czym posiadał wiedzę nie tylko w zakresie swojego fachu, ale też innych, bardziej pokrętnych dziedzin. Narzuciwszy na „panienkę” starą pelerynę podkuchennej, wyprowadził ją drzwiami dla służby i zapakował do wynajętego powozu, zachowując przy tym wymowne, acz ze wszech miar kompetentne milczenie. Koła zaturkotały na ulicy. Nie zważając na fryzurę i kapelusz, panna Tarabotti wysunęła głowę przez okno. Księżyc, coraz bardziej pękaty, nie zdążył jeszcze wzejść
ponad dachami budynków. Wydało jej się, że widzi w górze samotny sterowiec, który przed wieczornym lądowaniem oddawał ostatni pokłon gwiazdom i miastu. I ten jeden
jedyny raz nie zazdrościła pasażerom ich podniebnych wojaży. Wysoko w górze ziąb musiał panować okrutny; Londyn nie słynął z balsamicznych wieczorów. Alexia
zadrżała i przymknęła okno. Powóz przystanął wreszcie pod względnie szacownym
adresem w jednej z modniejszych dzielnic miasta, do której nikt z kręgu jej znajomych raczej nie zaglądał. Przewidując krótkie spotkanie, zapłaciła woźnicy, aby zaczekał, a następnie wbiegła po schodkach, unosząc wysoko rąbek najlepszej wizytowej sukni w szaro-zieloną kratę. Młoda pokojówka otworzyła drzwi i dygnęła na powitanie.
Była niemalże zbyt ładna, z włosami w odcieniu starego złota i fiołkowymi oczami, a w czarnej sukience i białym fartuszku wyglądała jak spod igły.
– Panna Tahabotti? – zapytała z silnym francuskim akcentem.
Alexia kiwnęła głową, odruchowo wygładzając suknię.
– Hrabina czeka na panią. Phoszę tędy. – Pokojówka poprowadziła ją długim korytarzem. Poruszała się z wdziękiem tancerki, jakby płynęła nad podłogą. Alexia poczuła
się przy niej wielka, ciężka i niezdarna. Dom nie różnił się zbytnio od jemu podobnych, przy czym urządzono go może z większym przepychem i wyposażono
we wszelkie nowoczesne udogodnienia. Panna Tarabotti mimowolnie porównała go do rezydencji księżnej Snodgrove: tu dostatek i świetność przejawiały się na każdym
kroku, ale bez ostentacji – po prostu się to czuło, i już. Dywany były grube i miękkie, w harmonizujących odcieniach głębokiej czerwieni, sprowadzone zapewne
przed trzystu laty z imperium otomańskiego. Na ścianach wisiały dzieła najwybitniejszych artystów, niektóre bardzo stare, ale były wśród nich również płótna podpisane
nazwiskami malarzy znanych Alexii z zapowiedzi prasowych. Na wykwintnych mahoniowych meblach pyszniły się cudne rzeźby: rzymskie popiersia z kremowego
marmuru, inkrustowane lazurytem bóstwa egipskie oraz współczesne posągi z granitu i onyksu. Za zakrętem panna Tarabotti znalazła się w holu pełnym lśniącej maszynerii,
wyeksponowanej tak jak wcześniej dzieła sztuki. Ujrzała tam pierwszą maszynę parową, a także srebrne i złote monocykle oraz (aż jej tchu zabrakło z wrażenia) maszynę
różnicową. Wszystko wypolerowane i dobrane z bezbłędną precyzją, a każdy przedmiot zajmował powierzoną mu przestrzeń z należną powagą i dostojeństwem. Całość
budziła większy podziw aniżeli jakiekolwiek muzeum, które przyszło jej odwiedzić – a Alexia bardzo lubiła muzea. Wszędzie roiło się od trutni, wystrojonych i miłych
dla oka, pochłoniętych spełnianiem zachcianek swoich państwa i dostarczaniem im wieczornej rozrywki. Oni również stanowili poniekąd dzieła sztuki, odziani
z powściągliwą elegancją pod kątem wystroju i ściśle wyselekcjonowani.
Alexia nie miała duszy, aby w pełni docenić to, co ukazało się jej oczom. Miała jednak wyczucie stylu, toteż jej zdenerwowanie sięgnęło zenitu. Zakłopotana strzepnęła
suknię – chyba zostanie uznana za nie dość wyszukaną. Następnie wyprostowała plecy i uniosła głowę. Pospolita, śniada stara panna jej pokroju nie może mierzyć się z takim
przepychem, może jednak wykorzystać własne atuty. Dlatego lekko wypięła pierś i odetchnęła głęboko. Pokojówka otworzyła przed nią drzwi przestronnego
salonu, po czym dygnęła i odeszła bezszelestnie po czerwonym dywanie, kołysząc biodrami.

– Ach, panna Tarabotti! Witamy w ulu westminsterskim. Kobieta, która wyszła jej naprzeciw, zupełnie przeczyła oczekiwaniom Alexii. Była niska, pulchna i swojska, o różanych policzkach i roziskrzonych oczach jak bławatki. Wyglądała jak pasterka żywcem wyjęta z renesansowego obrazu. Alexia odruchowo rozejrzała się za jej trzódką.
Jak się okazało, nie bez racji.
– Hrabina Nadasdy? – spytała z wahaniem.
– Ależ tak, moja droga! Poznaj proszę lorda Ambrose’a.
A to doktor Caedes. Tamten dżentelmen to jego wysokość
książę Hematolu, a pannę Dair pani zna. – Mówiąc to, wskazywała kolejno na wymieniane osoby. Jej ruchy zdawały się pełne wdzięku, a zarazem wymuszone, jakby przećwiczyła je wielokrotnie, tak jak lingwista ćwiczy wymowę słów w obcym języku. Z wyjątkiem panny Dair, która posłała pannie Tarabotti miły uśmiech z szezlonga, nikt nie sprawiał wrażenia szczególnie ucieszonego jej widokiem. Panna Dair była jedynym trutniem w salonie; Alexia nie miała wątpliwości, że pozostali są wampirami. Żadnego z nich nie znała bliżej, kojarzyła jedynie nazwisko doktora Caedesa, na które natknęła się podczas swych  potajemnych lektur. – Miło mi państwa poznać – powiedziała uprzejmie.Z gromadzeni wydali z siebie konwencjonalny pomruk. Lord Ambrose okazał się rosłym, niezwykle przystojnym mężczyzną i wyglądał dokładnie tak, jak według romantycznego
podlotka wampir wyglądać powinien – czyli był mrocznym, posępnym arogantem o orlich rysach i przepastnym spojrzeniu. Doktor Caedes też był wysoki, ale chudy
jak tyczka, o przerzedzonych włosach zatrzymanych w pół odwrotu przez metamorfozę. Miał przy sobie lekarską torbę, lecz Alexia wiedziała, iż szczycił się dokonaniami z zakresu
inżynierii raczej niż medycyny, i to one zapewniły mu członkostwo w Towarzystwie Królewskim. Ostatni z wymienionych wampirów, książę Hematolu, wręcz ostentacyjnie
nie rzucał się w oczy, co od razu nasunęło jej skojarzenie z profesorem Lyallem, budząc natychmiastową czujność i odruchowy szacunek względem jego osoby.
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, moja droga, chciałabym uścisnąć twoją dłoń. – Królowa znienacka przysunęła się z nadprzyrodzoną zwinnością. Tego Alexia się nie spodziewała. Hrabina Nadasdy wyglądała z bliska jakby mniej swojsko i nie ulegało wątpliwości, że jej pokraśniałe policzki to dzieło różu, a nie promieni słonecznych. Pod grubą warstwą kremu i pudru twarz nosiła trupioblady odcień, a oczy były
pozbawione blasku; zdawały się odbijać światło jak ciemne szkło, używane przez astronomów do obserwacji Słońca. Panna Tarabotti cofnęła się o krok.
– Musimy potwierdzić pani stan – wyjaśniła królowa, nie przerywając natarcia.
I mocno chwyciła Alexię za nadgarstek. Jej mała dłoń okazała się nadspodziewanie silna. Nagle większość jej siły ulotniła się bez śladu i pannie Tarabotti przeszło przez
myśl, czy kiedyś, dawno temu, hrabina Nadasdy aby rzeczywiście nie była pasterką.
Wampirzyca uśmiechnęła się szeroko. Kły znikły.

– Stanowczo sprzeciwiam się takiemu działaniu, wasza wysokość. Niech wszyscy wiedzą, że takie podejście do sytuacji budzi mój gwałtowny sprzeciw – oznajmił lakonicznie lord Ambrose. Alexia nie była pewna, czy bardziej złości go obecność nadludzkiej, czy może sposób, w jaki jej bliskość wpłynęła na królową. Hrabina Nadasdy puściła nadgarstek gościa. Kły wróciły na swoje miejsce; były długie i cienkie, o lekko zakrzywionych
końcówkach, przywodzących na myśl drut kolczasty. Szybko jak błyskawica rzuciła się w bok i zamachnęła krogulczą dłonią. Na twarzy lorda Ambrose’a pojawiła się krwawa szrama.
– Nie waż się mi sprzeciwiać, mój synu. Lord Ambrose pochylił ciemnowłosą głowę, a płytka rana zasklepiła się i znikła bez śladu.
– Wybacz, królowo. Troszczymy się tylko o twoje bezpieczeństwo.
– I dlatego jesteście moimi praetoriani. – W nieoczekiwanym przypływie łaskawości pogłaskała go po policzku, który przed chwilą rozorała szponami.
– Ma rację. Pozwalasz, żeby cię dotknęła, a z chwilą gdy stajesz się śmiertelna, wystarczy jeden celny cios.
– Tym razem odezwał się doktor Caedes. Mówił nieco nazbyt wysokim, z lekka szeleszczącym głosem, jak osa, nim rozbrzęczy się na całego. Ku zdumieniu Alexii hrabina nie zareagowała tak gwałtownie jak poprzednim razem. Uśmiechnęła się tylko, ukazując kły. Alexia zastanowiła się w przelocie, czy zostały specjalnie opiłowane.

– A jednak stoi przed nami, jak gdyby nigdy nic. Jesteście za młodzi, by pamiętać, do czego zdolni są tacy jak ona.
– Owszem, pamiętamy – wtrącił książę Hematolu. Mówił spokojniej niż pozostali, lecz głosem o wyjątkowo przykrym brzmieniu, cichym i syczącym jak para uciekająca z czajnika. Królowa ula ujęła pannę Tarabotti pod rękę. Szybko wciągała powietrze, jakby Alexia wydzieliła woń niemiłą, acz niemożliwą do określenia.
– Ze strony nadludzkich kobiet nic nam nie groziło, to mężczyźni stanowili zagrożenie. – I dorzuciła konspiracyjnym szeptem pod adresem gościa: – Mężczyźni lubią polować, nieprawdaż?
– Nie martwi mnie zdolność zabijania. Wręcz przeciwnie – odezwał się cicho książę.
– W takim razie to panowie winniście jej unikać, nie ja – odrzekła chytrze królowa.
Lord Ambrose roześmiał się obłudnie. Panna Tarabotti zmrużyła oczy.
– Wy mnie tu zaprosiliście. Nie chcę się narzucać i nie zgadzam się, by traktowano mnie jak intruza. – Wyszarpnęła rękę z uścisku królowej i skierowała się do wyjścia.
– Czekaj! – zawołała królowa ostrym tonem.
Panna Tarabotti ani myślała przystanąć. Strach ścisnął ją za gardło i zrozumiała, co czuje mucha w pajęczej sieci. Zatrzymała się, widząc, że nie ma wyjścia; lord Ambrose
zwinnie zagrodził jej drogę i uśmiechnął się szyderczo, wysoki i niemożliwie przystojny. Alexia doszła do wniosku, że zdecydowanie woli wielkość w wydaniu lorda
Maccona, gburowatą i nieoszlifowaną.
– Z drogi, łaskawco! – syknęła, ubolewając nad brakiem parasolki. Czemu, ach czemuż zostawiła ją w domu? Przydałoby się dźgnąć go tu i ówdzie. Panna Dair wstała i podeszła bliżej, z blond lokami i zatroskanym spojrzeniem niebieskich oczu.
– Panno Tarabotti, proszę. Niechże pani jeszcze nie wychodzi.
To tylko wspomnienia biorą górę nad cierpliwością. – Spojrzawszy na lorda Ambrose’a gniewnie, zdecydowanie ujęła Alexię za łokieć i zaprowadziła ją do krzesła.
Panna Tarabotti dała za wygraną i usiadła z szelestem tafty, czując się jeszcze bardziej nieswojo, dopóki królowa nie usadowiła się naprzeciw niej. Panna Dair zadzwoniła na pokojówkę i w progu stanęła śliczna Francuzka.
– Podwieczorek, Angelique.
Dziewczyna znikła, aby wrócić po chwili z wózkiem zastawionym filiżankami, imbrykiem, a także półmiskiem z kanapkami z ogórkiem, piklami, kandyzowaną skórką cytryny i biszkoptem. Hrabina Nadasdy nalała herbatę. Panna Tarabotti piła z mlekiem, panna Dair z cytryną, a wampiry z kapką jeszcze ciepłej krwi z kryształowego dzbanka. Alexia wolała nie zastanawiać się nad pochodzeniem tego dodatku, po czym wrodzona dociekliwość nasunęła jej myśl, co by się zdarzyło, gdyby dzbanek zawierał krew istoty nadludzkiej.
Czy podziałałaby jak trucizna, czy może zmieniłaby ich w śmiertelników, choćby na krótko? Alexia i panna Dair sięgnęły po kanapki, lecz nikt z pozostałych nie zechciał im towarzyszyć. W przeciwieństwie do lorda Akeldamy tutejsze wampiry nie doceniały smaku jedzenia bądź nie czuły się w obowiązku kosztować dla towarzystwa.
Widząc, że gospodyni nie je, Alexia poczuła się skrępowana, lecz apetyt wziął górę. Jadła bez pośpiechu, popijając małymi łyczkami z pięknej, niebiesko-białej porcelanowej
filiżanki, i nawet poprosiła o dolewkę. Herbata, podobnie jak wszystko w tym domu, była najwyższej jakości. Hrabina Nadasdy zwlekała z podjęciem konwersacji
do czasu, aż gość znalazł się w połowie kanapki z ogórkiem. Rozmawiały o błahostkach: nowej sztuce na West Endzie, niedawnej wystawie obrazów, zbliżającej się pełni.
Pełnia była dla pracujących wampirów istnym świętem, wilkołaki bowiem siłą rzeczy znikały im z oczu. – Słyszałam, że opodal domu Snodgrove’ów otwarto nowy klub dla panów – oznajmiła panna Tarabotti w duchu dotychczasowej wymiany zdań. Hrabina Nadasdy wybuchnęła śmiechem.
– Domyślam się, że księżna odchodzi od zmysłów. Taki cios dla reputacji dzielnicy! Powinna się cieszyć; jeśli chcecie znać moje zdanie, mogło być o wiele gorzej.
– Mogli przecież założyć drugie Boodles – zachichotała panna Dair, która chyba wyobraziła sobie minę księżnej na widok ziemian przesiadujących w sąsiedztwie.
– Lub, o zgrozo, Claret’s – dorzucił książę. Był to klub otwarty dla wilkołaków.
Wszystkie wampiry jak na komendę ryknęły śmiechem. Żart był mocno niewybredny, ale nie krępowały się obecnością gościa.
Panna Tarabotti uznała w jednej chwili, że nie lubi księcia Hematolu ani trochę.
– Skoro mowa o księżnej Snodgrove… – Królowa ula zręcznie skierowała rozmowę na temat, który interesował ją najbardziej. – Cóż takiego zdarzyło się na balu przedwczoraj,
panno Tarabotti? Alexia uważnie odstawiła filiżankę na spodek i z lekkim brzękiem umieściła je na wózku.
– Gazety wyczerpująco opisały to zdarzenie.
– Przy czym w żadnej nie było wzmianki o pani – wtrącił lord Ambrose.
– Ani że zmarły młodzieniec był nadprzyrodzonym
– dorzucił doktor Caedes.
– Nie wspominając o tym, że to pani zadała śmiertelny cios. – Hrabina Nadasdy usiadła wygodniej, z lekkim uśmiechem na miłej okrągłej twarzy. Uśmiech nie pasował do czterech kłów, a tym bardziej wgłębień, które pozostawiały na wypukłych, pasterskich wargach. Panna Tarabotti usiadła z założonymi rękami.
– Wydajecie się dobrze poinformowani. Do czego jestem wam potrzebna?
Nikt nie odpowiedział.
– To był wypadek – mruknęła Alexia, opuszczając ręce. Ugryzła kawałek biszkopta, chociaż prawie nie czuła smaku.
A szkoda, zwykle ciastko bowiem było wyborne i warte grzechu: puszysta gąbka z marmoladą domowej roboty i karmelizowaną, migdałową pastą z wierzchu.
Ta gąbka wydawała się sucha, a pasta zgrzytała w zębach.
– Czyste pchnięcie prosto w serce – przypomniał zgromadzonym doktor Caedes.
– Zbyt czyste – odparowała Alexia bez namysłu. – Prawie nie krwawił. Nie próbujcie mydlić mi oczu bezpodstawnymi oskarżeniami. To nie ja doprowadziłam go do śmierci
głodowej. – Nikt o zdrowych zmysłach nie nazwałby panny Tarabotti mimozą; atakowana, odpłacała z nawiązką. Być może działo się tak za sprawą jej nadludzkich właściwości;
możliwe jednak, że wynikało po prostu z oślego uporu. Mówiła zdecydowanie, jakby miała do czynienia z nadąsanym dzieckiem. – Był karygodnie zaniedbany. Nie nauczono go niczego, nie wiedział nawet, kim jestem. – Gdyby nie dzieląca je odległość, Alexia zapewne dźgnęłaby królową palcem w mostek. Podrap mnie, pomyślała wyzywająco. Tylko spróbuj! Hrabina Nadasdy wyglądała na zdziwioną; nie spodziewała się takiego obrotu sprawy.
– Nie był jednym z moich! – zaoponowała na swoją obronę. Panna Tarabotti stanęła z wyprostowanymi plecami, ucieszona z przewagi – tylko lord Ambrose i doktor Caedes
przewyższali ją wzrostem.
– Po co te gierki, czcigodna? Wiem od lorda Maccona, że zabity nosił twój zapach. Ty musiałaś go zmienić albo zrobił to ktoś z twojego potomstwa. Nie masz prawa obarczać
mnie odpowiedzialnością za własną lekkomyślność, zwłaszcza że działałam w samoobronie. – Uniosła palec, aby jej nie przerywano. – Umiem bronić się lepiej niż
większość śmiertelnych, to prawda, ale nie ponoszę winy za wasze zaniedbania.
Lord Ambrose syknął, ukazując kły.
– Za daleko się posuwasz, bezduszna. Panna Dair wstała z ręką przyciśniętą do ust, wstrząśnięta takim grubiaństwem. Szeroko otworzyła oczy jak spłoszony zając i spoglądała to na Alexię, to na hrabinę. Panna Tarabotti postanowiła nie zważać na lorda
Ambrose’a, co okazało się nadzwyczaj trudne, bo nogi ją świerzbiły i miała ochotę umknąć za fotel. Opanowała się z wysiłkiem. To nadludzcy polowali na wampiry, a nie
odwrotnie. Teoretycznie biorąc, lord Ambrose był jej prawowitą ofiarą i to on winien trząść się za fotelem! Oparła się o wózek z podwieczorkiem i nachyliła w stronę królowej.
Próbowała górować na podobieństwo lorda Maccona, podejrzewała jednak, że kraciasta suknia i obfita pierś psują efekt.
Siląc się na obojętność, z całej siły dziabnęła widelcem drugi kawałek ciasta. Metal zgrzytnął o talerz. Panna Dair podskoczyła.
– Nie myli się pani co do jednego, panno Tarabotti.
To jest nasz problem – odezwała się królowa. – Problem ula. Pani nie powinna się mieszać. BUR też nie, ale to nieuniknione. Przynajmniej dopóki nie ustalimy więcej szczegółów.
Wara wilkołakom z ich brudnymi łapami!
– Zatem to nie pierwszy taki przypadek? – podchwyciła skwapliwie panna Tarabotti.
Hrabina Nadasdy rzuciła jej szydercze spojrzenie.
– Im więcej wie BUR – podjęła Alexia – tym łatwiej
będzie ustalić, jak i dlaczego tak się dzieje.
– To wewnętrzna sprawa ula, ministerstwu nic do tego – ucięła królowa.
– Chyba że po mieście włóczą się bezimienni tułacze. Wówczas to sprawa ministerstwa. Wolałabyś wrócić do wieków ciemnych, kiedy ludzie bali się ciebie, a nadludzcy czyhali na twoją skórę? Wampiry muszą przynajmniej udawać, że podlegają rządowi, to jedna
z regulacji BUR-u. Ja o tym wiem, i ty również. Wszyscy w tym pokoju o tym wiedzą! – oznajmiła kategorycznie panna Tarabotti.
– Tułacze! Nie mówmy o tułaczach, wstrętnych, zepsutych szaleńcach, ot co. – Hrabina Nadasdy przygryzła wargę. Na twarzy jednej z najstarszych nieśmiertelnych
w Anglii był to dziwny grymas. Widząc to, Alexia nagle zrozumiała, w czym rzecz.
Królowa ula trzęsła się ze strachu. Podobnie jak lord Akeldama, chciała wiedzieć, co dzieje się na jej terytorium. Setki lat doświadczenia nadawały każdemu wydarzeniu
aurę nudy i przewidywalności, tymczasem oto działo się coś, czego nie rozumiała. A wampiry nie lubią niespodzianek.
– Powiedz mi, proszę… – zaczęła panna Tarabotti łagodniejszym tonem, który na lorda Maccona działał niezawodnie; być może sekret obcowania z nadprzyrodzonymi
tkwił w pozornej uległości. – Ilu ich było?
– Miej się na baczności, królowo – ostrzegł książę Hematolu.
Hrabina Nadasdy westchnęła. Spojrzała na swych towarzyszy, kolejno zatrzymując na nich wzrok.
– Trzech w ciągu ostatnich dwóch tygodni – przyznała wreszcie. – Udało nam się złapać dwóch. Nie znają się na etykiecie, są zdezorientowani i umierają w ciągu paru
dni, na przekór naszym wysiłkom. Tak jak pani powiedziała, nie wiedzą nic o groźbie nadludzkich, o szacunku należnym królowej ula ani nawet o urzędzie potentata.
Nie wiedzą o BUR-ze ani jego przepisach. Zupełnie jakby wyskakiwali, w pełni ukształtowani, na ulice Londynu jak Atena z głowy Zeusa.
– Atena była boginią wojny – wtrąciła Alexia nerwowo.
– W ciągu moich kilkuset lat nic takiego nie miało miejsca. Nasze ule istniały na tej maleńkiej wyspie przed nastaniem ludzkich rządów. System feudalny opierał się na zależnościach watahy i ula, a Imperium Rzymskie przejęło od naszych swoją skuteczność i organizację. Struktura ula to coś więcej aniżeli instytucja; to instynkt nadprzyrodzony.
Żaden wampir nie rodzi się poza ulem, ponieważ tylko królowa może dokonać metamorfozy. To nasza największa siła, a zarazem największa słabość. – Hrabina
popatrzyła na swoje drobne dłonie. Panna Tarabotti nie odzywała się w czasie tej przemowy, nie spuszczając wzroku z twarzy gospodyni. Hrabina bała się naprawdę, ale jej strach podszyty był zachłannością. Tworzyć wampiry bez królowej! Ul pragnął wiedzieć, jak tego dokonać, pragnął opanować tę technikę do własnych celów. Dotąd mogli tylko marzyć o takim postępie, toteż nie szczędzili środków na rozwój współczesnej nauki; maszyneria zgromadzona w salonie miała na celu więcej, aniżeli tylko zdumiewać i zachwycać. Wśród trutni zapewne nie brakowało wynalazców; krążyły pogłoski,
że ul westminsterski jest głównym udziałowcem firmy produkującej sterowce. Lecz ich największą nadzieją był przełom naukowy tej miary – powołanie do życia nadprzyrodzonych bez ugryzienia. Cud nad cudy, doprawdy.
– Jaki będzie twój kolejny krok, wasza wysokość? – zapytała panna Tarabotti.
– Już go podjęłam. Dopuściłam nadludzką do spraw ula.
– Potentat nie będzie zachwycony. – W głosie księcia Hematolu pobrzmiewała bardziej rezygnacja niż wyrzut. Ostatecznie jego obowiązkiem było wspierać królową i jej decyzje.
Potentat pełnił funkcję doradcy królowej Wiktorii, jako wampirzy odpowiednik premiera. Zwykle był to znany tułacz o wielkiej wnikliwości i orientacji w temacie, wybierany
drogą głosowania przez wszystkie ule Zjednoczonego Królestwa i pełniący urząd dopóty, dopóki nie zjawił się ktoś lepszy na jego miejsce. Jedynie tym sposobem tułacz mógł
zaskarbić sobie aprobatę i szacunek współbraci. Obecny potentat piastował urząd od czasu, gdy na angielskim tronie zasiadała królowa Elżbieta I. Podobno królowa Wiktoria
uważała jego rady za bezcenne; powiadano, że sukces Imperium Brytyjskiego to w dużej mierze jego zasługa.